Krzysztof Gąsiorowski

RYSZARD ULICKI: Znasz się z Krzyśkiem Gąsiorowskim od 1935 roku. Razem wyrastaliście. Razem oglądaliście przez okno praskiego mieszkania płonącą po drugiej stronie Wisły powstańczą Warszawę. Nie rozstawaliście się ze sobą ani na chwilą, nawet w sytuacjach najintymniejszych i tych życiowo ekstremalnych. Jak układały się wasze relacje w ciągu tych 74 lat? Jaki był Krzysiek zakładający „Orientację Poetycką Hybrydy”, a jaki jest dziś, po ubiegłorocznej nagrodzie imienia Jarosława Iwaszkiewicza?
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Pytasz, jak mi się współżyje z tym Gąsiorowskim? Dwuznaczne pytanie, w pierwszej chwili aż się żachnąłem. Ale to rzeczywiście problem. Tyle że nader intymny. W konfesyjnym wierszu jeszcze jakoś uchodzi. Ale w rozmowie? I na trzeźwo? Krępujące. Chyba że ma się do czynienia z psychoterapeutą lub spowiednikiem. Lub jest się ekshibicjonistą. Wtedy Prawda może i wyzwala.

Tylko co to jest Prawda? Nie mamy do siebie poznawczego dystansu. Raczej przeżywamy swój los, niż go rozumiemy! Mogę wspominać, ale tak się przed sobą nie wytłumaczę. Samoświadomość jest, mówi filozof, nieprzekraczalnym pra-fenomenem. Jesteśmy uwikłani w swoje życie, w swoje istnienie. Doświadczamy ich od wewnątrz. Jedna z pierwszych antologii poetyckich, jaką współredagowałem, nosi tytuł „Wnętrze świata”. Nie miewam objawień mistycznych; chociaż kto wie. Itd., itd.
No ale ja bywam poetą. I jeśli cokolwiek wiem o sobie wiem ze swoich wierszy. Relacje ze sobą można odsłonić w poezji nie tylko dlatego, że w wierszu wypada się odsłonić, ale przede wszystkim dlatego że wiersz jest właśnie taką relacją między podmiotem, bohaterem lirycznym a autorem, relacją która przestaje być prywatną sprawą a dotyczy ludzkiej kondycji. Wiersz, akt umysłu, akt odnajdywania tego co wystarcza – tak to ujął Stevens. Tak czy owak, aby opowiedzieć jak mi się współżyło z Gąsiorowskim, powinienem Ci czytać wiersze. Są zresztą sprawy, o których nawet w wierszach milczę. Moje ja jest mniejsze od mojego nie-ja, ścieżka w buszu. Pierwszy zauważył to Julian Rogoziński (potem ja pisałem o tym w szkicu „Żart interpretacyjny?), tytuły moich książek ustawione chronologicznie układają się w poemacik, który ujawnia mój, jak to nazwał Jung, proces indywidualizacji, czyli to o co pytasz: moje współżycie z Gąsiorowskim.
On (ten Gąsiorowski, ten ja, albo ten nie-ja; nie wiem, który jest którym) miał, z różnych powodów, raczej trudne ze sobą życie. Już od dzieciństwa. Rzadkie chwile satysfakcji. Ale nawet wtedy z nimi się nie do końca identyfikowałem. Zazwyczaj musiałem tego Gąsiorowskiego wspierać. Starałem się, aby się nie zadręczał. Ale z drugiej strony starałem się nie wyzbywać udręki. Coś, jak napisało mi się w pewnym wierszu, musiałem jednak mieć. Gdyby nie ból, pisał Gombrowicz, życie byłoby pustynią. Jestem przekonany, że bez poezji nie dałbym sobie ze sobą i z Gąsiorowskim rady (bez wódki też, ale to osobny temat).
