Zofii Barteckiej

I

Wpół rozebrana z wojskowego mundurka – lalka,
leży na ludzkim placu zabaw jak truchło mini miłości.
Wyziębione oczy, wywalony język, otwarte usta szepczą:
„Wojny nie ma, bo wojna jest cały czas – ratuj mnie!”

Wbity w jej nagi brzuch mój wzrok jak nóż,
jeszcze nie wie, że spija pięknym ostrzem Rilkego,
nie smakowaną dotąd poezję jej grzechu.

Uzbrojona w łatwopalną łzę, w kolczyk barbell na języku.
Tragiczna i szczęśliwa jak los w paryskich zaułkach Utrilla.
Kupiona jednym spojrzeniem w supermarkecie wojny,
jako beksa lala – przez kostropatego, ale odważnego chłopca,
oglądającego gorące newsy z codziennymi ekstazami bogów,
ich lśniące czoła od zimnego potu po nieprzytomność duszy.
Elektronicznie nawilżona, płynie w neurozie jego okrzyku:
„Obudź mnie, Julio, podaj rękę, ratuj mnie!”

II

Szczęście, że mój nóż nie był kuchenny.
Gdyby był ostry,
nie wiem, gdzie by ona teraz była.