Gdy stygnie z wolna słoneczna ulewa
rzucają rzekę i odchodzą stąd;
plecione z wiklin godziny ssie prąd
śmiertelnej wody. Blask i szelest drzewa.
Ciemnym promieniem porażony dzień
krwawiąc zalega i kona śród trawy.
Już zmierzch rozsiewa suche ciernie lśnień
w zmąconych taflach okien, w murach rdzawych.
Dziewczęco bliskie i śliskie jest dno:
w nurt się nie wbiegnie, trzeba wejść ostrożnie;
tu gwiazdy ranią jak rozbite szkło
czystym i zimnym, rozproszonym ogniem.
Im głębszy cień, im cichszy żywioł wszelki -
tym gęstsze stają wkrąg krzewiaste stoki;
a wyżej, w lesie, na wzgórzu niewielkim
lis miękką łapą roznieca obłoki.
Eden zielony! Ptak znad wody woła
i odlatuje z Sanem w mrok, na wschód.
W żywicy słowa zastyga, jak pszczoła
noc przemieniona w kryształ. W mokry chłód.