Chyba na tydzień przed wyjazdem z Kyaltu obudziłem się wyjątkowo wcześnie, gdy w pokoju panował jeszcze półmrok. Nie pamiętałem żadnego snu, mimo krótkiego okresu wypoczynku byłem zupełnie przytomny. Wiedziałem co to oznacza - zaraz zaczną mnie osaczać rozterki i wątpliwości - logiczne i chłodne jak ten nadmorski przedświt. Spojrzałem na zegarek - dochodziła dopiero czwarta. Z przykrością a nawet popłochem pomyślałem o perspektywie spędzenia jeszcze dwóch godzin, a właściwie to prawie trzech, w łóżku. Może pójść do Krystyny? - W jej miękkiej, ciepłej obecności jest mi zawsze raźniej. Trochę jej jednak szkoda. Ostatnio, sypia lepiej i obudzić ją teraz nad ranem, w okresie najmilszego snu - to byłaby prawie zbrodnia. Wstałem więc z łóżka, cicho ubrałem się, naciągnąłem gruby golf bo noce na plaży były ostatnio chłodne i wymknąłem się z naszego domu.
Jak przystało na porę, będącą jeszcze przełomem między nocą a dniem, wokoło panowała głęboka cisza - podkreślana raczej niż przerywana przytłumionym oddechem morza oddzielonego od naszego bungalowu tylko wąską, niską wydmą porośniętą karłowatymi, poskręcanymi sosnami. Ale jednak nie wszyscy spali. - Na wyłożonej kamiennymi płytami dróżce minął mnie starszy człowiek jadący kosiarką ze zbiornikiem na trawę w stronę pola golfowego. Jadącego pojazdu prawie nie było słychać i nie pozostawił po sobie obłoczków spalin. - Wszystkie maszyny i urządzenia pensjonatu miały napęd elektryczny i pracowały niezwykle cicho - by, broń Boże! nie zatruwać ani nie zakłócać spokoju wczasowiczów, którzy przecież na ten spokój solidnie zapłacili. Na plaży Altu kończył już swoją pracę inny niemłody mężczyzna, który na mój widok zdjął czapkę i milcząco ukłonił się. Na lekki wózek składał on różne, czasem dziwne rzeczy, które na brzeg wyrzucił nocny przypływ. Pieczołowicie też odrzucał poza obręb plaży mniejsze i większe kamienie, obnażone w nocy przez fale i wyrównywał grabiami piasek. Ci starsi przeważnie mężczyźni z obsługi i młode, hoże blondynki sprzątające pawilony i świadczące inne usługi, to był jeden z najbardziej cenionych walorów Altu, słono zapewne wkalkulowany w rachunek. Prospekt pensjonatu podkreślał: „obsługa wyłącznie fryzyjska", co należało odczytać: „nie spotkacie tu żadnych patrzących jak zbójcy Turków, zdradliwych Chorwatów czy też lalusiowatych, czyhających na wasze żony i portfele Włochów". W jednym tylko punkcie pensjonat nie spełniał swych obietnic - szefem kuchni był jednak gruby Turek. Ale był to niewątpliwie geniusz garnka i patelni wiec żaden pensjonariusz nie zgłaszał o to pretensji. - Na samej linii widnokręgu dostrzegłem w morzu wydłużony, jaskrawo biały w pierwszych promieniach słońca, punkt. To pewnie prom podążający z Hamburga do Oslo lub Goeteborga. A może w odwrotnym kierunku - z tej odległości trzeba by obserwować go trochę dłużej, by wyjaśnić kierunek jego ruchu. Bliżej na morzu widniało kilka ciemnych, bardziej ruchliwych plamek - to chyba kutry rybackie wracające z nocnego połowu do portu rybackiego w Osterlandzie.