Tak w ogóle, mam nie najlepsze zdanie o ludzkiej kondycji. Czytywałem Pavese, Simone Veil, Schopenhauera i innych czarnowidzów. Ludzie są nieszczęśliwi. Różnie reagują, ale są nieszczęśliwi. Albo prędzej lub później będą. Dlaczego, po co my się tak męczymy? Wystarczy wyjść na ulicę i przyjrzeć się przechodniom. Zwłaszcza tym starszym. Dlatego często cytuję Rilkego: „Kto mówi o zwycięstwie; przetrwać, oto wszystko”. Oczywiście, różnie bywało. W końcu wiele złego mnie ominęło. Patrz cykl „Wysokie głogi”. Mógłbym powiedzieć: i tak mi się udało. Przetrwałem 74 lata; niewiarygodne, nie spodziewałem się tego nie byłem na to przygotowany. Ktoś mnie niedawno zapytał (autor szkicu – „Gąsiorowski, to on jeszcze żyje?”), czy wymyśliłem sobie epitafium. Po namyśle, z pomocą Żołądkówki, wymyśliłem. „Mogło być gorzej.” Nie prowadzę dziennika, ale gdy zajrzałem do rozproszonych notatek osłupiałem. Było o wiele gorzej niż odważam się pamiętać... Dzisiaj też jest ze mną gorzej niż myślę, i będzie jeszcze gorzej, wiele na to wskazuje. Niekiedy chciałbym już chcieć umrzeć, napisałem w jakimś wierszu. Zauważ, że to inaczej wybrzmiewa niż w rozmowie, rzeczywistość poetycka jest jednak rzeczywistością wirtualną (tu miejsce na długi wywód w stylu pani Staniszkis, którą poznałem gdy była z Iredyńskim).
Jestem Ci wdzięczny, że zapytałeś mnie o relacje z Gąsiorowskim. Że zauważyłeś o czym ja tak naprawdę stale piszę. Tylko ta szamotanina stanowi o mojej poezji. Mam więcej kłopotów ze sobą niż ze światem i innymi ludźmi. Oczywiście, bez przesady. Świat raz po raz mnie doganiał, prześcigał i czekał. Choćby w pierwszych latach dziewięćdziesiątych, kiedy byłem bezrobotny i bezdomny. Głodowałem, bywało że spałem w parku. Nic przyjemnego. Nie miałem wtedy siły na siebie. Dopomogła mi siostra. Ocaliła Ewa. Dzisiaj, po udarze mózgu (chyba widać jak rwie mi się wątek?) moje biedne ciało zaczyna mieć nade mną przewagę i domaga się swego; ciekawy temat: to ja się rozpadam czy moje mięso? Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że mimo rozmaitych katastrof i życia w swoistej psychicznej niewygodzie nie mam wyzwalającego poczucia krzywdy; nie mam, jakbym na nią nie zasłużył! To jakaś psychiczna skaza. Pozostaję w stanie grzechu pierworodnego. Nikogo nie oskarżam. Inni mnie nie rozgrzeszają. Przyznasz, że ciężko żyć bez pretensji do żon, do polityków. Sporo jednak pisywałem o żalu. Jakbyśmy byli żalem. Żal jest przeżyciem, do którego niemal nie mamy dystansu.
Pytasz też, jak się czułem, gdy pisałem pierwsze wiersze. Byłem bardzo przejęty. Byłem przekonany, że jestem na tropie czegoś ważnego, nadal tak myślę. Bo to nie była tylko moja osobista przygoda. Widzisz, dzisiaj to już wiemy, był to koniec ery estetyki, koniec Awangardy która stanowiła o sztuce i poezji XX - wieku. Chodziło o nową strukturę ludzkiej realności psychicznej. Poeci to czuli, krytycy i publicyści nie, oni pozostawali w przeszłości, wciąż naprawiali straty jakie kulturze polskiej przyniosła wojna i socrealizm. Poeta jeśli wspomina jest to wspomnienie o wspomnieniu. Szukałem wtedy takich obrazów, czy też po-widoków świata, które - choćby się kłóciły z potocznym oglądem – nie budziły poczucia obcości, nie wymagały racjonalizacji, same się sobą tłumaczyły. Były oczywiste. Wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy o sobie stało się podejrzane. Trzeba było zaczynać od początku. Powołam się tutaj na Tatarkiewicza: „zamierzeniem (fenomenologii Husserla i jego ucznia Ingardena) było ustalić, co w naszej świadomości jest bezpośrednio dane i wyodrębnić od tego, co jest konstrukcją umysłu, w ten sposób wydzielone będzie to wszystko, co oczywiste, bo oczywiste może być jedynie to, co bezpośrednio dane”. Chyba mi wtedy o to chodziło. Później, zdaje się, moje perypetie poetyckie (od „Tonącego morza”?) lepiej dadzą się zracjonalizować z perspektywy egzystencjalizmu... Z najbardziej prozaicznych powodów poezja była dla mnie owym strażnikiem Bytu. Tylko po co ja o tym piszę?! To dziś może interesować jedynie ukrytych na Uniwersytetach historyków literatury. Krytyka i publicystyka literacka poszły inną drogą (ku polityce, ku moralistyce, ku ludyczności...). Ale niegdyś, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w życiu literackim panowali poloniści (co też było próbą jego odpolitycznienia) i pewien poziom świadomości artystycznej wydawał się nam niezbędny. A co nagrody im. Iwaszkiewicza. Oczywiście, że poczułem się ukontentowany chociaż media ją przemilczały. Ucieszyłem się przede wszystkim dlatego że poczułem się na rok zabezpieczony finansowo. Wciąż nie wiadomo jednak czy ta nagroda zostanie mi wypłacona. Iwaszkiewicz i – z zachowaniem proporcji – Gąsiorowski są politycznie podejrzani.
