Straszydło. Obawa. Groza
Wspomnienie owczarki kaukaskiej Azji
oraz innych kochanych i kochających
Przyjaciół człowieka
Z psem nie jest łatwo w mieście, nawet z małym. A już z takim ogromnym jak Groza – prawdziwy horror. Ale po kolei. U nas w domu zawsze były psy. Mieszkaliśmy właściwie na obrzeżach miasta w niewielkim domu, za to ogród był niczego sobie – przestronny, ocieniony drzewami i krzewami, które wymagały ustawicznego zajmowania się nimi, z czym w zasadzie dawała sobie radę matka. Nasza dzielnica, kiedyś odludna, peryferyjna, w miarę jak zagęszczały ją coraz to nowe domostwa, a nawet ogromne mieszkalne bloki, stawała się powoli wydzieloną enklawą. Ale i tak właściwie tuż za domem rozciągały się zupełnie niemiejskie tereny, gdzie można było dać sobie i psom nieco luzu i wolności.
Wujek Mieciek, pomagający naszej matce w cięższych ogrodowych pracach, a tak naprawdę jej absztyfikant, przyniósł któregoś dnia coś dziwnego i postawił to na środku kuchni.
– O Matko Boska! – jęknęła tylko matka i patrzyliśmy, czy przeżegna się jak zwykła robić na coniedzielnej mszy, gdy padały z ust wielebnego podobne w treści, jednak zabarwione jakby inną emocją słowa.
Psina była tak paskudna, że aż piękna. W jej poczęciu uczestniczyły i przeplatały się bowiem geny wszystkich znanych i nieznanych ras, aczkolwiek na wiodącą pozycję wysuwały się dwie: jamnik i coś jakby bokser czy rottweiler. Kłapciate uszy, niskie zawieszenie, przednie łapy w lirę, podłużne muskularne ciało. A oczy!
– Jakby pił przez tydzień – zawołał z entuzjazmem wujek Mieciek. – Swój chłop! A jakiego ma ku…
– Mieciek – zmitygowała go matka. – Zachowuj się!
– Ale straszydło! – wrzasnął ktoś.
– I tak go nazwiemy: Straszydło.
– Powariowaliście?! – krzyknęła matka. – Co to za imię dla psa. A co, jeśli ktoś zacznie zdrabniać, jak to u nas w zwyczaju? Albo podzieli długie imię na pół, na przykład?
Istotnie, pierwsza część słowa wymówiona niechlujnie bądź w pośpiechu dawała, no wiecie – obraza boska. Ale dopiero ta druga!
– Wyobraźcie sobie – rozmarzył się wujek Mieciek i przepiwszy kielonka kontynuował – jak dzieciaki na osiedlu będą się darły: Szydło, siad, aport, Szydło, do nogi!, a inne: Stra, Stra! Szydło!
Jasne, wystarczyło nie dość dokładnie wymówić dość trudny, przyznajmy, szczególnie dla małolatów zlepek spółgłosek i wychodziło – no, po prostu git.
Wujek Mieciek, chłop porządny, chadzał do naszej matki, gdy okazało się, że ojciec poszedł gdzieś w siną dal i słuch o nim zaginął. Zdaje się, że miał jakiś więzienny epizod, ale matka zbyt wylewna w tej kwestii do swoich trzech synów nie była. Wujek Mieciek lubił popić, lubił też nasze kolejne psy, a i one lgnęły do niego, chociaż panuje przekonanie, że zwierzęta, całkiem słusznie zresztą, sprzyjają prohibicji i nawet niektórym przeszkadza odór gorzały tak bardzo, że mogą dziabnąć. Wuja Miecia nie dziabnął żaden, a i on, choć popijał, nigdy nie przesadził. I zawsze miał dobry humor.
Tak więc zaczął się w naszym domu rozdział pod tytułem Straszydło.
Wszystko rozgrywało się na ogół tak, jak przewidział wujek Mieciek, więc radochy było co niemiara. W miarę jak psisko z dzieciaka przekształciło się w kawalera, zasłynęło jeszcze jedną wybitną cechą. Otóż był to nieprawdopodobny pies na kobiety czy też dziewczyny, psie oczywiście, co nie dało za bardzo stworzeniu ani odpocząć w domowych pieleszach, ani do syta dojeść, ani też skontrolować jak należy stan i przemieszczanie się prawie pod jego nosem trzech sąsiedzkich kotów – bezczelnych do bólu. Była to ciekawa rodzinka: przepiękny pan kocur, jak z reklamy kociej karmy, przyodziany w czarny frak, w białych rękawiczkach, śnieżnym gorsie i nieskazitelnych skarpetkach. Aż dziw, że pojął był za małżonkę zupełną szarytkę, skromną, aczkolwiek waleczną jeśli idzie o ptactwo, szczególnie sroki, które, czy to z racji podobnego uniformu jak jej męża, czy też powodowane innymi względami, prześladowały z uporem jej przystojnego małżonka, skrzecząc mu na cały regulator nad głową i podchodziły znienacka, jak gdyby chcąc dziobnąć jego piękny, będący w stałym ruchu ogon. Ich dzieciak zawsze okupował wraz z matką jedno pochyłe, rachityczne drzewko, a ojciec rezydował, ostrząc pazury, na drugim.
