Tylko koni żal…

„Życie to droga od marzeń do wspomnień”. (Euzebiusz Żegota)

„Mistrzynią życia jest przeszłość”. (Henryk Rzewuski)

Przysiadł na stołeczku w przedpokoju, specjalnie przygotowanym dla niego przez syna. Dobre dziecko, troskliwe. A nie zawsze tak było. Gdy mieszkali jeszcze na wsi i smarkacz nic nie miał do gadania, nie raz poczuł ojcowski pas na tyłku. Za nieposłuszeństwo. Kiedyś, pamięta, jak gówniarz nabrawszy rozumu w szkole, zaczął mędrkować i obwieścił:

– Nie będę pił mleka prosto od krowy.

– A to niby dlaczego?

– Mleko trzeba najpierw przebadać. A krowa może być chora, na przykład na krowią białaczkę.

– Chora? Na białaczkę?! Oszalał! Ty smrodzie, bąku zatracony! Nasza Krasa chora!

I lu pasiorem po dupie. Chłopak tylko zaciskał zęby i ani łzy nie uronił – taki twardy.

Zaczął mu się wtedy ojciec bliżej przyglądać. Jakiś taki hardy. A mądre to! Niby to radość dla ojców powinna być, ale gdy pokończył szkoły i obwieścił, że idzie do miasta dalej się uczyć, na studia, ojca zatchnęło.

– Szkoły? A gospodarka? Kto się tym zajmie, kiej my już starzy? Świnie, krowy, konie…

– Ojciec, konie to już na pewno przeżytek. Nieopłacalne. Gospodarka ich nie utrzyma. Lepiej kupić maszyny.

– Maszyny, mówisz! – I zamachnąć się chciał jak za dawnych lat na tego syna, stojącego przed nim, wyższego o głowę, szerokiego w ramionach, dorodnego. Ręka opadła.

Chłopak na swoim postawił i do szkół w mieście poszedł. Od tej nauki zrobił się dla gospodarki całkiem obojętny, obcy. Jednego tylko go mieli i ojciec największą swoją zgryzotę wyrzucał przed żoną, osobliwie w gorący czas, gdy zbliżały się żniwa.

– A widzisz, tyle z niego pożytku. Chłop jak malowany, a do roboty zaś muszę brać obcych i płacić.

Żona wzdychając patrzyła w okno z poczuciem winy. Najmował, jak zawsze, zezowatego Józka z gębą kostropatą, szpetną, co się z rzadka odzywał, a jeśli, to do koni i wtedy słyszało się na ogół:

– Następ się, kurwa, bo jak ci przyjebię, skurwielcu…

Ojciec wiedział, że serce Józek miał, przynajmniej do koni, złote, więc na jego pomstowanie nie zwracał uwagi. Koń dawał się przyprząc, nauczony. Posłuszny od zawsze następował się, a potem ciągnął wraz ze swą towarzyszką wóz, załadowany – ze znawstwem, fachowo przez Józka – pachnącym sianem, dobrze w czas pogody na łące przesuszonym.

Józek robotny był. Najmował się do żniw i rozmaitych dorywczych prac. Tylko do bicia nigdy nie godził się. – Za delikatny jestem – mawiał, a inni pukali się po czołach. – Jakby mi taki świniak w oczy spojrzał, to…

Mówili, że ma w sąsiedniej wsi dziewuchę, której zmajstrował nańducha. Tak nazywali nieślubne dzieciaki. Ale czy to prawda, nikt do końca nie był pewny.

Józkowe notowania spadły po wstydliwym incydencie z kuzynostwem ojca. Zatrzymali się w jego gospodarstwie na dwa dni, jadąc z daleka autem nad morze. Odzipnąć ksynkę i pogadać z dawno niewidzianymi krewnymi. Ojciec patrzył zachwyconym wzrokiem na ich latorośl, panienkę – wydawało się – najdalszą od zainteresowania stajnią i końmi, a nawet krowami i owcami. Dziewczyna pobiegła do stajen, bez lęku głaskała końskie pyski, zachwycała się nawet krowami, które zdziwione wystawiały ciężkie rogate głowy i ozorami śmiesznie przedmuchiwały nozdrza.

Jej starszy brat tymczasem i syn gospodarzy, znalazłszy wspólnotę zainteresowań, gadali o czymś, jak to młodzi, i śmiali się.

– Oj przydałaby się w gospodarstwie wasza córka. Duszę do zwierząt ma…

Na błotnistym podwórku stało zaparkowane auto. Po dwóch dniach rodzina zaczęła zbierać się do dalszej podróży. Pakują się do auta, rzeczy do bagażnika, a tu któreś z nich oświadcza:

– Nie ma namiotu.

