Stefan Jurkowski

Wydałeś właśnie trzynastą książkę. Nasuwa się pytanie, czy choć odrobinę wierzysz w przesądy...
Stefan Jurkowski: Trudno określić. Każdy powie, że nie wierzy, a jednak... Mówiąc poważnie, nie wierzę. Jeśli się wydaje książki, to któraś musi być trzynasta. Potem może być czternasta. Nie wydaję często. Co dwa, trzy lata. Ale od 1969 roku uzbierało się ich trzynaście. Dużo to czy mało? W każdym razie z „Pod każdym niebem” wiążę pewne nadzieje. Jest to propozycja nieco inna, może dojrzalsza, może świadcząca o mojej ewolucji artystycznej. Ta trzynastka zapewne się okaże szczęśliwą, o ile w naszej krajowej sytuacji poezja może liczyć na jakiekolwiek szczęście.

Wiem, że to dziwne opowiadać o własnych wierszach, ale gdybyś mimo wszystko powiedział jakich utworów możemy spodziewać się w nowym tomie? Jaka tematyka w nim dominuje? Czym różni się od poprzednich a co jest w niej kontynuacją?
Znakomita poetka Aldona Borowicz powiedziała, że jeśli kiedyś napisze recenzję z tego tomu, to będzie ona miała tytuł „Eros i Tanatos”. Coś w tym jest. A nawet dużo jest. Przeczucie starości i śmierci, lęk przed nimi, a jednocześnie pełne nadziei spojrzenie na świat, na miłość, która się zdarzyła, czy może zdarzy, to wciąż powracające leitmotivy w mojej poezji. Tak jest i tutaj. Ktoś powiedział, że jest to w pewnym sensie książka rozrachunkowa. Więcej w niej refleksji niż buntu, jak to było w „Odezwie”. Cóż, „bunt się ustatecznia”, jak pisał Stanisław Grochowiak. Ja się też widać ustateczniam, choć – tak ja sam przynajmniej sądzę – jeszcze nie ramoleję... Mówię o przemijaniu, o uczuciach, emocjach, a także o tym, że świat transcendentny nie da się ująć w formułki, mity; nie da się wyrazić za pomocą dostępnych nam słów i wyobrażeń, bo one zawsze występują w kontekście kulturowym, historycznym i socjologicznym. Wreszcie nikt nie ma monopolu na prawdę. Nie podważam sensu wszelkich religii, tylko ich sztafaż zewnętrzny, zadufanie, przeświadczenie o jak najdoskonalszym poznaniu, co prowadzi do fundamentalizmów w różnej postaci. Są to często pozy, obliczone na ludzką naiwność. Tymczasem chodzi tu o wielką i fascynującą przygodę intelektualną, nie o kilka paciorków. I o tym wiele wierszy z tego tomu traktuje. Są bardziej liryczne, filozoficzne, mniej obrazoburcze niż było to w „Odezwie”, którą mamy tutaj obok. Ale „Odezwa” należy do tomików wcześniejszych. Kto przeczyta jeden i drugi, zobaczy moją drogę ewolucji. Szukam też innego języka dla poetyckiego wyartykułowania owych pytań, lęków; być może nie jest on już taki ascetyczny. Choć ironia i sceptycyzm, także w stosunku do tworzywa literackiego, nadal mnie nie opuszcza. Staram się zmienić typ obrazowania, chcę aby był bardziej ekspresyjny. To wszystko dzieje się w pewnym sensie poza świadomością. Przecież poezja jest czymś nieuchwytnym, intuicyjnym, a procesy nią rządzące bywają irracjonalne. Choć zarazem poddane racjonalizacji, bo przecież inaczej być nie może. Dopóki tak jest, można mieć nadzieję, że wiersze są żywe.
Być może najłatwiej dzisiaj książkę wydać a najtrudniej wypromować. Jakie są plany promocyjne twoje i wydawcy?
