Leżę w szpitalu. Wokół
tyle śmierci. A przecież można by im
zapobiec. Niech się dzieje co chce,
opowiem o Krwi.

Dość się nażyłem. Ten świat niezbyt
mi się podoba. Oddałem broczący Krwią kamyk
Ewie. Umrę niedługo.

Skrzep Ciemnej Klątwy poza grób nie sięga.

Prawie dwieście lat temu byłem
marynarzem. Nasz szkuner zatonął
w pobliżu atoli Samoa.

Uczepiłem się jakichś drzwi. Drzwi
do morza, jak żartowałem potem. Huśtało mną
kilka dni, w górę i w dół, jakby te drzwi
ktoś zamykał i otwierał.

Wtedy chyba uwierzyłem w Boga.

Nie po to, aby mnie ocalił. Ale jeśli bezkresny,
wzburzony Ocean zajmował się mną,
jakbym był jedynym żyjącym człowiekiem,
Bóg Wszechmocny dla każdego czas znajdzie.

Po paru dniach, nie pamiętam
jak długo to trwało, fala wyrzuciła mnie na plażę.
Wypełzłem z przyboju. Zemdlałem.

Ktoś mnie znalazł.
Niesiono mnie gdzieś, okadzano, śpiewano
pieśni, wlewano mi w usta jakiś płyn,
byłem nieprzytomny podobno przez kilka miesięcy.

Ci ludzie o ciemnej skórze mieli wnętrze dłoni i stóp i oczy
niebieskie, chodzili nadzy, nosili ozdoby srebne.

Bardzo o mnie dbali.

Codziennie piłem ciemny, słono-słodki płyn.
Poznałem, to była krew.

Boże, rozmyślałem, zabijają dla mnie
swoje zwierzęta albo jeńców, albo co uboższych krewnych.
Lub otwierają sobie tętnice ich święci...

Kiedy już mogłem się podnieść, zawlekli mnie
do dżungli, złożyli pod wielką czarną skałą.
Zląkłem się, że na ofiarę ich bogom.

Ktoś nadciął skałę nożem, czerwone krople
zaczęły się z kamienia sączyć. Pij, powiedziano,
to jest krew ludzka, ozdrowiejesz.

Kilka tygodni przeżyłem pod tą krwiodajną
skałą. Ssąc ją jak wampir. Odmłodniałem.
Przyjąłem Ciemną Klątwę, dostałem krwawiący kamyk,
wróciłem do swoich.

Sto kilkadziesiąt lat wśród białych
głupków. Co za zgraja. Poczułem się zmęczony.
Oddałem kamyk Ewie, niech żyje wiecznie.
Zasłabłem. Zabrano mnie do szpitala.

Niebawem zczeznę.
Mniejsza o mnie, ale wokół tyle cierpień.
Gdybym ja wiedział, gdzie żyje ta
krwiodawcza skała.

(Z tomu Yyell)