dobiegam sześćdziesiątki
jestem zmęczony choć to była chwila
błyskawica która poraziła oczy

wszyscy mają mi za złe że podpisałem zgodę
ale jakież to ma znaczenie wobec szansy jaka została mi dana
wszyscy wyrzucają mi Małgorzatę
durnie
przecież chodziło o coś ważniejszego
grzebałem bez ustanku w ziemi i w chmurach szukałem
prawdy która umyka lunetom
chciałem złapać w jeden worek duszę świata i duszę boga
dziś potrząsam pustym płótnem bez kanwy
chciałem odnaleźć kamień filozoficzny
wbił mi się w rękę ostry żwirek zwątpienia

po Małgorzacie zostało zawirowanie powietrza
miałem osadzić nasz czas w miejscu jak się osadza i kulbaczy konia
chwila zdawała się piękna ale dotkliwie mnie pokopała
i pierzchła jak trąba powietrzna
zostały po niej ruiny mojej twarzy
pooranej wąwozami niewiary i cynizmu z oczodołami bez iskry
i grubą zmarszczką zwątpienia przecinającą czoło
jak ślad po siekierze

czy coś się z tego ostało

chyba tylko okruch jej ciepła na prześcieradle
ale i to mi się zdaje bo kiedy sięgam tam ręką nic nie czuję
zewsząd dobiega złośliwy rechot samotności
chimery kąsają mnie po palcach
godziny zamieniają się w godzille

a jednak nie żal mi kamienia
żal mi kamyka który Małgorzata
wyjęła kiedyś z sandała i wrzuciła do studni
dziś ściskałbym go w dłoni ten jedyny dowód że była
dziś bym się w nim zasklepił
na wieczność

jeśli wieczność istnieje