Istotnie, łatwo dziś wydać książkę, jeśli się tylko ma pieniądze. Zobacz, ile się ich ukazuje. Wydałem ostatnie książki tylko dzięki prawie niespotykanej dziś postawie wyjątkowych wydawców, takich jak Adam Marszałek czy Piotr Morawicz. Ale teraz wydawanie własnym sumptem nie nastręcza żadnych trudności, poza finansowymi. A plany promocyjne? Czwartego lutego promocja na Krzywym Kole 2/4. W marcu w Klubie Wetlina na Służewie. Pewne nadzieje wiążę ze Światowym Dniem Poezji organizowanym przez Aleksandra Nawrockiego. Potem Warszawska Jesień Poezji, Międzynarodowy Listopad Poetycki w Poznaniu, Galicyjska Jesień Literacka – jeśli, oczywiście, zaproszą. To te większe imprezy. A co do skromniejszych indywidualnych promocji, mam w planach kilka spotkań w Warszawie, o których zechcesz sukcesywnie informować na naszym Portalu, jak tylko będą jakieś konkrety. Mam obowiązek rozprowadzenia ponad stu egzemplarzy, mam więc nadzieję, że uda mi się to sprzedać, choć nie umiem być „handlarzem we własnej sprawie”.
Pod koniec roku Twoja książka „Odezwa” inaugurowała prestiżową serię książek elektronicznych wydawanych wspólnie z RTC Agencją Wydawniczą. Czy drugie wcielenie „Odezwy” podoba Ci się?
Bardzo mi się podoba. I od razu tyle pobrań. Na taką sprzedaż książek papierowych nie mógłbym liczyć. Przyznam się, że wcielenie elektroniczne mniej mnie cieszy od papierowego. Książkę „prawdziwą” możesz wziąć do ręki, postawić na półce, potem ją znowu zdjąć. Możesz ją komuś dać, wpisać dedykację. Ale z kolei elektroniczna jest łatwiej dostępna, dociera praktycznie (czy teoretycznie?) do każdej części świata. Owszem, można ją także wydrukować, i to nawet z okładką. Ja w każdym razie byłem uradowany elektroniczną „Odezwą”. To coś nowego, także ekscytującego. Tomik ponownie wszedł do literackiego, czytelniczego obiegu, jakby zmartwychwstał, przypomniał o swoim istnieniu. I wiele książek może tak zmartwychwstać, wiele narodzić się na nowo. To wszystko bardzo ważne dla autora. Zarazem jest sprawdzianem uniwersalności i aktualności utworów pisanych w innym okresie twórczości, z perspektywy innych doświadczeń.
Trwa dyskusja jaką rolę będą odgrywać w bliskiej przyszłości e-booki?
Moim zdaniem jest to dyskusja bezprzedmiotowa. Typu: jeździć samochodem, czy trwać przy pojazdach konnych? Forma elektroniczna jest dobra, dociera, jak mówiłem, wszędzie i bez ograniczeń, może być w domach i bibliotekach. To konieczność nowych czasów. Chciałbym wierzyć, że dzięki nim wzrośnie czytelnictwo, zainteresowanie literatura piękną. Dlatego z e-bookami wiążę w tej mierze spore nadzieje. To w pewnym sensie potwierdza ilość pobrań, choćby pod naszymi książkami. Choć papierowa forma też jest bardzo pożyteczna. Dlaczego obie przeciwstawiać? Mówi się nieraz o papierowej książce, że to będzie przeżytek. Może. Ale i dziś niektórzy jeżdżą (wprawdzie dla przyjemności, nie codziennie) dorożkami, i co z tego? Obie postaci książek mogą z powodzeniem współistnieć i doskonale się dopełniać. Nie widzę tu żadnych przeszkód. Owszem, e-booki ze względów, o których mówiliśmy, będą coraz powszechniejsze, bo są wygodne w użyciu, szybkie, mają szeroki zasięg. I nie ma nic w tym złego. Po prostu jest to inny nośnik związany z ogólnym rozwojem elektroniki. A może będą za sto lat książki w takiej formie, o jakiej dzisiaj nam się jeszcze nie śni?
Jak oceniasz jako wiceprezes Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich ostatnie lata działalności ZLP w Warszawie? Co jest największym sukcesem a co porażką?
