Stanisław Stanik: Mieszka Pan w Żyrardowie. Gdzie należy szukać Pana rodowodu, jakie były okoliczności zamieszkania w Żyrardowie?
Jerzy Jankowski: - Okoliczności mojego sprowadzenia się do Żyrardowa były bardzo prozaiczne. Studiowałem geografię na Uniwersytecie Łódzkim i na tym samym roku i kierunku studiowała moja przyszła żona Jola, która pochodzi właśnie z Żyrardowa. Z kolei ja pochodzę z niedużego miasta Głowna koło Łodzi. Najkrócej rzecz ujmując „wżeniłem się” w Żyrardów. Jestem z rocznika 1965, w Głownie mieszkałem do końca studiów, czyli do 1991 roku. Mam tam rodzinę, w zeszłym roku zaproszono mnie na spotkanie autorskie do tamtejszego liceum, które i ja w 1984 roku kończyłem.

A Żyrardów? To nieco dziwne miasto i co ciekawe – prawie wszyscy, którzy tam mieszkają, mówią, że jest dziwne. Pewnie jest to skutek tego, że to młode miasto, które powstało w XIX wieku wokół Zakładów Lniarskich. Miasto bez mieszczan, bez tradycji cechów kupieckich, bez tradycyjnie rozumianych starych zabytków. Kojarzone jest – nieszczęśliwie – z byłym aparatczykiem partyjnym Leszkiem Millerem, to znów z przestępczością i dużym ruchem migracyjnym, a – korzystnie – z miastem numer jeden w Polsce w pozyskiwaniu środków unijnych na rewitalizację (Żyrardów to najlepiej w Europie tak dobrze zachowane miasto przemysłowe z XIX wieku), która polega na przywracaniu dawnego stanu obiektów osady poprzemysłowej. O Żyrardowie będzie jeszcze głośno i to w pozytywnym wymiarze. Miasto liczące 44 tys. mieszkańców wymaga specyficznych działań inwestycyjnych i kulturowych. Warszawa drenuje tutejszą społeczność (dużo osób dojeżdża do stolicy do pracy i na uczelnie), można nawet powiedzieć – jest to miasto sypialnia. Trudno jest tu działać w kulturze, bo i konsumpcja i produkcja dóbr kulturalnych odbywa się głównie w stolicy. Taki już los satelity.
Z tych terenów znam osobiście i dość blisko Wiesława Sokołowskiego ze Skierniewic-Rawki, lidera Grupy Artystycznej „ZA”, poetę, animatora kultury. Czy Pana drogi przecięły się kiedyś z tym moim znajomym, radykałem w myśleniu i działaniu politycznym i to jeszcze za czasów „komuny”?
- Tak, „Sokoła z Rawki” znam osobiście od kilku lat, kilka razy odwiedzaliśmy się wzajemnie w Rawce i Żyrardowie przy okazji różnych imprez literackich. Jest, moim zdaniem, typowym outsiderem, kroczy swoją drogą od 40 lat, nie zmieniając swego stylu działania. Szkoda wielka, że tego typu ludzie i tego typu rodzaj działania w obecnym świecie nie mają siły przebicia. Na pewno robi rzeczy wartościowe. Odczuwam z nim wspólnotę w kwestiach literatury, politykę rozumiemy chyba trochę inaczej. Nasza znajomość jest znajomością towarzyską i literacką.
W jakich okolicznościach i kiedy zaczął Pan pisać?
- Mam tyle lat, że mogę wykręcić się od dokładnej odpowiedzi. Mogę stwierdzić ogólnikowo, że drukuję od kilkunastu lat w czasopismach lokalnych i ogólnopolskich („Portret”, „Poezja dzisiaj”, „Siódma Prowincja”, „Nad Wyraz”, „Literacka Polska”, „Akant” i w litewskich). Recenzje moich książek były np. w „Lampie”, „Akancie”, „Odrze”. Mój debiut książkowy miał miejsce w 1998 roku (byłem wtedy w wieku Chrystusowym), a rzecz przedstawiała się tak: trwał akurat Rok Mickiewiczowski, okolicznościową sesję „mickiewiczologów” w pałacu w Radziejowicach prowadził dr Ziemowit Skibiński (niestety zmarł w 2006 roku). Wygrałem tam konkurs poetycki, a nagrodą była publikacja tomiku, który zatytułowałem „Przecież ktoś musiał.”.