RYSZARD ULICKI: Obaj wiemy, kiedy Krzysztof urodził się w sensie metrykalnym, ale kiedy – twoim zdaniem, zdaniem krytyka i literaturoznawcy, urodził się poeta Gąsiorowski? Niezwykle rzadko spotykamy się z wyznaniami poetów, dotyczącymi – użyję tu terminu astrofizycznego - „wielkiego wybuchu” i, co jest jeszcze bardziej intrygujące, tego, co było w ich poetyckim życiu przed tym wybuchem?
KRZYSZTAF GĄSIOROWSKI: To akurat dobrze pamiętam. Męczyłem się ze sobą na Politechnice, chociaż bywałem bardzo dobrym studentem. Zarobiłem kiedyś jakieś pieniądze i pojechałem do Międzyzdrojów. To był wtedy piękny, cichy kurort. Co wieczór Wopiści orali morze. No i się zakochałem w pięknej Kryśce, licealistce, kochaliśmy się na wydmach. Ale ona mieszkała w Szczecinie. Nie wiedziałem, że to pułapka. Wróciłem do Warszawy i wciąż o niej myślałem, piękniała z godziny na godzinę. Pisałem listy, nie wszystkie wysyłałem. Aby zrobić na Krysi i na sobie wrażenie cytowałem Gałczyńskiego, który wtedy był modny. Pewnego dnia zaszedłem do Lajkonika, kawiarni na Placu Trzech Krzyży i zacząłem pisać list, okazało się że nie mam przy sobie książki, sam więc napisałem wiersz. Jakbym po raz pierwszy zasiadł przy fortepianie i zagrał mazurka. To było coś w rodzaju wstrząsu, orgazm, zadygotałem. Przebywałem wtedy często w Hybrydach (uważam się za jednego założycieli tego klubu, pamiętam jeszcze jak z tego budynku na Mokotowskiej wynosiłem graty po Komitecie Dzielnicowym). Właśnie przyjechał tu Leszin, ze Stachurą i Żernickim, dołączył Jerzyna. Okazało się, że jestem sobą na ile jestem poetą! Nigdy nie byłem sobie tak bliski.
Może jednak wróciłbym na studia, gdyby nie kolejny przypadek, każdy ma swego Diabła-Stróża. W Iskrach Jan Śpiewak wydawał arkusze poetyckie. Złożyłem te 16 wierszyków. I nagle okazało się, że Wydawnictwu do planu brakuje jednego tomiku. Podpisałem (19 lutego 1960 roku) umowę na książkę, której jeszcze nie było. Przez kilka miesięcy, nie jedząc i nie śpiąc pisałem to swoje Podjęcie Bieli (Jarek Markiewicz świadkiem). Książeczka zostało zauważona, była dość oryginalna, dotychczas przecież niemal nie czytywałem wierszy; tak się zaczęło. Z Krysią się rozstaliśmy, Jej nie wystarczały listy. Tyle, że ta niespełniona a raczej niezużyta miłość wracała do nas. Spotykaliśmy się co kilka lat, spędzaliśmy ze sobą kilka tygodni i znów się rozchodziliśmy, do następnego razu. Opisałem to w jakimś wierszu („Forsycje”?). Wreszcie Krysia też wyjechała do Ameryki. Też, bo do Ameryki dały dyla także moja druga żona i żony moich przyjaciół poetów.