Porażką jest to, że nie mamy siły przekonywania władz i ewentualnych sponsorów, którzy by wsparli nasze akcje, takie choćby, jak prestiżowa i największa bodaj impreza, jaką jest Warszawska Jesień Poezji. Pani prezydent Warszawy nie raczyła nawet rozmawiać w tej mierze. Nie udaje się nam przełamać stereotypów. W umysłach wielu jesteśmy tym „niesłusznym” związkiem, który należy tępić, bo to sama postkomuna, jacyś faceci poza tym staruchy, którzy pisali komunistyczne wiersze, bo przecież prawdziwej literatury u nas nie było... Nie wiem czy to rzeczywiście nasza porażka, czy też umysły niektórych są z żelazobetonu, w czym nie ma naszej winy. Nie jest tajemnicą, zwłaszcza po książce Siedleckiej, że niektórzy pisarze nie byli kryształowi w poprzednim okresie. Ale ZLP nie jest związkiem niepokalanych dziewic, ale pisarzy, twórców, artystów. Liczyć się powinien wyłącznie dorobek, nie moralność. Z historii literatury wiemy, że najbardziej niemoralni tworzyli najwybitniejsze dzieła. To co mówię, dotyczy obu współczesnych związków: ZLP i SPP. Sukcesem zaś jest to, że ostatnia Warszawska Jesień Poezji się jednak odbyła. Że jesteśmy zupełnie apolityczni. Są wśród nas lewicowcy i prawicowcy, ateiści i katolicy. Nie ma wiodącej, narzucanej komukolwiek takiej czy innej ideologii, nasycania naszych członków nienawiścią do inaczej myślących, czy gdzie indziej należących. To jest wynik ekumenicznej postawy prezesa Marka Wawrzkiewicza, człowieka racjonalnie myślącego, tolerancyjnego, życzliwego, pełnego taktu. Każdy następny prezes powinien tę linię kontynuować. Bo ZLP to nie jest pole dla niszczących walk ideologicznych i politycznych. I to udało się nam, jak dotąd, osiągnąć. A na co dzień przygotowujemy się do następnej Jesieni, staramy się w miarę naszych skromnych możliwości prowadzić inne akcje, jak na przykład „Patroni naszych ulic”. Podsumowując: największym naszym sukcesem jest to, że jeszcze istniejemy.
Czasem mam wrażenie że obaj należymy już do nielicznej grupy twórców dla których ZLP to ważna idea. Znam autorów którzy nie podają w swoich biogramach informacji o swoim członkostwie i to bywają osoby pełniące w ZLP istotne funkcje. Z drugiej strony co roku napływa wiele podań o przyjęcie do Związku...
Po prostu trzeba zdać sobie sprawę, że to już zupełnie inny związek. Rozłam nastąpił bez mała trzydzieści lat temu. Oczywiście, ci sami ludzi, którzy kiedyś byli w ZLP, odchodząc poczuli się „lepsi”. I w dodatku zaczęli pluć. Właściwie to na samych siebie... Też byłem ponad dziesięć lat w SPP, ale uznałem, że moje miejsce jest tutaj, wśród Wawrzkiewiczów, Gąsiorowskich, Gnarowskich, Żulińskich, Zaniewskich, i innych kolegów z dawnych lat. I przeniosłem się. Nie mogę więc pojąć jednej rzeczy: skoro ktoś decyduje się być w szeregach ZLP, to czemu się tego wstydzi? Niech nie wstępuje wcale, albo wystąpi. Ale pełnić – jak powiadasz – istotne funkcje i ukrywać swą przynależność... Tylko szuje tak robią. Zwłaszcza, że dzisiaj już nie powinno być powodu do wstydu. Przyczyny takiego stanu rzeczy już dawno ustały. Poza tym zależy, jaki typ biogramu masz na myśli. Jeśli tylko literacki, to wszelkie przynależności organizacyjne są nieistotne. A podań o przyjęcie rzeczywiście napływa dużo. Przeważnie od różnych amatorów, którzy sądzą, że taka przynależność da im automatycznie cenzus „zawodowca”, a ich prestiż w ich własnym środowisku wzrośnie. Nie są to propozycje, delikatnie mówiąc, artystycznie porażające.
Gdybyś jako wiceprezes Oddziału Warszawskiego ZLP i członek komisji kwalifikacyjnej miał zachęcić osoby spełniające związkowe kryteria aby starali się o legitymację - co byś im powiedział?