Jakie gatunki literackie Pan uprawia?
- Trzy gatunki, które uprawiam równolegle to: poezja, poezja konkretna (graficzna i konceptualna), proza (głównie opowiadania). Wydałem zbiór opowiadań „My tu jeszcze wrócimy”, tom poezji konceptualnej – tomik z wierszami „Waffen SS” (przy czym owe dwa S pisane są jak symbol dolara amerykańskiego), a potem tomik wierszy „Słowokrwotok”. W 2005r. ukazał się mój najnowszy zbiór wierszy (z jednym rozdziałem miniopowiadań) pt. „Tysiące dób”. W sumie pięć książek. Najlepiej czuję się w poezji. Skoro jednak uprawiam różne gatunki twórczości, o czymś to świadczy, widocznie w jednym nie mogę do końca skutecznie się wypowiedzieć.
Jakie wątki podejmuje Pan w swojej twórczości?
- Staram się poruszać, coraz częściej – tematy związane z wiarą, Bogiem, filozofią. Wynika to pewnie z faktu, że jestem osobą wierzącą, i to coraz bardziej świadomie. Często też odnoszę się do współczesnego świata płynącego nurtem postmodernistycznym. Lubię też bawić się słowem, stąd utwory z pogranicza plakatu i poezji (szukanie asocjacji, dalekich skojarzeń). Zastanawia mnie także maksyma: minimum słów-maksimum treści. Dla mnie to wyzwanie. Ważne też jest przebicie się do czytelnika. Trzeba pisać tak, by zostać zauważonym. Poeta musi puentą, tytułem, ciekawymi zwrotami, fabułą i innymi sposobami zmusić czytelnika, by przerwał oglądanie telewizji, durne pukanie w komórkę albo klikanie w klawiaturę i zechciał przeczytać wiersz i pomyśleć. Pisanie długich powieści czy wierszy o pięknie listka na wietrze skończyło się. Można to robić, ale rezonansu nie będzie. Ja chcę pisać tak, by czytelnik po przeczytaniu pomyślał sobie „cholera, coś w tym jest”. Chcę zepsuć czytelnikowi dobre samopoczucie, pokazać, że jego obowiązkiem jest myśleć i działać. Od opisywania świata jest pamiętnikarstwo, poezja ma burzyć spokój tych, którym się wydaje, że jest fajnie.
A polityka?
- Polityka? Tak, interesuję się nią, w sensie krytycznego podejścia do pewnych pojęć, stereotypów, poglądów, dystansu do popkultury i globalizacji. Od nieco anarchizującego „państwo-nie” doszedłem po latach do bardziej racjonalnego „państwo-minimum”. Podejmuję tematy społeczne, mam też wiersze historyczne, ale nie jest to główny nurt moich zainteresowań, staram się pisać o rzeczach, które osobiście przeżyłem, widziałem, np. o śmierci Papieża, o wydarzeniach w Biesłanie, o 11 Września, Uważam, że papierowe doświadczenia nie przynoszą dobrej poezji. Mogę napisać dobry wiersz o komunizmie czy 11 września, ale nie o wojnie czy zaborach. Młodzi piszący o dawnych wydarzeniach są sztuczni. Co ja mogę mądrego i uczciwego powiedzieć językiem literackim, dajmy na to o Powstaniu Warszawskim, skoro urodziłem się w 1965 roku?
Co Pan sądzi o współczesnej poezji krajowej i swoim w niej miejscu?