Ale my nie o kotach przecież.
– Prawdziwy jebaka – mawiał z uznaniem o Straszydle wujek Mieciek, zagryzając kolejnym kielonkiem bądź puszką złocistego piweczka.
Kiedyś nocą usłyszałem chrobotanie. Myszy? Nie, niemożliwe przy tej kociej gwardii. Wstałem i oczom moim ukazał się korowód małych psiaczków, idących czwórkami jak grzeczne przedszkolaki. Jakie podobne do naszego Straszydła… Przecierając oczy, wypatrywałem, kto wiedzie ten osobliwy kondukt. Kondukt?!
Oblał mnie zimny pot, po ciele przebiegł dreszcz. Pogłaskałem śpiącego w nogach mojego łóżka psa. Mruknął coś przez sen.
I stało się pewnego razu tak, nie wiadomo, czy kłapciate ucho przesłoniło świat psiego amanta, czy może jakaś wyjątkowa sunia pojawiła się ciągnąc za sobą zdenerwowaną panią – dość że pędzący na elektrycznej hulajnodze młodzieniec tak nieszczęśliwie najechał na psa, że rozwalił mu czaszkę, złamał przy tym swoją nogę i narobiło się straszne zamieszanie.
Psa nie udało się uratować.
Potem była Obawa. Przyniosłem psinę od kumpla. Powiedział, że idzie ją utopić, bo suka. Matka i wujek Mieciek pochwalili moją decyzję, ale wujek podrapał się po głowie i rzekł:
– Obawa? Co to za imię dla psa? A nie możesz ją nazwać tak bardziej po ludzku, no Aza, Saba albo jakoś tak…
– Oj, wujek, tobie się W pustyni i w puszczy przypomina. Jakie to czasy! Teraz trzeba inaczej. Imię musi coś wyrażać. Nowocześnie.
– Czy ty się czegoś boisz? – zapytała nagle matka i popatrzyła na mnie badawczo, bez uśmiechu.
– Ja? Gdzie tam…
Lecz pośpiech, a nawet coś w rodzaju zdenerwowania, z jakim odpowiedziałem, samego mnie mocno zaskoczyły. Może ma trochę racji? Od jakiegoś czasu czułem jakiś niesprecyzowany, trudny do określenia niepokój. Położyłem to jednak na karb nie tak przecież odległej straty naszego Straszydła. Wszyscy przeżywaliśmy jego tragiczną śmierć, a obrazy pokiereszowanej, biednej psiej głowy stawały mi ciągle jeszcze przed oczami, do których nierzadko napływały łzy.
Suka Obawa z pięknego szczeniaczka zmieniała się w śliczną młodą damę. Była doskonała. Czarna, szczupła, radosna. Szalała z dzieciakami na trawniku, a one darły się: „Obama, Obama”. Suka zawsze reagowała pozytywnie. Cóż, jedna spółgłoska wiele nie czyni, nie było o co kruszyć kopii. A liczyły się głaskania, rzucanie piłeczek i zawsze coś smacznego do mordki.
– Te, amerykan – mawiał do mnie kumpel. – Co, wybierasz się do Ameryki? – I w śmiech.
Z Obawą chodziliśmy na długie spacery. Suczka była niewielkiego wzrostu i nie to, żebym się czegoś obawiał, ale jakoś nie widziałem jej w akcji, gdyby coś się zdarzyło…
Kiedy się zdarzyło, poznałem całą siłę dzielnego psiego serca, oddania, miłości i wierności. Walczyła dzielnie, ale nie mogliśmy dać rady dwóm dobermanom. Ludzie z okolicznych domów pomogli odgonić agresorów. Ale dla Obawy było za późno. Kiedy ją niosłem, a na jej pysk padały moje łzy, patrzyła tak, jakby chciała mi powiedzieć: „Nie płacz, nic takiego się nie stało, kocham cię i kiedyś się spotkamy”.
Odszedł też wujek Mieciek. Nagle. Był w sile wieku, jak mówią, ale śmierć za nic ma takie oceny ludzi. Śmierć ma swoją kalkulację, prowadzi skrupulatne notatki, zapiski i kiedy podejmie decyzję, na nic wszelkie łzy, modły, egzorcyzmy, pielgrzymki do świętych miejsc, ofiary, wota, nie mówiąc o wcale nierzadkich incydentach z udziałem uzdrowicieli, którym udaje się skutecznie omamić część ludzi podatnych na ich szamańskie działania.
Tak oto zostaliśmy sami. Matka zaczęła podupadać na zdrowiu. Przestała wychodzić z domu, nie interesowała się ogrodem, co mnie bardzo martwiło. Pocieszającym mogło być tylko to, tłumaczyłem jej, że wujek Mieciek być może odnalazł tam gdzieś naszą Obawę, a może i Straszydło, a nawet jeśli nie on, to dzielne psiska bez wątpienia lubianego człowieka namierzą. Taką miałem nadzieję. A matka tylko kiwała z powątpiewaniem głową.
