Tak - rozsypało się wszystko, odeszło;
tylko skorupy brudne, strzępy słów -
i szkło rozbite chrzęści pod podeszwą.
Kształt czasu ciągle niepewny, jak nów.
Chmur niskich stropy, Sanu szklana siność
wiodą nas w nowe światło przyszłych dni.
Ta wieczna trwoga, by ślad nie zaginął
po błysku ciepła, co nam w oczach lśni!
Wciąż zasłaniamy sobie puste dale,
chwiejemy się w przepływie lepkich spraw.
Ileż w nas jeszcze zapiekłego żalu,
stepów, blizn, czerni wypalonych traw!
Oto - narasta coś, znowu się kluje...
Choć wiemy dobrze, jak było - i jest -
kto taką prawdę dziś zaakceptuje,
że świat nam służy do otarcia łez?
Męczą nas zwidy. W ciągłym zagrożeniu
krok i gest każdy. Mrok czai się w tle.
Niech nie zostanie kamień na kamieniu,
jeśli budować trzeba w głuchej mgle.