Poszedłem szybkim marszem, w kierunku ruchu kutrów, wnosząc trochę niepokoju w stadka większych i mniejszych mew pilnujących porannego wybrzeża. Już, już dosięgające mnie w łóżku swymi lepkimi mackami przedranne niepokoje zaczęły ustępować. Ich miejsce zajmowała spokojna, łagodnie smutna rezygnacja. - Cóż, z czystym sumieniem mogę skonstatować, że życie ułożyło mi się - i układa nadal - nadspodziewanie szczęśliwie. Ponad wszelkie moje zdolności i walory. Więc powinienem odganiać od siebie, jak uprzykrzone komary te ranne frustracje i zwidy. Że zrobiłem mniej niż bym chciał? - już przecież nie raz wyjaśniłem sobie, że zrobiłem tyle ile zrobiłem i jednak koniec końców nie tak mało. Że to co było jeszcze nie tak dawno zwykłymi, naturalnymi składnikami radości, istnienia: jedzenie, praca, odpoczynek, miłość - teraz niepostrzeżenie przekształca się w rutynowo spełniane obowiązki, czasem wręcz uciążliwe, o których trzeba pamiętać, uświadamiać sobie ich potrzebę, konieczność a nawet przyjemność? Że niemal każdego dnia uświadamiam sobie, że coś już zrobiłem na pewno po raz ostatni a znowu czegoś innego na pewno już nie osiągnę? - No, cóż, to oczywiście przykre ale normalne. Zestarzeć się musi każdy, nikogo i nic przed tym nie uratuje - nawet codzienna kąpiel w świeżej, ciepłej jeszcze krwi młodych dziewcząt, czym podobno chciała uratować mijającą młodość i urodę jakaś księżniczka Batorówna z Siedmiogrodu, krewna mądrego króla Stefana.
A jednak ... Co będę robił za kwartał czy też pół roku, gdy pożegnam Okręgowy Ośrodek Metodyczny? - Grzebał się w ogrodzie, czytał gazetki, gapił na reklamy telewizyjne i łapczywie, żałośnie podpytywał Krystynę co też dziś robiła w szpitalu? ... I tak, rok, dziesięć lat a może i dwadzieścia. No tak to niewesołe - ale nie ma na to rady. No cóż... Jeśli ktoś nie ma ani talentu ani pasji poznawczej ani nawet umiejętności manualnych, które by mu pozwoliły do późnej starości skupić na czymś uwagę lub robić coś mniej lub więcej pożytecznego, to pozostaje mu tylko rola niepotrzebnego dziadka, stetryczałego safanduły podglądającego namolnie życie dzieci i wnuków i przekazującego im wciąż te same, coraz to bardziej śmieszne rady i życiowe mądrości.
Doszedłem do niewielkiego cypelka. Plażę przerywało tu ogromne rumowisko głazów. Właśnie tu, z jakichś, tylko jemu wiadomych powodów, lodowiec otrząsnął ze swych mocarnych pleców nadmiar skradzionych skandynawskim górom głazów. Zwałowisko wybiegało kilkadziesiąt metrów w morze a do jego krawędzi przyczepione było ukośne pasemko mierzei a właściwie zaczątka mierzei. Smuga piasku wychylała się z wody na nie więcej niż metr i pewnie przy lada silniejszym wietrze a może i przy większym przypływie, z hukiem przewalały się przez nią fale. Nie wykluczone zresztą, że jesienne sztormy w ogóle rozmywały do szczętu ten skrawek niby-lądu. Aż dziw, że nigdy nie dotarliśmy tutaj z Krzysią,, bardziej pociągał nas kierunek zachodni, pewnie z uwagi na surowe piękno dziewiczej, kamienistej plaży.