- Uważam, że Polska ma bardzo dobrą poezję, piszących jest wielu i dobrze piszących też jest niemało. Polska poezja jest wielonurtowa, na pewno nikt nie ogarnia całości jej zjawisk (życie literackie wymknęło się dawno spod kontroli). Są dziesiątki czasopism, łatwo dziś drukować, jedynie pieniądze stają się barierą, ale występuje też zalew grafomanii (słyszałem, że w Polsce ukazuje się około 2 tys. tomików rocznie, a jeszcze jest internet). Na tle innych narodów na pewno jesteśmy w dziedzinie poezji w czołówce. Moje upodobania co do poetów? Ograniczę się do Polaków. Osobiście bardzo szanuję Herberta, Różewicza, Miłosza (lepszy był w starszym wieku), z niedocenianych Grochowiaka, Gąsiorowskiego, Wojaczka (choć kontrowersyjny, był kimś), z młodszego pokolenia poleciłbym Grzegorza Wróblewskiego (mieszka teraz w Danii), Darka Foksa, Radosława Wiśniewskiego i Marcina Świetlickiego. Z prozy jest dwóch wielkich Łysiak i Lem, lubię też prozę Stachury. Inne rodzaje pisania, to przede wszystkim Bohdan Urbankowski, który napisał doskonałe książki o Herbercie, Janie Pawle II, a także „Głosy” i „Czerwoną mszę”. Pytanie o moje miejsce w literaturze uważam za co najmniej przedwczesne. Z nazwisk, które wymieniłem, wynika kogo cenię. Nie jestem autorem świeżo wchodzącym dopiero do literatury, nie mam jednak ogólnopolskiej popularności. Zresztą sposoby jakimi posługują się niektórzy poeci i pisarze, by zdobyć popularność i sławę za wszelką cenę, są często żenujące. Popularność za wszelką cenę mnie nie interesuje. Cenię sobie bardzo, że doczekałem się dobrych ocen moich książek takich autorytetów krytyki literackiej jak Bohdan Urbankowski, Ziemowit Skibiński, Wojciech Siemion, Andrzej Wołosewicz, Marek Wawrzkiewicz, a więc przedstawicieli zdecydowanie różnych opcji literacko-politycznych. Mam swoje poglądy i nie zamierzam się z nimi rozstawać, z tym wszyscy powinni się pogodzić...
Jakie Pan widzi perspektywy dla młodej twórczości, zwłaszcza poezji?
- Znam wiele młodych osób piszących, zwłaszcza pomiędzy Warszawą a Łodzią. Dużo jest środowisk literackich i to dobrze zorganizowanych, mógłbym wymienić spokojnie 60-70 młodych piszących, kilkanaście osób jest naprawdę dobrych. W Żyrardowie od 10 lat działa grupa literacka Żyrardowskie Wieczory Literackie prowadzona przez Jerzego Paruszewskiego, jednego z najlepszych, a jednocześnie niedocenionych, poetów-satyryków w tym kraju. Wydaliśmy z ŻWL przez 10 lat prawie dwadzieścia tomików i antologię. Silne w okolicy środowiska to np. Piastów, Łowicz, Łomianki, trochę dalej Płock, Mława, Ursus, Siedlce. One ogłaszają konkursy, organizują spotkania autorskie, wydają pisma. Młodzi ludzie mają teraz kilka ważnych problemów – jak znaleźć wydawcę (czyli środki), zapewnić sobie promocję i dystrybucję (teraz problem numer jeden), poza tym – poezja cierpi na kryzys urodzaju. Samo wydanie czegoś zupełnie już o niczym nie świadczy. Głównym mankamentem życia literackiego jest brak profesjonalnej krytyki. Mało jest fachowców w tej dziedzinie, powstają kliki i koterie, każda ma „swoich” krytyków. Nie ma gdzie drukować w miarę obiektywnych recenzji. Toteż niektórzy mają do perfekcji opanowaną autokreację. Jeżeli ktoś jest popularny, wcale jeszcze nie znaczy, że jest dobrym poetą. I odwrotnie. Czas dopiero zweryfikuje wszystko. Na to trzeba liczyć.
