Pasja według Fryckowskiego
Nie napisać o tym tomie to grzech. Grzech prawie śmiertelny.
Napisać o nim jest jednak z drugiej strony ciężko, bardzo ciężko, tym ciężarem bólu serca po lekturze, ciężarem wstrząsu anafilaktycznego po tej właśnie lekturze, ten trud jest niesłychanie bolesny, aż przenikający ciało i duszę na wskroś, bo jest to tom, mówiąc bardzo oględnie: wstrząsający, upokarzający, przejmujący i wyniszczający. Jest dosadnie naturalistyczny, ale poprzez to, poprzez tę plastyczność kompletnego ludzkiego dna, przenika się w nim niejako mimowolnie wirtuozeria wręcz użytych metafor przez świetnego, fenomenalnego poetę i jest ten zabieg swego rodzaju namiastką zmartwychwstania, którego de facto w tym tomie nie znajdziecie. Tom kończy się bowiem źle, kończy się śmiercią, brakiem nadziei, prostotą samego końca, a wtedy nagle zapytacie, a gdzie światło, gdzie raj, gdzie pusty grób, gdzie … Zmartwychwstanie. No cóż… Nie ma. I nie będzie, chociaż?!...