Wietrzyłem to trzęsienie ziemi,
czułem, że ono nadchodzi,
że zbliża się, nasiąkając przed wybuchem
cierpkim, różowym granatem...

... nagle Małgorzata poderwała się
i wybiegła na kilka lat.

Odzyskałem przytomność na bezludnej wyspie,
w powietrzu wisiała pustka i kosmiczny
pył katastrofy,
przeszłość i przyszłość
stały w martwym punkcie.

Kiedy wróciła, nie poznałem jej,
a ona w miejscu po mnie
znalazła tylko krater
po wybuchu wiersza –

epicentrum samowyniszczającej
miłości.