Czy życie literackie w naszym kraju jest dobrze zorganizowane, czy też należałoby je ująć w inne ramy?
- Myślę, że nie jest zbyt dobrze zorganizowane i być może dobrze zorganizować się go nie da. Nowoczesne środki techniczne, internet, łatwość druku, powodują, że opanować całości zjawisk nie da się, a najbiedniejszy jest czytelnik, który musi dawać sobie z tym wszystkim radę. Wystarczy wejść do księgarni, gdzie są setki książek, a nastąpiło przejście od jakości do ilości. Dobre czasopisma literackie mają nakład zaledwie 2-4 tys. egzemplarzy każde i pewnie są czytane przez prawie tych samych ludzi. Nie potrafię zrozumieć dwóch rzeczy. Że nie ma w naszym kraju (kraju Norwida, Herberta, Miłosza, Lema, Łysiaka, Różewicza, Szymborskiej), w kraju poetów nie ma ogólnopolskiego tygodnika literackiego. Nie potrafię też zrozumieć, dlaczego na najwyższych szczeblach polityka całkiem dominuje nad literaturą. Ona uniemożliwia m.in. powołanie pisma. Rozumiem i szanuję poglądy polityczne ludzi, rozumiem, że przeszłość ma znaczenie, bo ma dużą, i nie jest wszystko jedno, czy ktoś był w KPN, w KOR czy PZPR, ale jeśli ten ktoś zajmuje się na poważnie literaturą, to powinien mieć minimum dystansu do bieżącej polityki (a żyjemy w kraju, w którym kupienie gazety w kiosku jest decyzją polityczną). Podziały i spory ułatwiają urzędnikom lekceważenie kultury, w tym literatury. Skutki takiego lekceważenia widać wszędzie, od stadionu poczynając, na sejmie kończąc. Widzę ścisły związek między jednym zjawiskiem i drugim. Ksiądz Maliński ujął to kiedyś krótko – „Chamiejemy!”.
Wiem, że zajmuje się Pan też żurnalistyką, można coś bliżej?
- W 1995 roku zacząłem regularne pisanie do prasy, na ogół lokalnej. Od 1995 do 1998 roku w tygodniku „Żyrardowski Tydzień”, od 1998 do 2000 roku w tygodniku „Puls Skierniewic” (jako zastępca redaktora naczelnego), od 2000 roku do dzisiaj jestem redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Czas Międzyborowa”, a od obecnego roku redaguję też dwumiesięcznik „Wieści z gminy” w Jaktorowie. Sporadycznie umieszczam teksty gdzie indziej np. w kwartalniku „Stańczyk”, „Perspektywach”, „Akancie”, „Panoramie Mazowsza” i kilku innych. Prasa lokalna jest teraz rozwinięta bardzo dobrze, wychodzi mnóstwo tytułów, ale chyba powoli następuje przejście w internet. Nakłady pism spadają. Poziom pism często obniża się, bo działa inflacja intelektualna. W końcu zejdziemy w tabloidy. Cywilizacja pisana ustępuje obrazkowej, czyli wracamy do jaskiń. Pisma literackie, to getto dla myślących.
Zbliżają się wybory w Związku Literatów Polskich, jakie Pan widzi słabości organizacji, które by można wyeliminować bądź naprawić, gdyby miał Pan wpływ na to?
- Już mówiłem, że w życiu literackim występuje dominacja polityki, a przynależność do Związku Literatów Polskich czy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich daje jakiś prestiż i w sumie niewiele więcej. Kiedyś, niedawno, byłem na spotkaniu w Domu Literatury, na sali było około 60 osób, a ja prawdopodobnie byłem najmłodszy na sali. To też o czymś świadczy. Jeżeli chodzi o ZLP i SPP to rozdział między nimi jest spadkiem po komunizmie. Dla ludzi zarządzających związkami dawne spory są ciągle ważne, natomiast młodych ludzi one zupełnie nie obchodzą. Nie bardzo widzę wśród decydentów nadrzędnoś literatury nad doraźną polityką.
