Piotr Kuncewicz nie żyje. Nasz Piotr Kuncewicz. Mój. Ode mnie odszedł jakby dał dziwny znak. Właśnie w ostatni wtorkowy wieczór, kiedy już Wielkanoc wychodziła za próg domu, wysyłałem pocztą elektroniczną swoje „Czarne dziury” do tego numeru „Aneksu” i niemal w tej samej chwili zadzwonił Przemek Szubartowicz z tą smutną wiadomością. Siadam więc znowu do pisania. Choć ono będzie się wlokło niezdarnym konduktem liter...
Piotra poznałem w drugiej połowie lat 70, dobre trzy dekady temu, w Krajowej Agencji Wydawniczej, gdzie wpadał do swego przyjaciela, prozaika Andrzeja Gerłowskiego, po którym ja przejąłem Redakcję Poezji i Krytyki Literackiej, w której Piotr wydał książkę „W poszukiwaniu niecodzienności” (1979). Był to zbiór felietonów literackich i recenzji – bardzo wnikliwych, dogłębnych, choć raczej niepozornie wydanych. To były lata świetności Piotra, wkroczył w najlepszy okres swojej twórczości; dwa lata wcześniej wydał szkice Cień ręki (1977), które otworzyły trzy najlepsze dekady jego pisarstwa. Miewał się także świetnie – bachicznie i hedonistycznie, jak przystało na szczerego bon vivanta. I to wtedy zaczynał być „postacią telewizyjną” – pokazywał się na ekranie bardzo często, był ekspertem od spraw literatury, kultury, obyczaju i... kuchni. Sarmatą na etacie. Ale jak oczytanym! Dlatego, mimo iż miał wtedy sylwetkę imć Zagłoby, ogładą i upodobaniami bardziej przypominał markiza Anthelme’a Brillat-Savarina.
Piotr urodził się w Warszawie jako syn inżyniera i lekarki. Był siostrzeńcem Jerzego Kuncewicza, męża sławnej autorki sławnej Cudzoziemki. W 1952 roku zaczął studiować polonistykę na KUL-u i już w rok potem debiutował w „Tygodniku Powszechnym” jako autor tekściku o Gałczyńskim. Do Warszawy przybył w roku 1956 już jako magister, został nawet zatrudniony na stołecznej polonistyce i rychło wysłany jako lektor polskiego do Strasburga. Wrócił po roku. W roku 1961 otrzymał na UW doktorat, który zdobył dzięki rozprawce o Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej i dzięki któremu został zatrudniony w Instytucie Badań Literackich. To wtedy właśnie rozkwitała popaździernikowa odwilż kulturalna, powstawała nowa poezja, proza i prasa literacka... Piotr trafił na łamy „Współczesności” i „Nowej Kultury”; jego teksty zaczęły też „emigrować” do prasy pozawarszawskiej. Wiele z nich poświęcił mającej się wówczas znakomicie Orientacji Poetyckiej Hybrydy; przylgnęła do niego nawet etykietka „krytyka towarzyszącego”, co było czymś niesłychanie pozytywnym; trzeba przyznać, że Kuncewicz i Andrzej K. Waśkiewicz szczególnie wiele zrobili dla tej wspaniałej formacji artystycznej. Piotr miał zwyczaj na lata całe wiązać się z poetami, których lubił; niektórzy byli blisko, na co dzień, jak Grochowiak, inni dalej, jak np. Jan Górec-Rosiński. To właśnie Grochowiakowi poświęcił osobną książeczkę, która wyszła w 1976 roku w Czytelniku.
Piotr pełnił wiele ciekawych ról, dzisiaj mniej pamiętanych. Był np. opiekunem literackim teatrów w Kaliszu i Bydgoszczy, wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, prowadził rubrykę kulinarną w piśmie „Pani”, był poczytnym autorem felietonów „Wieczory z Patarafką” w „Przeglądzie Tygodniowym”. W 1990 roku został prezesem ZG ZLP i przez kilka kadencji pełnił tę funkcje; do końca bywał na naszych zebraniach już jako prezes honorowy. Z biegiem lat przybywało mu zaszczytnych nagród i wysokich odznaczeń, ale w tę wyliczankę niechaj się bawią oficjalni biografowie.