Przepraszam, że się śmieję, ale... raczej bym zniechęcał. Te kryteria są zwodnicze. Co z tego, że ktoś ma trzy książki czy nawet więcej, i odpowiada warunkom statutowym, jeśli nie spełniają te publikacje kryterium najważniejszego: wartości literackich. Przyjmowanie takich osób to – wyrażę się brutalnie – zaśmiecanie naszych szeregów. Literaci zrzeszeni w ZLP powinni reprezentować wysoki poziom artystyczny, a nie amatorski, typu „jeleń na rykowisku”. Owszem, zdarzają się późne debiuty (jak choćby Kuśniewicz), ale to niezmiernie rzadkie zjawisko. Nie wierzę w różne emerytowane panie nauczycielki czy bibliotekarki albo księgowe, które z nudów zaczynają pisać wiersze. Piszą także różni działacze kultury. Oni wszyscy uważają, że należy im się członkostwo związkowa jak psu micha, bo książki wydali, a w środowisku własnym zdobędą większy prestiż. Tymczasem ZLP jest związkiem zawodowym, związkiem pisarzy, którzy coś znaczą bądź zaczynają znaczyć w polskiej literaturze. Wolałbym zachęcać słabszych młodych niż poprawnych staruszków. Młodzi mają duże szanse rozwoju, bo czeka ich wiele nowych doświadczeń. Starzy, jeśli nie potrafią ich w pisaniu spożytkować, piszą konwencjonalne wierszyczki, to niech występują u siostrzeńców na imieninach (bo ich własne ciocie już dawno wymarły). Jednak młodych jest niewielu. Część z nich ma postawy roszczeniowe, a ZLP nie jest w stanie zapewniać ani płatnych spotkań, ani publikacji. Poza tym wystarcza im internet oraz inwektywy, które się rzuca na ZLP i kolegów; bo jakoś poważniejszych, merytorycznych dyskusji tam nie zauważyłem. Ale to sprawa wyborów. Jednak ZLP to jest znaczące środowisko literackie, w którym jest dobrze przebywać, dojrzewać – o ile tylko rokuje się jakieś artystyczne nadzieje. Nie wszystko da się przeliczyć na doraźne profity. I to by była moja zachęta.
W przyszłym roku Związek Literatów Polskich będzie obchodzić 90 rocznicę istnienia. Przez te 90 lat w Polsce zmieniało się prawie wszystko - zmieniał się też i Związek jego rola i charakter. Jaki powinien być ZLP w Polsce będącej częścią Unii Europejskiej w XXI wieku?
To prawda, że zmienił się charakter i rola Związku. Prawie cały czas o tym mówimy. Kiedyś był tylko jeden, dziś mamy pluralizm. To dobrze. Tylko tym pluralizmem nie powinna rządzić wyłącznie polityka, jak widzimy z perspektywy czasu, głupia i anachroniczna. Dopóki środowisko będzie skłócone, nie podzielone ale skłócone, dopóty żaden ze związków pisarzy nie będzie miał należnego prestiżu, bo cała para pójdzie w intrygi, wzajemne podgryzanie i oskarżenia. Mógłbym, parafrazując Wyspiańskiego, powiedzieć „Związek mój widzę ogromny”. To znaczy, że będą w nim uznani pisarze i krytycy wyznaczający miary wartości; ludzie z autorytetem, dorobkiem literackim. ZLP powinien mieć prestiż taki, jak mają związki twórcze na całym świecie. Liczą się z nimi politycy, ministrowie, nie mówiąc o pomniejszych decydentach. A nas dzisiaj nie stać nawet na opłacenie telefonu, co jest hańbą nie dla nas, ale dla władz kultury, często dla in spe sponsorów. Pauperyzacja literatury w ogóle grozi za jakiś czas kompletną zapaścią. Idziemy w kierunku społeczeństwa obrazkowego, wyznającego wyłącznie komercyjną popkulturę. Cofamy się do szympansów, tyle że one są mądrzejsze. Leszek Żuliński napisał w jednym z felietonów, ze nie widzi powodów, dla których poeta nie miałby tak być wynagradzany za dobry wiersz, jak piosenkarz za wykonawstwo estradowe. I ma dużo racji. Nie dziwmy się zatem, jeśli za jakieś sto lat powiedzą, że Polska nie ma żadnej literatury, jest narodem samych analfabetów i głupców. Marzy mi się więc Związek Literatów Polskich jako jeden z luminarzy. Szanowany, liczący się w każdym środowisku, nadający ton życiu literackiemu i kulturalnemu. Wtedy i sam Związek będzie działał prężnie, bo wszelkie jego inicjatywy spotkałyby się z przychylnością. W końcu w XXI wieku, w kraju europejskim, powinno to być oczywiste. W przeciwnym razie Twoje pytanie nie ma racji bytu. Po prostu szybko wymrzemy. A może o to chodzi?