Ostrożnie skacząc z głazu na głaz, omijając zdradzieckie śliskie porosty nasycone wilgocią, dotarłem na mierzeję, witany niechętnymi krzykami mew. Doszedłem do jej końca. Na twardym, ubitym falami piasku, kroki moje nie pozostawiały śladów. Z prawa i z lewa z poszumem i jakby westchnieniem wznosiła się i opadała powierzchnia morza. Nigdy jeszcze tak dobitnie nie dostrzegłem, że morze żyje, że to istota, która oddycha, śpi, żartuje i gniewa się. I nigdy jeszcze nie odczułem tak dosłownie jaki jestem mały, ot taki nic nie znaczący pyłek. Gdyby śpiące morze nieco głębiej odetchnęło i przez to pasemko piasku na którym stoję przetoczyła się fala - nikt by nie dostrzegł, że zniknąłem. Nic by się nie zmieniło: fale rozbijałyby się o skalisty brzeg, takie same jak teraz byłoby zwałowisko głazów zrzuconych kiedyś kapryśnie na jego brzeg przez lodowiec i grupki mew na mokrym piasku z którego jeszcze spływa woda... - Poczułem leciutki zawrót głowy. - No dość tego dobrego, czas zejść z tego pasemka piasku na stały ląd. Odwróciłem się w stronę lądu. I oniemiałem. Z prawa i z lewa od zwałowiska głazów łagodnie wygięte łuki wybrzeża umykały w dal, ginęły w szarobłękitnej mgle łączącej na skłonie widnokręgu ląd, morze i niebo. Patrzyłem zdziwiony. Coś w tym łuku wybrzeża, w stokach wydm porosłych sosnowym lasem, wydało mi się dziwnie znajome. Te wydmy jak długie, złożone skrzydła, szumiące lotkami sosen... No tak! Zaraz, zaraz - jak to brzmiało...? - „Unoszą się skrzydła wzgórz, wyginają gałęzie sosen chwytające jak lotki Zachodni Wiatr. Jeszcze chwila a poderwiesz się, wzlecisz i pomkniesz w przestwór Oceanu - o Kyalt !". - Czyżby to właśnie z tej lilipuciej mierzei półtora wieku temu fryzyjski poeta zachwycił się ojczystą wyspą? - To nieważne skąd patrzył - może z tej mierzei a może z rybackiej łodzi. Ważny jest ten utrwalony w słowie moment olśnienia i zachwytu. Nie ma poety, nie ma łodzi, którą być może zgodnie z ostatnią wolą przykryto jego grób, pewnie nie ma już nawet i grobu. A przecież ten człowiek żyje - ożywa zawsze, gdy ktoś czyta jego hymn i czuje ten sam dreszcz wzruszenia, który przebiegł ciało poety, gdy napisał ostatnie słowo wiersza. Przecież on stoi, niewidzialny, tkwi we mnie i teraz rozjaśnionym wzrokiem ogarnia jeszcze raz wybrzeże i stoki wydm ojczystego kraju ... Z morza znikły już ciemne plamki rybackich kutrów a biała kreska promu przesunęła się daleko na prawo i zwróciła ku północy. Teraz nie było już wątpliwości - statek płynął do Norwegii. Spojrzałem na zegarek. Oj, niedobrze ... Minęła szósta, najwyższy czas już wracać! Krzysia pewnie obudziła się, gdy dostrzeże moją nieobecność i nie będę wracał przez dłuższy czas - zaniepokoi się nie na żarty. A przecież do Altnadewaldu nie tak blisko ...
Wracałem do pensjonatu najkrótszą trasą, ścieżką leśną biegnącą pod szczytami przybrzeżnych wydm z której co jakiś czas przebłyskiwało między drzewami morze. Ale niewiele na tej powrotnej trasie dostrzegłem. Patrzyłem na mijane drzewa, krzaki jałowca, morskie prześwity ale z pamięci wyłaniały się uparcie nowo poznane a tak swojskie łuki wybrzeża i pokryte szarozielonym płaszczem sosnowego boru wzgórza. I niepostrzeżenie w te wydmy i wybrzeże zaczęły się wpisywać kwadratowe wieże i krużganki nieklęczyńskiego zamku, most z figurami czterech apostołów zawieszony nad parowem fosy, zagospodarowanej teraz skrzętnie na ogródki. Idę wąską ścieżką wiodącą wzdłuż krętego brzegu rzeki, wśród bujnej trawy sięgającej mi po pas i docieram znów do mikroskopijnego a przecież groźnego wodospadu. Czuję jak włosy gładzi mi łagodnie dłoń dziewczyny, której do tej chwili właściwie nie znałem i dopiero teraz, nad wodą, odkryłem jej niezwykłe włosy, oczy i pracowite dłonie. Patrzę na przebłyski Północnego Morza ale widzę inny brzeg i inną wodę. Wieczorem mgiełka osnuwa brzegi jeziora, łączy niebo z wodą, z pobliskiego lasu, który zamienił się w czarną, groźną twierdzę, dochodzą budzące dreszcz odgłosy a my, uczestnicy studenckiej brygady żniwnej, siedzimy milcząc wpatrzeni w iskry strzelające z ogniska. Czuję na mym ramieniu ciepło ciała Basi Jaroszyńskiej szepczącej cichutko /może to były jej słowa a może tylko emanacja naszych wspólnych odczuć/:
„Było światło - a pochłonął je mrok,
było ciepło a pchnął je chłód,
żyły a znikły w nicości.