Związkowemu prezesowaniu Kuncewicza muszę poświęcić tu osobny akapit. Przypadło ono na trudne czasy wiecznie zaognionego rozbratu ze Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich. Oraz na trudne czasy podupadania naszych stowarzyszeń w rankingach „godności społecznej”. Przyszyły chude czasy na chudych literatów. Piotr stosował tylko jedną taktykę – taktykę wyciągniętej ręki. Po dzień dzisiejszy jest ona odrzucana, ale – moim zdaniem – nie poszła na marne. W czasach rosnących podziałów, zaognień, narastającej agresji politycznej Kuncewicz z podziwu godną konsekwencją trwał w swoim „świeckim ekumenizmie”. Unikał konfliktu, konfrontacji i rozwiązań „nakazowych”. Sam wielokrotnie zarzucałem mu patologiczny brak asertywności, ale on nic sobie z tego nie robił i trwał w doktrynie dobroduszności. Umieliśmy to, mimo wszystko, docenić, a teraz, po jego odejściu, być może postawa Piotra będzie jakimś przesłaniem i drogowskazem. Bowiem bezcenny jest przykład tego, który w czasach burzy sieje spokój i uśmiech. Mało kto dziś pamięta, że pierwsza publikacja książkowa (a w zasadzie broszurowa) Kuncewicza była poświęcona Jasnorzewskiej (1963). Ale już w dwa lata potem wydał książkę pt. „Poetyka powieści produkcyjnej”, a w 1967 roku wyszli jego „Samotni wobec historii” – szkice poświęcone m.in. Szekspirowi, Camusowi, Gide’owi, Faulknerowi, ale i polskim autorom, takim jak Bryll, Harasymowicz, Parnicki, Różewicz, Słucki... W latach 1967-1972 Kuncewicz wydał trzy prozy – „Szumy”, „Dęby kapitolińskie” i „Zamieć” – ale prozaikiem był takim mniej więcej jak Sandauer, tzn. świetnym, lecz nie sięgającym krytyka. Bardziej byłbym skłonny uznać w Piotrze poetę. Tak, poetą był bez wątpienia. Pisał wiersze od zawsze i od zawsze ich nie wydawał. Ale mieliśmy w ZLP zdumiewający wieczór poetycki Piotra w ubiegłym roku, gdy obchodził swoje 70-lecie. Przeczytał kilka długich tekstów fascynująco nietypowych, bo wnikających narkotycznie w jakąś filozoficzną baśń o Praprzyczynie; tekstów erudycyjnie zatapiających się w mitologii, archetypach kulturowych, przesłaniach, których ideą było dotarcie do rdzenia prawdy o prapoczątku, rozwoju i ostatecznym zwieńczeniu bytu. Język tej poezji był nietypowy, zupełnie stroniący od współczesnego, nawiązujący do koturnowej mowy antycznej, sakralnej, patetycznej, która chce przemawiać językiem wielkiego ponadczasowego przesłania. Zupełnie niedzisiejsza poezja i zupełnie natchniona. Nie wiadomo, na ile jeszcze możliwa w przestrzeni współczesnych komunikatów. Ale z tej dziwnej, chowanej po szufladach poezji wyszedł Piotr najwłaściwszy: stary, klasyczny humanista, sięgający w swych kulturowych rozważaniach do rudymentów antyku i aksjologii śródziemnomorskiej.
To się tak wyraziście objawiło po raz pierwszy w „Antyku zmęczonej Europy”, książce z 1982 roku. To tam Piotr chciał określić rudymenty naszej kultury, fundamenty, na których stoimy do dzisiaj. Opisać nasz dom i naszą drogę przez wieki, nasz dzień powszedni i nasze odwieczne świętowanie; tu właśnie, w tej książce po raz pierwszy tak wnikliwie dotarł do jądra wspólnoty kulturowej naszego kręgu. Wtedy zapewne nie wiedział, że zrobi się z tego tryptyk. Rok 2000: „Goj patrzy na Żyda. Dzieje braterstwa i nienawiści od Abrahama po współczesność”. Rok 2005: „Legenda Europy”. Te dwa wielkie eseje dopowiadały ów tryptyk o wspólnocie. Bolesnej i fenomenalnej. Pogmatwanej i kreatywnej. Źródłowej i wiecznie otwartej. Stąd jesteśmy. Z tego wspólnego domu i z tego rozdartego domu. Z tego samego Mitu, o którego niuanse i odcienie zabijaliśmy się. I nadal jesteśmy gotowi się zabijać.
