Na świniobicie do wioski Babiany, gdzie mieszkał jego syn, dotarł Mikołas po południu. Już z daleka przed domem było widać pewne poruszenie, krzątaninę: noszono wiadra z wodą, ze stodoły wyciągano słomę, układano klocki drewna potrzebne do stabilnego ułożenia „ciała” świni, ostrzono noże.
- No, wreszcie jest i ojciec – ucieszył się Albertas, mocno go uścisnął i od razu zaproponował coś na „ząbek”.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu oraz wypiciu na „rozgrzewkę” szklanki wódki, Mikołas podwinął rękawy koszuli i wraz z synem i sąsiadem Pietrasem udał się do obory. Za chwilę rozległo się świńskie kwiczenie, a po paru minutach raptownie, jak nożem uciął, ucichło. Martwe zwierzę położono na przygotowaną już wcześniej drabinę i wyniesiono na powietrze, na miejsce przeznaczone do jego opalania. Słaby, jesienny wiaterek nie przeszkadzał im wcale, nie rozdmuchiwał płomieni zapalonej słomy, a dym unosił się bez przeszkód do góry, nie trafiając po drodze do oczu. Wszyscy pracowali sprawnie w milczeniu. Po przeniesieniu wieprza do mieszkania i ułożeniu go na dużym stole rozpoczęła się, rzec można, najważniejsza czynność: wypatroszenie, usunięcie wnętrzności. Wymagało to od „celebransa” dużej znajomości rzeczy, pewnej, godnej chirurga ręki, gdyż wystarczyło przypadkowo ugodzić, przeciąć żółć, a całe mięso, szczególnie podroby, przesiąkało goryczą, traciło swój poprzedni smak. Mikołas o tym wszystkim wiedział i postarał się bez zarzutu wykonać tę czynność. Kawałki płuc, wątróbka, nerki, serce wydobyte z wnętrza wędrowały natychmiast do garnka, gdzie w tłuszczu z różnymi przyprawami gotowały się na lekkim ogniu i czekały na zakończenie prac. Gospodyni kroiła chleb, wyciągała z beczki solone ogórki i rozkładała wszystko na talarze. Obok kipiał samowar. W całym domu unosił się przyjemny zapach gotowanych podrobów i zachęcał rzeźnika i jego pomocników do jak najszybszego zakończenia roboty.
Jedli z wielkim apetytem. Wkrótce towarzystwo się powiększyło o parę sąsiadów, którzy po skończonych zajęciach w kołchozie pośpieszyli do Albertasa na „skierstuwie” (lit. świniobicie). Zrobiło się gwarno, wesoło i w miarę picia bimbru coraz trudniej było utrzymać jakiś ład i porządek: wszyscy chcieli na raz mówić, przekrzykiwali jeden drugiego, nie słuchali wcale swoich sąsiadów. Mikołas czuł się tak dobrze, jakby jakaś nowa siła nagle wstąpiła w niego, odmłodziła go. Tylko w głowie trochę się kręciło, migały w pamięci strzępy starych przeżyć, wydarzeń, mieszały się rzeczy prawdziwe, realne z fikcyjnymi. Przypominał sobie świniobicia, kiedy będąc młodym, atrakcyjnym mężczyzną wymyślał różne z tej okazji zabawy, swoiste turnieje, zawody. Raptem jak błyskawica przeniknęła go świetna myśl: a może i teraz rozegrać bieg dookoła podwórza i tym samym uatrakcyjnić świniobicie. Na chwilę poczuł się młodym.
- Ej, wy tam! Co, już jesteście pijani? Ja znacznie starszy od was...a mi ani w głowie, ani w du...! – pochwalił się on.
- Przestań udawać! – krzyczeli niektórzy jego koledzy.
- No, to co? Zobaczymy, kto z nas jest bardziej wytrzymały? – nie poddawał się Mikołaj.- A, kto z was zmierzy się ze mną w biegu?
- Przestań, nie wygłupiaj się! Znamy te twoje kawały! Za stary jesteś!
Ale byli i tacy, którzy podnieceni alkoholem chcieli na serio wykazać się swoją przewagą nad tym chwalącym się „staruszkiem”.
- No, to jak już chcesz, to przekonajmy się – odezwało się trzech przysadzistych wieśniaków w średnim wieku.
Ustalono, że każdorazowo po przebiegnięciu okrążenia „zawodnicy” wypiją po pół szklanki wódki dla „wzmocnienia się”. Oczywiście w tym biegu chodziło przede wszystkim o wytrzymałość, o wytrwanie: kto z nich zdoła jak najdłużej utrzymać się na własnych nogach, nie załamać się fizycznie.