- Jakie to smutne...
I jakie piękne
choć żadna nie sięgnęła gwiazd”
Widzę znów rzadkie sosenki i kępy brzóz, zielone kolumienki jałowców i plamy fioletowo kwitnących wrzosów. Ale to nie Kyalt. Las mojej dziecięcej pamięci jest ubogi i straszliwie stratowany przez wojnę, pełen wysokich pniaków pozostałych z drzew zrąbanych saperskimi toporami na obudowę ścian okopów i schronów. Nasz Kasztanek z wysiłkiem ciągnie wóz, koła prawie po osie grzęzną w żółtawym, mazowieckim piasku. Znów jedziemy z ojcem do gminy w Ręczaj ach czy też do kościelnego Poświętnego a może do Międzylesia - najbiedniejszej mazowieckiej wsi, godzić służącego.
Tego wszystkiego już nie ma. Nie ma od niepamiętnych czasów kasztanka, który był dobrym i poczciwym koniem, choć nieświadomie przyczynił mi wiele bólu i kłopotów. Drogi z Wołomina i Duczek do Ręczaj i Poświętnego już dawno pewnie zostały wyasfaltowane a w Międzylesiu miejsca lilipucich, przekrzywionych chałupek, ogrodzonych płotkami z chrustu, zajęły brzydkie ale trwałe klocki murowanych domków opasanych siatką drucianą. Nie ma na tym świecie dziewczyny znad wodospadu, która tak rozrzutnie dawała ludziom radość życia - i być może nie ma nawet wodospadu. Nie ma Basi znad ogniska - czas zmienił ją w sympatyczną i mądrą, ale trochę rubaszną i korpulentną panią kierującą jedną z mniej ważnych redakcji radiowych. Nie ma także mnie z tamtych czasów - tego naiwnego i jakże często okrutnego w swej głupocie chłopca, któremu los uparcie sprzyjał choć on równie uparcie nie mógł pojąć, że życie jest człowiekowi dane tylko i wyłącznie po to by je przeżyć. I który tak długo nie potrafił zrozumieć, że jest tylko jedna droga osiągnięcia prawdziwego szczęścia – dawać szczęście innym nie pytając po co i za ile. Tego wszystkiego już nie ma. A gdy zabraknie i mnie, to wszystko stanie się już nieodwracalnie czarną pustką niebytu z której nie wraca nikt ani nic.
Cóż, tak musi być ... Tak musi?!
O nie!- Może i musi ale ja się na to nie zgadzam i nigdy nie zgodzę!
Wieczorem tego dnia pocałowałem Krzysię na dobranoc, gdy już zajęła najbardziej sprzyjającą wypoczynkowi pozycję w bardzo wygodnym łóżku – ale gdy znalazłem się w swojej sypialni nie położyłem się spać ani nie sięgnąłem po książkę. Wyjąłem z papeterii kilka kartek papieru listowego, siadłem przy stoliku i odczuwając chłodny dreszczyk, jakbym wchodził do nieznanego pomieszczenia albo w tajemniczą ciszę wieczornego lasu, zacząłem pisać:
„W lipcu 1945 roku rodzina moja osiedliła się na Śląsku Opolskim, w mieście Nieklęczynie. Po działaniach wojennych lata i jesieni 1944 roku, z naszego zadbanego, choć znajdującego się ciągle na dorobku, gospodarstwa pod Wołominem ocalał tylko dom, koń i wóz...”
Fragment powieści „Urlop na wyspie Kyalt”