Ktoś mnie zawołał, zawołał
z bardzo daleka, jakby głos do mnie leciał
całe dziesięciolecia. Obejrzałem się,
to moja koleżanka ze szkoły.
Boże, co się z niej zrobiło. Nigdy
bym jej nie rozpoznał. Gdzie się
podziały te cieniutkie rączki, chude
nóżki, dołki nad obojczykami,
spłoszone spojrzenie półsieroty z
biednej rodziny z przedmieść?
Stała przede mną,
rozkwitająca,
dorodna dziewoja,
pewna swego.
Duży biust. Wypięta pupa. Długie
włosy wylewały się z niej strugą
zmieniającą kolor od mysiego na
złoty.
Była aż bezimienna w swej
kobiecej oczywistości.
Zaprosiła mnie do siebie. Zobacz
jak mieszkam, powiedziała.
Poszedłem. Dywany, lampy,
włoskie meble, nawet trochę
książek, hi, fii...
Siedzieliśmy przy koniaku i kawie,
przejęci że mamy o czym
rozmawiać. Mieliśmy znowu po
trzynaście lat (wtedy one nas
miały). Razem dwadzieścia sześć.
Razem
byliśmy zatem dorośli,
nieco zgorzkniali,
zwierzaliśmy się, nie
planując przyszłości.
Rozmawialiśmy, a
telefon wciąż dzwonił,
spojrzałem pytająco na
moją koleżankę ze szkoły.
Nie szkodzi, powiedziała. Niech
poczekają.
z tomu Być morze; bez–sen