RYSZARD ULICKI: Nie wiem, czy podzielisz mój punkt widzenia, ale po wielu rozmowach z poetą Gąsiorowskim i po lekturze jego wywiadów prasowych odnoszę wrażenie, że za wszelką cenę usiłuje on postawić się poza historią. Próbuje z niej uciec. Chce być człowiekiem z nikąd. Do tego stopnia, że w „Yyell - ballady i romanse SF”, książce wydanej w 2003 roku, ale także w wielu swoich wcześniejszych tomach poezji – nie tylko ewokuje fantazmatyczną „realność” – jak napisał w czerwcu 2006 roku Henryk Pustkowski, ale wręcz w tej realności się ukrywa. A może to jest problem natury eschatologiczno-egzystencjalnej? Może Gąsiorowski zaczął się wadzić z Bogiem, może podejmuje próbę stworzenia swojego własnego świata równie nieakceptowanego, jak ten, wobec którego sam poetów ustawiał na pozycjach „strażników bytu”?
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Ja nie chcę uciec z Historii. Zresztą, nie łudzę się że to możliwe. Ja po prostu, nie potrafię się w niej odnaleźć, nawet wtedy, gdy mnie dopadnie i daje mi łupnia. Tak się mi ułożyło w życiu, że wszystkie znane mi racje historyczne nie dają mi już nie tylko poczucia sensu, ale poczucia wewnętrznej realności. A tego potrzebuję, jak powietrza. Zapewne dlatego zająłem się innymi, fantazmatycznymi rzeczywistościami, w których stany psychiczne można ukazać jako realne wydarzenia. Jest to więc problem natury eschatologiczno–egzystencjalnej.
RYSZARD ULICKI: Jest taki moment w twórczości każdego wielkiego poety, w którym przepoczwarza się z „opowiadacza” w „przepowiadacza” – wychodzi poza siebie i poza rzeczywistość po to, by opisać i siebie i tę rzeczywistość. Kiedy, a może – którym dziełem – poeta Gąsiorowski dokonał tego przejścia na drugą stronę lustra?
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Wydaje mi, że to dokonało się w tomiku „Z punktu widzenia UFO”. Są to wiersze o stanie wojennym, ale ja patrzę na wydarzenia historyczne jako na zjawiska przyrodnicze, niejako niezależne od człowieka. To nam jakby przydaje powagi, jesteśmy cząstką Kosmosu. Żyjemy „pod powierzchnią Przyrody i Historii”. W jednej z Gemm (w kości policzkowej) opisuję chmury, które błąkają się, to tu, to tam: jak wojny ludzi. Z Historii rzeczywiście uciec nie sposób. Ten tomik z UFO waleczne redaktorki PIW-u wywaliły do piwnicy, po latach niemal cały nakład ktoś odnalazł w makulaturze.
RYSZARD ULICKI: Czy poeta Gąsiorowski wyspowiadał się kiedyś przed tobą ze swoich relacji z życiem publicznym – więcej, z polityką? Bo chociaż udaje człowieka bez biografii, człowieka znikąd, nie należącego do żadnego towarzystwa – przedstawiciela pokolenia, które „nie załapało się na żadne wydarzenie historyczne”, jest i był w najróżniejsze przejawy realnej rzeczywistości uwikłany, jak nie przez swoje funkcje redakcyjne, role społeczne, przewodniczenia różnym gremiom, przez swoją – o poezji nie chcę mówić – to przez swoją publicystykę, eseistykę... Skąd u niego ta pewność, że on, żyjący już prawie ¾ stulecia w nic się nie unurzał? On się chwilami tak zachowuje, jakby żałował, że opatrzność nie zakwalifikowała go do grona „młodozmarłych” geniuszów, którzy karmią wizjonerski nurt krytyki literackiej przeczuwanymi dziełami płodnych, ale tragicznych kochanków Erato...
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Mam sporo notatek na ten temat, a nawet, celny moim zdaniem, tytuł do ich zbioru: „Zeznania tubylca”. Wątpię czy skończę. Najważniejszą z mych wypowiedzi na ten temat jest duży wywiad zamieszczony w Nurcie (czy też Nowym Nurcie) w 1994 roku, nr. 10,11,12, pod znaczącym (nie ja go wymyśliłem) tytułem „W tej spowiedzi kryją się przepaści”. Czwarta część, w której aktualizowałem swoje wywody, już się nie ukazała, a i tak redaktor tego wywiadu miał przykrości; nie ma lekko. „Pokolenie bez biografii”, ten zarzut a nie opis, to nie jest mój pomysł. Tak nas, tubylców, próbowano dyskwalifikować publicznie, „odmawiając prawa do Tragedii!”, a przecież prawo do Tragedii jest prawem przyrodzonym (to właśnie ma udowadniać, o to zabiega literatura!). Każdy ma swój krzyż, nieprawdaż, szanowny Biskupie.
