Jestem wreszcie w jego domu. Moi bracia
nazywali go przybytkiem lub królestwem.
Wchodzili srebrnym portykiem. W płaszczach
nieśli dary bogów olimpijskich, jakby
znaki pojednania rzek i pochwała zaklęć
zrosły się w pryzmie śniegu i zrodziły
hostię. OtoJerozolima – mówili czystą
mową poranków – taksięzmartwychwstaje
domiłości. Z uśmiechem wskazywali aksjomat:
lapidarium z ich niedokończonym imieniem.

Nie mogłem otrząsnąć się z ciszy, która
rosła we mnie jak rozpadlina pełna
zniszczonych obecności. Wimięimion,
ratujciegoprzedsobąsamym – błagałem
w środku królestwa, jakby był we mnie,
a ja w nim od stworzenia świata. Jakbym
znał jego potrzeby, a on był monogramem,
czytanym z łatwością jak kroniki miast.
Mówiłem mu ze strapieniem:
jesteśwymownym,widzęcięjasno.
Światło zakryło mi usta.
Zacząłem krzyczeć:
jesteśniewymownym.
Ciemność wyrwała mi język.