Kiedy pewnego dnia matka otworzyła drzwi i zobaczyła mnie na progu z psem, zaniemówiła. W jej oczach malowała się zgroza. Aby uprzedzić pytania, wypaliłem:
– To kaukaz. Wabi się Groza. Po rosyjsku burza. Wziąłem ją ze schroniska. Przyjechała dopiero co z Ukrainy.
– A cóż ma Kaukaz do tego? Może od razu lepiej Himalaje! Na litość boską! W dodatku z Ukrainy! Toż to pewnie dzikie, jaka ogromna – jak niedźwiedź. Zagryzie nas!
– To rasa, mamo, owczarek kaukaski, w skrócie mówi się kaukaz. To pies obronny.
Matka przeżegnała się.
I tak zaczął się w naszym życiu rozdział pod tytułem Groza. Rzecz oczywista, nie wypuszczałem jej, aby bawiła się z dzieciakami, które z ciekawością przyglądały się bestii, kroczącej majestatycznie na smyczy przy moim boku, chowając się dla pewności za altaną śmietnikową lub inną równie solidną budowlą.
Bezczelna kocia rodzinka na widok lwa doznała szoku. Wdrapawszy się najwyżej jak się dało na swoje dwa pochyłe drzewa, z tej wysokości obserwowały krwiożerczego potwora. I nawet rozwrzeszczane sroki zamilkły, jednocząc się jak gdyby z kotami we wspólnym nieszczęściu.
Głowa rodziny, przystojny pan kot, zapewne po naradzie z miłą, skromną, acz rozsądną małżonką, podjął decyzję o czasowej eksmisji rodziny w bardziej bezpieczne miejsce. W końcu nie można cały czas przebywać na drzewach. Do czego to podobne!
A Groza… Okazała się cudownym, przyjaznym, kochającym psem. Patrzyłem z zadowoleniem, wręcz satysfakcją, jak pokochały się, mogę śmiało powiedzieć, te dwie: mała, drobna starsza pani i potężna suka rasy uznawanej za niebezpieczną.
Ze mną, przy mnie zawsze była Obawa. Kochała mnie, a ja ją. Wybrała mnie sobie i do końca stała przy moim boku murem. Oddała za mnie życie.
Straszydło domowników traktował jednakowo, jak należy, nikogo nie wyróżniając. Rozumiałem to; jego serce w całości pochłonięte seksmisją, należało do wszystkich pięknych i mniej pięknych (może tylko z naszego, ludzkiego punktu widzenia) psich dam. I można powiedzieć – poległ na posterunku.
Groza lubiła siadać przed moją matką, która zajęta lekturą, zawsze przerywała czytanie, by pogłaskać swoją towarzyszkę i opowiadać jej, jaka jest piękna, mądra i niezwykła.
– Jaka tam Groza. Może dla innych. Dla mnie jesteś Córcia po prostu, moja kochana Córcia. A Córcia-Groza patrzyła w oczy swojej kruchej pani, jak gdyby dziwiąc się, że do tej pory ta niewielka, bezbronna istota żyła bez niej, bez jej ochrony. Ułożona, grzeczna, szła zawsze przy nodze, że nawet matka bez lęku chętnie wyprawiała się z nią na długie wędrówki. O czym rozmawiały? Matka wracała z ogorzałą słońcem twarzą i błyszczącymi oczyma.
Pewnego razu, gdy Groza załatwiała swoje psie sprawy w pobliskich krzaczkach, do starszej pani podeszło dwóch o twarzach wymiętych, umęczonych kilkudniowym, a przecież odwiecznym pragnieniem.
– Wyskakuj, babka, z tej torby. Pomożemy zrobić porządek. – I rechocząc wyciągają łapy.
I wtedy ukazała się Groza. Opuściwszy łeb podeszła, stając między nimi a matką. Otaksowała ich wzrokiem. Tylko trochę pokazała kły. Nie musiała nic więcej.
– Pani się nie gniewa, kierowniczko, my tylko tak… Już spadamy. Przepraszamy. Do widzenia… – I bardzo szybko się oddalili. Kiedy matka stała, głaszcząc przytulonego do jej nogi kudłatego bodyguarda podobnego do niedźwiedzia, widziała żółtawe tumany kurzu, jakie wzniecili uciekinierzy.
Innym razem opowiadała, jak z pewnego obejścia wypadły dwa dobermany i rzuciły się w ich kierunku.
– A Córcia tylko się uśmiechnęła – mówiła z zachwytem – tak, ona się tylko uśmiechnęła.
– I co? Te psy jej nie zaatakowały?
– Zmiatały tak, że kurz na piaszczystej drodze gonił je, jakby to on chciał je pogryźć.
– A Groza?
– Stała przy mnie, prawdziwa dama, przyjaciółka kochana.
Matka przykucnęła, objęła ogromny łeb Grozy i przytuliła ją. Nie wiem, czy suka poczuła, że z oczu kobiety płyną łzy i wsiąkają w jej gęstą białoszarą sierść. Popatrzyłem w orzechowe, piękne psie oczy i wydało mi się, że mignął w nich czarny smukły cień.
Irena Nyczaj