Mam swoją biografię polityczną i nawet spróbował bym ją opisać, ale nie w atmosferze nagonki, nie będę się kopał z mułem. Zwłaszcza, że musiałbym zaczepić niektóre środowiskowe świętości. Nadal pieką mnie policzki od inwektyw, jakimi mnie obrzucili właściciele polskości po tym jak z racji wieku otrzymałem komandorię. Nie będę jednak udawał niewiniątka, które rozmnaża się przez pączkowanie. W wielkim, bolesnym skrócie rzecz, zdaje się, przedstawia się mniej więcej tak. Nie byłem oszukany przez Historię! Nigdy (po Powstaniu Warszawskim?) nie miałem co do niej złudzeń. To zabrzmi śmiesznie, ale zawiodłem się dopiero na tzw. opozycji demokratycznej, bo zazdrościłem jej tej jej wzniosłości i pewności swego. Mnie się zaś napisał taki wierszyk: „Moja wizjo świata, moja/ nieuchwytna, wieloznaczna,/ pełna sprzeczności ideo -/ wybrałem ciebie,/ będę sobie wierny.// Wybrałem, w wolnych/ i niewymuszonych rozterkach,// wybrałem, ale doprawdy/ straszliwie małą większością/ głosów wewnętrznych.” Jednego tylko jestem pewien, moje choćby i nieodparte racje nie obowiązują wszystkich, nie mogą, nawet nie powinny. Pal diabli polityków i rozgorączkowanych publicystów, ale kiedy czytam niektóre wpisy internetowe włosy stają mi dęba. Biada narodom, które nie chcą znać swoich wewnętrznych podziałów i sprzeczności; pewien filozof to nazwał „lekkomyślnością metafizyczną”, zwykle prowadzącą do dyktatury i rozpraw. Demokratyczne, demokratyzujące się społeczeństwo jest terenem nieusuwalnych konfliktów (klasowych?, że powołam się na niejakiego Marksa). Poniekąd są zabawne, tyle że daleko mi do śmiechu, te dzisiejsze próby ujednoznacznienia naszej przeszłości, i czynienie z anty-komunisty wzorca normy społecznej. Czy Was jakiś dur ogarnął? Tak, uważam że aż do rozpadu ZSRR dla PRLu (niezbyt za nim tęsknię, lecz doceniam jego osiągnięcia, także w dziedzinie kultury) nie było alternatywy. Pamiętam popijawę z młodymi poetami w Szczecinie. Jak oni psioczyli na Jałtę, nie śmiałem zapytać - gdzie by bez Jałty mieszkali. Tak, też uważam, że nie byłoby wolności bez „Solidarności”, strona rządowa nie wiele już miała do zaproponowania. Ale ten spontaniczny ruch masowy rozpędzał się wtedy jak lawina. Nadal sądzę, że stan wojenny uratował Polaków przed narodowym nieszczęściem. Jeśli nawet dzisiaj, po niemal trzydziestu latach cześć społeczeństwa domaga się kategorycznych rozliczeń, jakie wtedy musiały narastać nastroje. Groziła nam wojna domowa, a to się długo nie zabliźnia. Ruscy by trochę poczekali a potem, przy aprobacie całego świata, wkroczyli jako wybawiciele, pierestrojka by się odwlokła, Mur Berliński długo by nie runął. Nie ukrywam, bałem się. Bałem kolejnej „pięknej masakry”, jak to zapewne by nazwał niejaki J. Rymkiewicz, sądząc po jego „Kinderszenie” (chętnie bym temu podstarzałemu bohaterowi dokopał za te impotenckie fasmagorie pisane w bukolicznym ogródku w Milanówku, strasznie go w tym PRL maltretowali). Nie zajmowałem się bezpośrednio polityką, funkcjonowałem w środowisku literackim. Od środowiska literackiego zwykle rozpoczynały się w Polsce przełomy polityczne; i