W świcie bieleją zimne zwłoki ulic
i ciekną głosy, jak krew świeżej rany.
Głodzie nieczysty, głosie obłąkany,
gdzie świt jest świeży i bielą oblany -
tam jeszcze jęk trwa i świst bliskiej kuli.
W bieli świtają żebra obnażone.
Świtasz, jutrzenko idącego końca.
Nie łzą rozpaczy, ni kornym pokłonem
witał cię będę, ale rozjarzonym
słońcem, co drzewa kwitnące roztrąca.
Przez gęste cienie w słonecznej ulewie
czas mój, jak chromy żebrak, szybko pełznie.
Niesyty słowa, co się samo nie wie,
jak ptaki - w gęstym i wysokim drzewie.
Nade mną - nocy pochodnie i złe dnie.
Tutaj - więc wszędzie, czyli nigdzie. Z Sanem
co się ułożył w tłustych piersiach ziemi,
w tym chorym zdrowiu i w porze rozchwianej
Byłem i jestem. I tu pozostanę
z oczami w przyszłe światło otwartymi.