Bezludność wyspy
nie jest największym przekleństwem.
Jest nim bezludność oceanu.
Niczego więc nie pragnąłem tak bardzo,
jak zaludnienia choćby horyzontu.
Przygotowywałem się do tego zdarzenia,
od pierwszego dnia
szczęśliwego dopłynięcia.
Zbierałem gałęzie,
ćwiczyłem sztukę krzesania ognia,
suszyłem próchno
i budowałem zadaszenia.
Wytapiałem tłuszcz z ryb
i łoju najmniejszych nawet zwierząt.
Oczyma wyobraźni widziałem
strzelisty płomień,
widoczny aż po linię zetknięcia
wody z niebem.
Potrafiłem z ognia układać
trzy najważniejsze dla rozbitka litery.
Pewnego dnia ujrzałem statek.
Był całkiem blisko.
Jeszcze bliżej, bo w zasięgu dłoni
leżało krzesiwo.
Do dziś nie wiem, dlaczego
skończyło się na spojrzeniach.
Z tomu: I ciągle jeszcze idę