socrealizm, i Październik, i Marzec... Jednemu tylko wielkiemu wydarzeniu historycznemu środowisko literackie nie sprostało. Okrągłemu Stołowi! Szlachetni demokraci, którzy dziś tak narzekają na PiS, wcześniej zaczęli wykluczać z życia literackiego swoich politycznych oponentów na skalę nie znaną nawet z lat pięćdziesiątych. Uważam że rozwiązanie ZLP zostało na ówczesnych władzach państwowych wymuszone (one, oczywiście także we własnym interesie, ale zabiegały o spokój społeczny). Postulowano nawet przeniesienie literatury polskiej na emigrację, nawet tę londyńską, niezłomną, która każdy kontakt z krajem uznawała za zdradę. Pewien, skądinąd poczciwy i niegłupi krytyk pisał: „tylko my, opozycja demokratyczna jesteśmy intelektualnie, duchowo i moralnie przygotowani do reprezentowania literatury polskiej.” Jaki ten koń jest każdy, kto chce, widzi. Chyba nigdy (chociaż trzeba być ostrożnym z tym nigdy) nie należy składać literatury „na ołtarzu Ojczyzny”, tak się złożyło że jako naród historyczny przetrwaliśmy dzięki literaturze. Ale środowisko się rozpadło. W SPP jest wielu wybitnych pisarzy, światowców, więcej niż w ZLP, ale dla nas, tubylców chyba też powinno być jakieś miejsce w literaturze ojczystej. Jestem jednym z członków założycieli nowego ZLP. Byłem Prezesem Oddziału Warszawskiego. Przewodniczącym Komisji Kultury Stołecznej Rady Narodowej. Usiłowałem wyłączyć literaturę i życie literackie z polityki, chronić ją przed oszołomami z lewa i prawa, z prawa i z lewa. Przyczyniłem się w końcu do usunięcia Auderskiej. Robiłem, uważam, wiele pożytecznych rzeczy, niektóre z moich inicjatyw przetrwały. Zapewne wiele razy byłem się naiwny. Potem dokonała się transformacja, zlikwidowano większość czasopism literackich. Dobrano mi się do skóry. Znalazłem się, także z osobistych powodów, na bruku, dosłownie. Po latach jakoś z tego, dzięki Ewie, wylazłem. Napisałem i wydałem kilka książek. Może dałbym sobie radę gdybym był młodszy. Na uroczystym jubileuszu swego 70-lecia zobaczyłem w lustrze jakiegoś starucha, wykrzywiał się, gdy się szczypałem. Ciało mi się rozpada. Nie piszę już wierszy. Załatwiono mnie, nie bez mojego udziału. Zmusiłem się do tego wywiadu. To by było na tyle (tak zamierzałem zatytułować wiersze zebrane, które, już pod innym tytułem, naniosłem na CD i rozsyłałem po znajomych, cisza). Kilka dni temu przeczytałem książeczkę mojego byłego kolegi (niemal mi się nie odkłania), przez wiele lat pijał z nami naszą partyjną wódkę, niszczyliśmy tego człowieka, teraz IPN uznał go za pokrzywdzonego.
RYSZARD ULICKI: Zapytam cię teraz o coś, o co trochę boję się zapytać samego Krzysztofa. Otóż, skąd u niego takie poczucie jakiegoś „odsiewania”? Z czego zrobione jest to „sito”, przez które, jak twierdzi, nie może się „przesypać” jego poezja? W jednym z niedawnych wywiadów mówi wręcz – „raczej nie dostanę się do literatury”. Ale dziś, zwłaszcza poezja, jest obiektem zainteresowania pewnych kręgów i tam poeta Gąsiorowski jest uważany za jednego z najwybitniejszych żyjących poetów polskich! Może ty wiesz, skąd ten kac - zwłaszcza po tylu prestiżowych nagrodach?
