Przyjechał łowić ryby
w jeziorze, gdzie niegdyś się topił;
wciąż pamięta, jak się szamotał
w uchylającej się głębi, jak ciało wody otwierało się
pod nim i nad nim...
pamięta wielkie niebo, pełne kolorowych
gwiazd, oglądane spod wody jak przez olbrzymią
soczewkę,
pełne gwiazd, chociaż tonął w południe.
Od lat przyjeżdża do ryb, które niegdyś
miały go zjeść. Wraca co roku. Łowi ryby,
wyłuskuje je z wody, a to jest
przejmujące jak poród lub śmierć.
Właśnie zarzucił wędki, nadeszła noc,
ciepła, kobieca. Leżał patrząc w gwiazdy.
Co jakiś czas przelatywał pomiędzy nimi
z łopotem łabędź
ogromny jak Galaktyka, jezioro mamrotało.
Na wschodzie, zrzucając ciemne zasłony
przeciągała się naga jutrzenka, pierwsze nieśmiałe
cienie wypełzały spod liści.
Zaczęły dźwięczeć dzwonki u wędek.
Drgały w regularnych sekwencjach, jezioro
nadawało. Z głębi.
Wydobył rybę z jeziora, jak list ze skrytki.
Pocałował. Posłuchał co milczy.
Jeszcze chwilkę, szepnął jej w skrzela,
jak Desdemona do Otella. Jeszcze trochę poczekaj.
Niech mi tylko dzieciaki dorosną,
wpierw niech mnie opuści Ewa.
Niechaj wreszcie odważę się wiedzieć,
co wiem: wszystko jest wodą, co cieknie przez życie,
jak łzy poprzez palce.
Wrócę tu na pewno. Utonę. To ci się, wodo należy.
Nie musisz się spieszyć.
Szeptał rybie w skrzela, a potem ją puścił.
Ryba zatrzepotała; jak język, gdy mówisz.
(Z tomu Yyell)