Ogarnięci szałem rywalizacji „zawodnicy” szykowali się do biegu, aczkolwiek większość z nich niezbyt pewnie stąpała po ziemi – ale to przecież drobiazg!
Przy ogólnym aplauzie publiczności wyruszyli w trasę. Po przebiegnięciu jednego okrążenia i po wypiciu przysługującej im wódki okazało się, że dwaj „sportowcy” nie byli już w stanie poruszać się o własnych siłach. Pozostał Mikołasowi tylko jeden przeciwnik. Bieg ich przypominał bardziej slalomowy zjazd początkujących narciarzy z góry, niż zmagania na płaskim terenie w normalnych warunkach. Poruszali się wężykiem, słaniali się na nogach, rozwijając niemalże żółwie tempo, charczeli, stękali i pluli na boki. Nienaturalnie wykrzywione, spocone twarze, wytrzeszczone, prawie wychodzące ze swych orbit oczy, rozwarte mocno usta z wystającymi jak u piesków językami – wszystko to składało się na ogólny obraz zawodów z okazji świniobicia. Było wyraźnie widać, że ten szalony, morderczy bieg nie potrwa zbyt długo, gdyż siły rywali były już na wyczerpaniu. Wkrótce partner Mikołasa potknął się i runął jak długi na ziemię i dopiero po wylaniu dużego kubła wody na głowę, udało się go podnieść na chwiejące się nogi i odprowadzić do domu. Mikołas już był zwycięzcą. Jeszcze przebiegł parę metrów, a następnie ostatnimi siłami, już na czworakach, pokonał pozostałą część okrążenia. Należało teraz wypić w nagrodę całą szklankę wódki, potwierdzić swoje zwycięstwo i tym samym przekonać wszystkich, że jest w dobrej formie i panuje nad sytuacją. Oczywiście, mógł trochę poczekać, odsapnąć albo pić pomału, na raty, ociągać się, ale nie było to w jego stylu, nie było zgodne z zasadami jego postępowania, albowiem Mikołas zawsze uważał, że oszukiwać można zawsze i wszędzie, tylko nie podczas picia alkoholu. Chwiejący się na nogach, ledwo dyszący, zmęczony do granic wytrzymałości ludzkiej, ostatnim wysiłkiem podniósł rękę po stojącą na stole szklankę pełną wódki. Płyn wylał się na brodę, na ubranie, ale większa jego część trafiła do gardła. Po tym wyczynie zwycięzca pokiwał jak niedźwiedź ciężko głową, siadł na krzesło i za chwilę znieruchomiał, widocznie zasnął z wyczerpania i nadmiaru alkoholu. Nikt na niego już nie zwracał uwagi, gdyż takie zachowanie było rzeczą naturalną i w zasadzie nikogo to nie dziwiło – ot, popił sobie i śpi. Poza tym duża część biorących udział w tej libacji spokojnie chrapała, zaś ci najbardziej trzeźwi byli zajęci sobą, krzyczeli głośno, śpiewali popularne piosenki, ktoś nawet próbował zatańczyć „kozaka”. Tymczasem Mikołas siedział spokojnie, oparty o poręcz krzesła z opuszczoną na pierś głową i wyglądał na człowieka, który przestał się interesować tym wszystkim, co wokół niego dzieje, uleciał myślami gdzieś tam daleko, w niedostępną dla nas krainę. I kiedy mocniejsi goście jeszcze o własnych siłach opuścili Albertasa, a śpiący zostali ocuceni i odstawieni do swoich domów, wtedy dopiero syn zwrócił uwagę na swego ojca. Podszedł do niego i przy pomocy szturchańców starał się go obudzić. Raptem ciało ojca bezwładnie spadło z krzesła i leżało dalej nieruchomo na podłodze. Wystraszony Albertas zaczął jeszcze energiczniej budzić go- bez powodzenia. Machinalnie dotknął jego ręki, sprawdził puls i z przerażeniem stwierdził, że ojciec jest martwy. I kiedy po kilku godzinach dotarła wreszcie „skoraja pomoszcz”, to już dawno było po wszystkim –Mikołas zmarł na zawał serca.
W ten oto sposób zakończyło się świniobicie we wsi Babiany, często rozpamiętywanie przez jej mieszkańców. Niektórzy z nich współczuli rodzinie zmarłego, szczerze żałowali Mikołasa: - Ach, głupio skończył życie! A mógł sobie jeszcze pożyć!
A byli również i tacy, którzy śmiali się i powtarzali z ironią: -Zabawił się jak Mikołas W Babianach!
Opowiadanie z tomiku „Tam, gdzie Dysna płynie”