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Może z zewnątrz to inaczej wygląda, ja czuję się wypychany nie tyle z życia literackiego (tu się jeszcze potrafię przebić, działam przecież w ZLP), ale z literatury. Już w latach sześćdziesiątych poeci z kręgu Orientacji Hybrydy w ramach studenckiego tworzyli coś w rodzaju drugiego obiegu literackiego. Tyle, że dzięki Leszinowi wykazywaliśmy się swoistą „nadczynnością organizacyjną”, organizowaliśmy doprawdy setki spotkań autorskich, sympozjonów, wydaliśmy dwie antologie, kilka jednodniówek to był młodo-literacki rezerwat. „Współczesność” nas atakowała, prasa literacka przemilczała, krytyka literacka była (i jest) wobec naszych wierszy raczej bezradna. Żadna opcja opiniotwórcza nie mogła na nas zrobić politycznego interesu! Co prawda to nas jakoś dowartościowywało. M. Kucner, bardziej co prawda zajmujący się hermeneutyką niż literaturoznawstwem, ujął to tak: „... celem tej przygody poetyckiej – równoważnej tu z przygodą życia, a jest to sensacyjny moment w powojennych dziejach naszej poezji – jest nastawienie na byt, podjęcie dialektyki ludzkiej egzystencji w całej jej złożoności: udręki, bólu, narodzin, śmierci.” Ale nie było to łatwe, oto jedna z moich „notatek do pytań”: „Wytrwać, sprostać rosnącemu poczuciu obcości wobec niemal całej cenionej poezji polskiej – katastrofa. Przystosować się, do tej formuły kondycji ludzkiej, na którą się ona powołuje... – katastrofa. 2:0 dla świata.” Najgorzej to chyba zniósł, bajecznie utalentowany Bordowicz, właściwie przestał pisać.* Wybitny Żernicki zmarł zapomniany w swoim Tężniopolis (Ciechocinku); jeszcze jakiś rok temu R. Matuszewski, krytyk, wpływowy autor zawsze słusznych wyborów lektur szkolnych od lat pięćdziesiątych, wciąż arbiter elegantiae literatury polskiej, właściwy człowiek na właściwym miejscu, pisał o Żernickim jako o zgoła grafomanie. Pośmiertny zasłużony sukces odniósł jedynie Stachura, ale to może za duża cena; może jednak należy pamiętać i o tym, że Edek wyparł się związków z Orientacją i przeniósł do innego środowiska. Orientacja rozpadła się, kontakty literackie utrzymuję właściwie jedynie z Andrzejem Waśkiewiczem. I niczego tu już nie zmieni fakt, że raz po raz młodsi poeci przyznają, że w tym naszym poezjowaniu coś ważnego się jednak zaczynało w poezji polskiej. Sugerujesz, że jestem przewrażliwiony, ale jednak wykreślono moje nazwisko z Encyklopedii Powszechnej, nie ma mnie w takich poważnych, obszernych dziełach naukowych jak dwutomowa „Literatura polska; poradnik encyklopedyczny” (PWN 1984) i Encyklopedia Literatury Polskiej (2008) a na notkę to chyba jednak zasłużyłem. Prof. Śliwiński, specjalista od poezji omawiając wiersze o Papieżu Janie Pawle II nie raczył zauważyć moich „Czarnych śnieżek”. Itp. Widzisz, Ryszardzie, to jest tak: rzeczywiście, prywatnie spotykam się, niekiedy z wręcz żenującymi pochwałami i, oczywiście, przybieram odpowiednią minę, tyle że co poniektórzy rozglądają się, gdy komplementują. To nie ma przełożenia na praktykę, na moją sytuację literacką. Utwór poetycki to nie tylko tekst wiersza, to także suma jego interpretacji, a nawet samo nastawienie na wiersz (jakoś inaczej czyta się wiersz, o którym już się wie, że warto). Ja przeważnie pisuję wiersze dość wymagające intelektualnie i mentalnie i one potrzebują komentarza. Poetę, jak pisał Wojaczek, należy używać; czuję się nieużywany. Niemal nie mam wierszy, którym ktoś poświęcił krytyczną uwagę. (Przepraszam tych kilku krytyków, którzy to zrobili, nie wymienię ich nazwisk bo podpadną właścicielom polskiej literatury.) Zwłaszcza w latach osiemdziesiątych podpadłem politycznie. Zacytuję Ci tu pewien blog: „To jeden ze zmarnowanych (samozmarnowanych?) talentów. Pewnie wiele w tym winy samego twórcy. Gąsiorowski miał (wciąż ma?) tę moc, ten “power” poetycki, który czasami pozwala piszącemu kroczyć po cienkiej linie geniuszu. Kto wie - w innych okolicznościach historycznych, z inną osobowością - byłby może dziś jednym z klasyków. A tak, obawiam się, albo będzie musiał czekać, już pewnie w zaświatach, na swojego Miriama, który Go po niewczasie odkryje, albo jego nazwisko zapełniać będzie - już po wsze czasy - marginalia rozmaitych uczonych i mniej uczonych opracowań...” Tak czy owak, gasnę, mój świat poetycki zaczyna się odrealniać, coraz więcej w nim snów i bez-snów, tam jeszcze żyję: sam już nie wiem czy to, co napisałem jest coś warte; niekiedy w to wierzę, niekiedy tracę i tę wiarę.