Jakie ma Pan najbliższe plany?
- W tej chwili jestem w sytuacji zbierania materiałów do trzech książek: jedna ma przedstawić 10 lat środowiska literackiego Żyrardowa, druga – ma traktować o poecie, który przeżył swoje ostatnie 10 lat w Żyrardowie, Stanisławie Misakowskim, trzecia ma być tomikiem moich wierszy. Nad tym właśnie pracuję; jeśli uda mi się wszystkie trzy skończyć w tym roku, to już będzie dobrze. Cały czas jestem też nauczycielem (uczę geografii w Międzyborowie), bo z literatury wyżyć niepodobna, jeśli się nie jest Pilchem albo Grocholą. Zresztą bycie nauczycielem traktuję poważnie, robię to co lubię.
Na pewno zetknął się Pan z opcją narodową; jak ją Pan widzi jako jeszcze w sumie młody człowiek?
- Interesuję się polityką, coraz – można rzec – głębiej. Jestem konserwatystą, sympatyzuję z tradycjonalistami katolickimi, gospodarczo popieram liberalizm. Zdrowa konkurencja na uczciwych warunkach, brak monopoli, wszystko na fundamencie Tradycji – to jest moja wizja państwa.. Co do opcji narodowej – boli mnie podział w tym środowisku, jest wiele partii, ugrupowań, stowarzyszeń, które zbyt wiele czasu poświęcają na wewnętrzne spory (często na udowadnianiu sobie kto jest większym narodowcem). Bardzo szkoda, że tak jest, ponieważ w czasach globalizacji i agresywnych zachowań wszelkich kosmopolitów opcja narodowa może i powinna stanowić zdroworozsądkową barierę dla dziwnych pomysłów. Dziwnych, czyli szkodliwych dla społeczeństwa w rodzaju legalizacji eutanazji, adopcji dzieci przez homoseksualistów, rozwiązłości wspieranej przez wojujący ateizm i feminizm. Co do integracji europejskiej, to jest koniecznością historyczną, ale jestem zwolennikiem Europy Ojczyzn. Pomysł masonerii na integrację poprzez rozpuszczenie i rozmydlenie narodów uważam za groźny i zabójczy dla Europejczyków. Tradycja narodowa – endecka, oenerowska, piłsudczykowska, kapeenowska – myślę, że jest ważna, ale współcześni liderzy ruchu narodowego nie potrafią jej przystosować – moim zdaniem – do współczesnych realiów. Narodowcy muszą się zastanowić, czy nie popełniają grzechu zaniechania i czy zdają sobie sprawę, że są ciągle ustawiani w „narożniku” przez swoich przeciwników. Tak być nie powinno. Z drugiej strony narodowcy powinni spróbować uatrakcyjnić swój wizerunek, by młodzi ludzie chcieli do nich przychodzić.
Widzi Pan jakoś swoją przyszłość w strukturach Związku Literatów Polskich?
- Zastanawiam się, z jednej strony mam pewne pomysły, ale z drugiej wiem, że jest sporo ludzi, którzy traktują zupełnie inaczej kwestie życia literackiego, bardziej zależy im na ustawieniu się i taktyce przeżycia. Jeśli by ktoś chciał ZLP odmłodzić, wprowadzić na tory prawdziwego życia literackiego w Polsce, to mogę spróbować, oczywiście w miarę swoich możliwości. Teraz i ZLP i SPP żyją nieco obok tego, co żywe w literaturze. Imprezy i festiwale literackie, blogi, slamy, bookcrossing, czasopisma i serwery literackie w internecie, setki grup literackich w terenie – co ZLP i SPP o tym wiedzą? Żeby ZLP i SPP przetrwały muszą być do czegoś młodym twórcom potrzebne. Teraz młodzi pisarze i poeci doskonale obywają się bez nich. Jeśli tak dalej będzie, to grozi tym zacnym organizacjom podzielenie losu dinozaurów.
Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się w „Myśli Polskiej” Nr 20-21 (14-21.05.2006).