Pewnego wieczoru Faust usiadł przed komputerem
i zastygł w sinym obłoku otępienia,
czuł tylko jak ziemia odpływa od niego, powietrze stygnie,
lodowce ruszają na południe, zimne gwiazdy oddalają się
z rechotem podobnym do wizgu stalowych cięciw.
W jego wnętrzu wybuchła supernowa
próżnia po Małgorzacie,
wszystko uciekało na boki
i ginęło w granatowej dali,
obok dymił krater nicości,
na jego brzegu błyszczał jej kolczyk,
ten sam, który dawniej
poeci widywali w uchu Izoldy,
a może to był tylko odprysk galaktycznej miki?
Małgorzata to ból
nierzeczywistości, który jak biały karzeł
niebytu drwi jeszcze przez miliony lat z tej pustki,
w truchle Fausta zagnieżdża się tylko po to,
by rozleciało się ostatecznie.
To wtedy śmierć przechodzi w stadium nicości.
Małgorzata jest jak Antygona, która grzebie
starców w kwaterach wszechświata;
uważajcie,
kiedy się pojawi, będzie to przepowiednia końca,
jej galwaniczna dłoń włoży wam na skronie wieniec apatii,
ale zanim to pojmiecie, będziecie pisać wiersze, szamotać się,
czekać na skinienie jej palca, skowyczeć do srebrnego księżyca
jej ciała;
każdy szczegół tego scenariusza jest niezmienny od wieków,
bowiem w czarny ocean niebytu musi wprowadzić was Pokusa,
gdyby nie ona śmierć byłaby straszna.
Nie bójcie się, śmierć jest kobietą,
przyjdzie nad ranem i wyłączy komputer.