Jak to nie ma namiotu. Dawaj szukać po domu, ale przecież nikt go nie wyjmował, bo i po co. Spali w pokoju dla gości, jak się należy.

Do ojca zaczęło docierać niejasne podejrzenie. Wziął więc Józka na stronę, zagroził poważnymi konsekwencjami. Chłop się z początku stawiał, ale potem, patrząc spode łba kaprawymi ślepiami, położył w kuchni na podłodze sporych rozmiarów tobołek.

* * *

Przycupnął ciężko na zydelku i zaczął mozolnie sznurować trzewiki. Jakoś nie mógł uznać tych różnych nowości. Pewnego dnia syn przyniósł mu buty, nawet ładne, skórzane. Obrzucił je krótkim spojrzeniem i zapytał:

– A co toto? Gdzie sznurowadła?

I usłyszał, że nie trzeba się męczyć sznurowaniem, że tak będzie miał wygodniej, bo sobie pozapina elegancko na rzepy.

– Se dupe możesz zapiąć na te rzepy. A ja chcę buty jak należy zasznurować.

Męczył się okrutnie, ale dał radę. Westchnął i z trudem przypodniósł się ze stołka. Sięgnął po kapotę wiszącą na wieszaku u drzwi. Jak w dawnym domu na wsi, gdy wychodząc do obrządku albo w pole tak samo sięgał co rano, co dnia…

Kapota niczego jeszcze, jak nowa. Od lat nie dał sobie kupić żadnego ubrania. Synowej powtarzał: – Nie trza, Kasiu, mnie staremu. Ta przecie dobra…

– Ale, tato…

– Nie trza, Kasiu, nie trza…

Tę kapotę kupili razem z żoną Manią w wiejskim sklepie – Domu Towarowym, jaki któregoś dnia w wiosce otworzono z przecinaniem wstęg i przemówieniami.

Zakładał teraz podniszczoną, wyświechtaną na szwach i łokciach kurtkę, wyginając rękę, którą złamał był jakiś czas temu i do sprawności jakoś nie chciała powrócić. Ręka dawała się we znaki, osobliwie na deszcz, ale czasem też bez powodu i wtedy musiał ją masować, co trochę pomagało, ale nie tak do końca. I z tego też powodu przepadła z kretesem jego największa duma i skarb. Jeszcze z lat wojny posiadał rzecz niezwykłą – wspaniały skórzany płaszcz, oryginalny wojskowy, niemiecki z okresu drugiej wojny światowej, używany zapewne przez wyższych rangą oficerów. Czarny płaszcz, pomimo wieku, był w stanie bardzo dobrym, nosząc tylko niewielkie ślady użytkowania. Skóra gruba, ciężka, ale jednocześnie miękka, pasek ze sprzączkami. „Elegancja-francja”, jak mawiali z przekąsem zazdrośnicy. Brak widocznych uszkodzeń mechanicznych czy przetarć stawiał go wysoko, jeśli można rzec, w rankingu szykownego stroju. Niejeden raz podchwycał pełne zawiści spojrzenia znajomych spotykanych na bazarach lub na osiedlowym skwerku.

Niestety, złamanie ręki zakończyło etap dumnego noszenia wspomnianego płaszcza i od dłuższego czasu czarna skóra wisiała w szafie bezużytecznie. Wąskie, dopasowane rękawy, dawniej zgrabne, teraz wręcz kpiły ze starego, któremu nijak nie udawało się nałożyć ich na obie ręce.

Syn jakby cieszył się z tego obrotu sprawy i kiedyś nawet zapytał, co ojciec chce z tym reliktem zrobić. Wówczas oświeciła go myśl – tak nagła i piękna, że wzruszywszy się, otarł szczerą łzę toczącą się po policzku.

Nie pamiętał kiedy, i czy kiedykolwiek dał synowi jakiś upominek. Na takie głupoty w prostym, wiejskim życiu przepełnionym pracą, obrządkiem, żniwami, zagrożeniem suszą bądź powodzią – nie było ani czasu, ani głowy. Teraz miało się to zmienić. Poczekać tylko musi do jakiejś okazji, bo przecież jakże tak bez niczego, bez powodu…

Było dobrze, bo niedługo zbliżały się, jak na zamówienie, imieniny potomka.

Mania… Ile lat już jej nie ma? Zaczął liczyć, zmęczył się i ustał.

Lubiła czytać, jak to mówiła, „błogosławione książki”. Miała ich sporo w kufrze z okuciami, odziedziczonym po swojej matce. Wieczorami przewracała pożółkłe, upstrzone muszymi kropkami kartki. Wznosiła oczy i poruszała ustami, ale wydawało mu się, że wcale nie czyta, bo zna na pamięć wiersze sławiące Pana, Maryję i aniołów stróżów. Te ostatnie postacie – aniołów – zajmować zaczęły jej myśli z coraz większą mocą.