Niebawem, po ukazaniu się „Legendy Europy”, zrobiłem z Piotrem wywiad dla magazynu „Ambasador”, w który dopytywałem się, rzecz jasna, o tę jego ostatnią książkę. M.in. powiedział: „Moja Europa to nie tyle jakiś obszar, geograficzna kraina, co model świadomości społecznej. Innymi słowy, Europa to samoświadomość jej mieszkańców. Model zrodzony dawno temu i podległy zmianom historycznym. (...) Dobrem wspólnym Europy stały się trzy legendarne wyroki sądowe odnoszące się do Sokratesa, Jezusa i Joanny d’Arc. Podobnie na jej kulturze, obyczajach i historii zaważyły wielkie archetypy literackie: Don Kichota, Hamleta, Fausta i Don Juana. Dobrem wspólnym są także sztuki plastyczne, jedyna na całym świecie muzyka i wiele innych. Istotą rzeczy jest pojęcie udziału poszczególnych narodów w owych wspólnych dobrach i związane z tym poczucie odpowiedzialności za wszystko złe i dobre, jakie się w Europie dokonało. Europejczyk jest dzieckiem zarówno Sokratesa jak i Hitlera, próżno temu zaprzeczać. (...) Europa była retortą, w której pomieszały się bardzo różne składniki. Być może właśnie dlatego w Europie zaczęła się nowa era świata, nowożytność. Na złe czy na dobre, myślę, że raczej na dobre. I to było wielkie przesłanie dane całemu światu, rzeczywista misja Europy, z której możemy być dumni. Mam nadzieję, że po jakimś czasie cały świat stanie się naszą ojczyzną. Ale to będzie dopiero pojutrze. Przedtem, jutro, Europa będzie po prostu wielkim krajem, rywalizującym z innymi kolosami, o ile naturalnie uda się wygasić małostkowe waśnie, rozjątrzone nacjonalizmy, absurdalne niechęci wzajemne, rażące dysproporcje rozwojowe. To jest splot czynników gospodarczych, prawnych, kulturalnych, ale nade wszystko moralnych. Jak to napisał Wyspiański: «wiela by już mogli mieć, ino oni nie chcą chcieć». Może już dzisiaj nadszedł moment, w którym «zechcieliśmy chcieć».
Ja w każdym razie zechciałem i dlatego napisałem książkę o patriotyzmie europejskim. Nie będzie go bez wzajemnego porozumienia, a porozumienie jest niemożliwe bez wspólnego fundamentu, mitologii, legendy. Było takie chińskie powiedzenie o stu kwiatach: otóż potrzeba nam dzisiaj sto tysięcy kwiatów, aby rozkwitła cała łąka. Chciałbym być jedną z roślin na tej europejskiej, a kiedyś światowej łące. I jeszcze jedno: «Legenda» powstała z autentycznej wściekłości na polityków i działaczy mojego kraju, którzy, znowu wedle Wyspiańskiego, «widzą jeno pchły». A może i wedle bajki Kryłowa o gościu ogrodu zoologicznego, który opisał różne ptaszki i myszki, ale słonia nie zauważył”.
Ta wypowiedź Kuncewicza świadczy jak wysoką miał świadomość podejmowanych przez siebie tematów i problemów i jaką wagę do nich przywiązywał. Ciekawe, jak wiele „wymiarów i kalibrów” tworzyło Piotra Kuncewicza... On – kulturoznawca i erudyta; on – kucharz i entuzjasta wiedzy ezoterycznej; on – kociarz nad kociarze i „ateistyczny teista” drukujący swoje teksty w „Czwartym wymiarze”... Książka „Nowa era dinozaurów. New Age” (1994) odsłaniała entuzjazm Piotra wobec „nowej duchowości”. I wiarę w Nową Epokę. On wierzył w renesans Człowieka wynikający z odrzucenia „zmęczonych tworzydeł intelektualnych” i przełamania szablonów myślowych. Był metafizykiem i – być może – nawet umiarkowanym mistykiem. Kilka lat temu wiozłem go samochodem do Bydgoszczy, gdzie nie tylko braliśmy wielokrotnie udział w pracach kapituły Nagrody im. Klemensa Janickiego, ale dokąd wtedy jechaliśmy na promocję książki Góreca-Rosińskiego, w której mieliśmy – On i ja – osobne posłowia. Całą, tak całą drogę Piotr odpowiadał mi na jedno, jedyne pytanie, jakie mu zadałem: – Czy istnieje życie pozagrobowe? On nie tylko twierdził, że istnieje, on wiedział, dlaczego i „jak to się dzieje”... I jego wykład odliczał mi uciekające kilometry.