RYSZARD ULICKI: Po długich latach znajomości i przyjaźni z Krzysztofem byłoby mi głupio pytać o jego literackie sympatie i inspiracje. Bo to tak trochę, jak na spotkaniu w szkolnej bibliotece. Wielki poeta nie musi o tym mówić. Ale ty, być może, kiedyś „wydusiłeś” z niego wyznanie na ten temat. Krzysztof jest zanurzony w poezji, a także, co jest interesujące, biorąc pod uwagę jego politechniczne wykształcenie, jest nie tylko obiektem zainteresowania zawodowej krytyki – to kompetentny literaturoznawca. No i jak tu nie dociekać, z czego jest „ulepiony” jego „fortepian”, a przecież gra na wielu...
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Tym razem odpowiem krótko. W młodości niemal nie czytałem wierszy (może to dobrze, może źle). Wychowałem się na Żeromskim. Tylko przez zbieg okoliczności natrafiłem na Gałczyńskiego. Kiedy już zacząłem pisać zafascynował mnie Przyboś, poniekąd jestem jego uczniem, tyle że z czasem pociągał mnie nie kreacjonizm co ciemna strona tej na pozór racjonalistycznej liryki. Teraz częściej wracam do Wata. Z Mickiewiczem nie mam kontaktu. Sporadycznie z późnym Słowackim. Moje wielkie przeżycie to Norwid (napisałem o nim książeczkę), to ryzykowna znajomość, losy bywają zaraźliwe. Sporo czytałem. Otarłem się o Baudelaira, Mallarmego, Eluarda. Nieco znam Eliota. Lubię poezję rosyjską, ale ona jest intonacyjnie na polski niemal nieprzekładalna. Najsilniej czuję się związany z poezją niemiecką. Zwłaszcza z Rainerem Rilke, ale także z Gottfriedem Bennem i Paulem Celanem. Uprawiam raczej lirykę osobistą, ale też poniekąd jestem poetą kulturowym i w moich wierszach znajduje się wiele kulturowych odwołań, człowiek rozumie się dopiero dzięki symbolom, jest zwierzęciem, które czyta, wtedy już nie musi wszystkiego doświadczyć na własnej skórze.
RYSZARD ULICKI: Jeżeli moje pytanie miałoby przekroczyć granice dobrego tonu, to uznajmy, że go nie było. Zatem jeżeli możesz i zechcesz – powiedz mi co uważasz za największy błąd życiowy Krzysztofa, a co za największy jego sukces?
KRZYSZTOF GĄSIOROWSKI: Nie chodzi Ci chyba o moje rozliczne wpadki lub zaniedbania, ale o wybory życiowe. Dokonałem kilku, za które po dziś dzień płacę. Tak w życiu osobistym jak publicznym. Tyle że, wiele o tym myślałem, gdybym mógł życie powtórzyć raczej zachowałbym się niemal tak samo. Gdybym np. nie ożenił się, nie miałbym dzieci. Gdybym nie pił, nie wydostałbym się z dziecinności. Itp. Czy to były błędy? Większości moich grzechów nie mogłem nie popełnić. Chcę przyznawać się do takiego, jakim jestem. Nie będę się obwiniał i nie będę się usprawiedliwiał. Tu raczej nie chodzi o błędy ale o porażki, trochę się ich uzbierało. Pozwól, że te swoje przydługie wywody zakończę wierszykiem:

A jednak szkoda, Ewo,
moja piękna, młoda przyjaciółko,
że jestem stary i niedługo umrę,
a mój cień będzie nosił innego właściciela.

Na tym świecie żyje tyle przeżyć,
o których nawet nie śniłem.
Życie więcej miało mi do zaoferowania,
niż sądziłem.

Zawsze chciałem być lepszy,
niż byłem.
A przecież może i mogłem,
a już nie zdążę,
chociaż bywać inny!

* Maciej Bordowicz zmarł samotnie kilka tygodni temu.