Gdy mąż coś do niej powiedział, bywało że popatrzyła nieobecnym wzrokiem, a potem rzekła:

– Tak, tak, pójdziemy, oczywiście, ale najpierw zapytam mojego Anioła Stróża.

Zaniepokoił się i jął angażować żonę do większego uczestnictwa w życiu rodziny tu i teraz, gdyż słusznie zauważył, iż kobieta od obowiązków gospodyni zdaje się odsuwać, nie będąc przecież ani z racji wieku słabą, ani złożoną jakąś chorobliwą przypadłością.

Wówczas dowiedział się o jej spotkaniu z tajemniczym – pięknym młodzieńcem, który powtarzał, bardzo przekonująco, aby się nie lękała, a wręcz przeciwnie, by zawierzyła jemu i grupie, do jakiej on przynależy, a która niesie pociechę w słowie Bożym, wspiera miłością i krzewi upadający kult Anioła Stróża – opiekuna nie tylko poszczególnych ludzi, lecz całej ojczyzny.

Te wzniosłe słowa podziałały na kobietę, zakiełkowały i wdarły się w duszę niewiasty żyjącej co prawda bogobojnie, uczęszczającej na msze święte, śpiewającej wraz z sąsiadkami przy kapliczkach stosowne pieśni w majowe dni… ale ujawniły coś, o czym dotąd nie wiedziała. Jej życie było niepełne.

Teraz osobistą opiekę nad nią miał roztoczyć anioł ubrany na biało, w którego oczach widać było bezkres zrozumienia wszystkiego, co zajmuje i dręczy człowieka, troski i prawdziwej miłości. W domu pojawiły się książki i rozliczne odbitki ksero mówiące o nowym otwarciu, nowym ładzie, nawołujące do rozmów i bliższego uczestnictwa w regularnie ogłaszanych spotkaniach zgromadzenia. Jak też o wspieraniu tegoż nie tylko duchowymi cegiełkami. W zamian czekała ofiarodawców życzliwa dłoń, duchowe wspomożenie, ba, nawet – jak wyczytał zaniepokojony syn – zbawienie. To właśnie czekało na darczynie i darczyńców. Zadziwiło go rozbicie form na żeńskie i męskie. – Co, u licha, powariowali czy co?

Rozmowy z matką przeprowadzone przez syna w obecności reszty rodziny przyniosły tylko przerażające widmo klęski, jeśli nie zagłady. Oto ich ułożone jakoś – z trudem, ale w końcu pomyślnie – życie – sypało się, waliło wręcz jak zmurszała, stara komórka w dawnym ich gospodarstwie. Ojciec twierdził, że trzeba ją umocnić, podbić tu i tam i jeszcze posłuży.

– Tato, musimy gospodarstwo likwidować. Przecież wiesz. Zgodziliście się. Sami nie dacie rady. Będziecie mieszkać z nami w mieście.

Teraz matka patrzyła na swoich bliskich, uśmiechała się łagodnie, bo za ich plecami stały trzymając się za ręce, ubrane na biało przepiękne istoty ze złotymi lokami i dużymi skrzydłami, które poruszając się, powodowały lekki przeciąg.

– Przymknijcie okno – powiedziała. – Żeby nie uleciały dobre myśli…

* * *

Buty porządnie zasznurowane. Jeszcze kapota. Wziąć siatkę, bo a nuż coś kupi na bazarze.

Przemierzał stałą drogę na niedaleki plac targowy jak zawsze, dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki. Dawniej, gdy nie było ograniczenia handlu w niedziele, zachodził czasem na bazar i w te dni, po mszy, ma się rozumieć. Nie to, żeby kupować, ale popatrzeć, pogadać ze znajomymi, ot, pobyć między ludźmi.

Taki los. Nie było Mani. Po krachu niefortunnego prezentu – „czarnego płaszcza gestapowca”, którego syn nie przyjął, ojciec odsunął się niezrozumiany i osamotniony. Ścisnęło serce na wspomnienie żony. Ona by wiedziała, jak podejść niepokornego chłopaka, jak zagadać, aby nie dopuścić do tego strasznego blamażu z najcenniejszym skarbem – wojskowym płaszczem z prawdziwej skóry, tej strasznej, niezrozumiałej ojcowej klęski.

Nie zostało też śladu po gospodarce. Musiał przecież pozbyć się koni, które – nie jak krowy, świnie czy drób – były dla niego czymś innym, miały odmienną, wyższą rangę. Jakże tak posprzedawać jak prosiaka czy byle kurę. Ale ten los nie ominął i koni. Kiedyś, chcąc ukoić narastający i przytłaczający ciężar bólu, namówił dzieci, by razem odwiedzili gospodarkę. Nazwali to „wypad”. Jak do lasu albo nad rzekę. Zabolało. Więcej o przyjazd na wieś nie prosił, tym bardziej że nowy właściciel wyczyścił teren, ogrodził siatką i przygotował działkę pod budowę, o czym zaświadczały zgromadzone pod brezentem rozmaite materiały budowlane.