To prawdopodobnie ta nieszablonowość i otwartość Piotra pchnęła go w stronę masonerii. Był przecież, jak wiemy, nie tylko jej członkiem, ale w listopadzie 2004 został wybrany Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Polski. W czerwcu 2006 w wywiadzie udzielonym Zofii Warzyńskiej-Bartczak dla „Aorta Magazine” m.in. powiedział: „(...) wolnomularstwo wcale nie tak daleko odbiega od wskazań ewangelicznych i – na dobrą sprawę – mogłoby być prezentowane jako forma chrześcijaństwa, a nawet katolicyzmu. A jednak, Kościół naprawdę różni się w sposób dość istotny od wolnomularstwa. Wolnomularstwo wspiera się na hasłach: «wolność, równość, braterstwo». To jest fundament. Kościół ma podobne, a jednak – bardzo niepodobne zasady. Jeśli wolnomularstwo mówi «wolność», to Kościół mówi «posłuszeństwo», jeśli wolnomularstwo mówi «równość», to Kościół mówi «hierarchia» i hierarchię praktykuje. Zostało «braterstwo». Braterstwo jest chyba najważniejszą cechą zarówno Kościoła, jak i wolnego mularstwa. I tu, znowu, powinno dojść do zbliżenia, gdyby nie to, że człowiek jest, jaki jest: nie tylko ksiądz, nie tylko mason, ale po prostu każdy człowiek. Gdybyśmy wszyscy byli rzeczywiście braćmi, gdybyśmy praktykowali braterstwo, nie mielibyśmy strategicznych przeciwników”. W tym ostatnim zdaniu krył się cały Piotr i ten jego „laicki ekumenizm”, o którym już wspomniałem. Owo fraternité stało chyba u szczytu Jego wizji światowego ładu i humanizmu. A przecież liberté, égalité, fraternité stanęło u progu nowożytnej rewolucji. Tak, Piotr był wnukiem Woltera. Zmierzając ku końcowi, muszę przypomnieć rolę, z jakiej Kuncewicz był publicznie chyba najbardziej znany. Znany jako historyk literatury i leksykonograf. Idzie mi, rzecz jasna, o jego pięciotomową „Agonię i nadzieję” obejmującą literaturę polską od 1918 do lat 90. XX wieku (na jej kanwie wyszły następnie, przypomnijmy, dwa tomy „Leksykonu polskich pisarzy współczesnych”). To było dzieło bez precedensu i Piotrowe opus vitae. Nikt przed i po Piotrze nie odważył się porwać na taki szmat literatury in statuu nascendi. Autor nie przeląkł się też specyficznie prywatnej konwencji tego wielkiego opisu; w zasadzie wywiad zamienił na gawędę i anegdotę, a jednak poważny wymiar tego wykładu nie został zakwestionowany i z biegiem czasu będzie stanowić coraz bardziej bezcenne świadectwo literackiej epoki. Kuncewicz – Brillat-Savarin literatury polskiej XX wieku!
W cytowanym już moim wywiadem z Piotrem Kuncewiczem zadałem mu także pytanie o następną książkę. Odpowiedział mi: „Chciałem napisać książkę o najdawniejszych dziejach człowieka. Ale zrezygnowałem z tego tematu, ponieważ nowe badania rozwijają się tak błyskawicznie, że wszystko, co miałbym do powiedzenia na ten temat, byłoby już za kilka lat tylko staroświeckim ględzeniem. Mógłbym wrócić do moich pierwszych miłości: poezji i matematyki. Ale brak mi stosownego talentu. Na razie piszę nową wersję Fausta. To bardzo introspekcyjna powieść, niemal esej o mojej epoce, diable, starości i śmierci. A potem, jeśli zdążę, chciałbym sformułować moje dość osobliwe poglądy filozoficzne. Jest to teoria antykwantytatywna, jakościowa, a nie ilościowa, sprzeczna z Demokrytem. Co z tego w rzeczywistości wyjdzie – zobaczymy”.
Co z tego wyjdzie, Piotrze?
W Twoim komputerze został ów napoczęty tekst o Fauście – esej powieściowy albo powieść eseistyczna (?) przeplatana wątkami autobiograficznymi i fikcją literacką. Nie dokończyłeś tego tekstu. Ale nie martw się. Piszemy go także my, przyjaciele z Twojej formacji. Damy Ci do sprawdzenia jak przyjdzie pora.