Ten czas, ten etap życia zamknął się, a raczej zatrzasnął za nim jak drzwi od starej komórki, których nie dane mu było naprawić.

Poczuł zmęczenie i dziwną słabość nóg, przysiadł więc na ławce autobusowego przystanku. Ucieszył się, zobaczywszy znajomą z widzenia, którą czasem spotykał w osiedlowym sklepiku. Zasapana, niosła w koszyku sadzonki kwiatów, jakie zakupiła do ustrojenia balkonowych skrzynek.

– Droga pani – odezwał się, gdy potok słów sąsiadki na chwilę zatrzymał swój bieg kwiatowy – czy pani wie, że dzisiaj na wsi, jak się pojedzie, to ani krowy nie uświadczy, ani świni, ani konia. A jajka…

– Co pan, teraz konie to już nie to, co dawniej. Nie do roboty one.

– A do czego?

– Do jazdy, sportu, do rozrywki. Moje wnuczki uczą się jeździć. I starsza to, mówią, talent ma i do koni serce. A jeździ jak prawdziwy dżokej na wyścigach, sama widziałam! A wieś już taka nie będzie jak dawniej. Jest postęp i mechanizacja. Nie ma co żałować starego. Przecież nie wrócą chaty słomą kryte, teraz każdy rolnik ma piękny dom z wygodami…

Nadjechał autobus i sąsiadka, ocierając spocone czoło, wtaszczyła się z kwiatami do pojazdu. Usiadła przy oknie i pomachała mu wolną ręką.

* * *

Był prawdziwym gospodarzem na tym „poniemieckim”, jak mawiali ludzie, dostatnim gospodarstwie z przestronnym murowanym domem, oborą, chlewnią, stajnią i wozownią. Było wszystko jak należy. Aż rozpierało duszę.

Gdy zaprzęgał w niedzielę do bryczki, czuł się panem na swoim. Byli szczęśliwi z Manią. Jechali do kościoła, konie szły równo znajomą drogą, kasztanki – wałaszek i klaczka – wyczyszczone, sierść błyszcząca. Uprząż lekka, nie jak do wozu – bez chomąt, tylko szleje. I całe pasy nabijane ozdobnie, a przy uzdach czerwone pompony. Piękne!

Zobaczył taką uprząż na widokówce, jaką pewnego razu przysłał z Anglii ich kuzyn. Gniade konie zaprzężone do powozu, całe w pasach nabijanych złotymi rzeźbionymi okuciami przypominającymi broszki z wystawy sklepu jubilera. Przy uździe z boku klapki na oczy, też ze złoconymi ozdobami. „Mania nawet takiej pięknej broszki nigdy nie miała”. Grzywy zaplecione w warkoczyki. Coś pięknego.

Rzemieślnik w miasteczku, mocno zdziwiony, podrapał się po głowie patrząc na widokówkę. Ale koniec końców kilkanaście sprzączek – nie tak aż ozdobnych jak jubilerskie zapinki, ale zawsze – wykonał.

* * *

Westchnął z mozołem. – Oj, Mania, gdzie ty teraz?

Postanowił wracać do domu. Do Mani.

Widział numer na nadjeżdżającym przegubowcu. Widział go z daleka. Wzrok miał jeszcze dobry, że ho, ho, nieraz się tym przechwalał.

Więc jak to się stało, wytłumaczyć i pojąć nie sposób. Ludzie mówili różnie. Jedni twierdzili, że wyszedł na jezdnię, żeby zobaczyć numer pojazdu. Ale ten kolega, co znał starszego lepiej, zakwestionował tę tezę. Obrzuciwszy zebranych spojrzeniem władczym, oświadczył:

– On miał wzrok jak sokół albo inny orzeł. Z daleka najlepiej widział. Nie musiał iść przed autobus, bo i po co? On chyba na sto metrów widział różne szczegóły, bo my często tak na przystanku próbowali – kto dalej zobaczy numer. I on zawsze wygrywał. Nie, na pieniądze nigdy się nie zakładał. Chociaż gdyby chciał, niejeden by się dał nabrać. Ale on honorowy był. „Mnie nic niepotrzebne jest – mówił. – Mam wszystko. I tylko koni mi żal…”.

– To prawda – dodał ktoś. – On precz za tymi końmi był. Widać tak ich lubiał, ciągle za nimi wspominał.

 

Irena Nyczaj