Wiesław Hop – pisarz i publicysta (Warszawski Oddział Związku Literatów Polskich)
Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Jest żonaty i ma troje dzieci. Uczył się w Liceum Ogólnokształcącym w Dynowie i na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Rzeszowskiego. Był nauczycielem, a w latach 1989 – 2010 policjantem. Przez ostatnie trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy.
Pisze powieści i opowiadania, w których porusza zarówno problemy związane ze współczesną rzeczywistością, jak i osobowościowe bohaterów. Jego opowiadania były publikowane w wielu czasopismach i nagradzane w konkursach literackich.
Wydane książki:
1. „Poranek Pełen nadziei” – powieść, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2011 oraz Rozpisani.pl, Warszawa 2015.
2. ”Spacer ze śmiercią” – powieść, Wydawnictwo Pi, Warszawa 2012.
3. „Wbrew woli” – powieść, Warszawska Firma Wydawnicza, Warszawa 2013.
4. „Przed Wyrokiem” – powieść, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2016.
5. „O północy w Bieszczadach” – powieść, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2019.
Stara historia
Kiedy już pożyjemy trochę na tym świecie, nabierzemy doświadczenia. I – dajmy na to – zbliżamy się do pięćdziesiątki, przychodzą nam do głowy różne myśli. I często dochodzimy do wniosku, że dawniej żyło się lepiej, bezpieczniej i sprawiedliwiej. A już na pewno roi się nam w głowach, że świat z czasów naszej młodości, nie był tak mocno jak dzisiejszy, zarażony toksyną korupcji. Ale jakby na przekór nam, gdzieś w głębi duszy, czai się nadzieja, że to nieprawda. Bowiem chcemy wierzyć, że na świecie jest jakiś postęp, nie tylko techniczny, ale i moralny. I że my także zrobiliśmy w życiu coś dobrego i przyłożyliśmy do tego swoje trzy grosze.
Była sobota, rok 1957, późna jesień, ale w powietrzu unosił się jeszcze przemiły zapach babiego lata. Pachniało żywicą, schnącymi liśćmi i grzybami.
Leśną ścieżką, od strony uroczyska Czarne Młaki, w kierunku wsi Brzezinki Stare szli dwaj mężczyźni: leśniczy Leśnictwa Nowe Sady, Stanisław Gąska i gajowy, Antoni Kociołek.
Leśniczy dźwigał na ramieniu piękną, grawerowaną w motywy zwierzęce, dubeltówkę. Był to, jeszcze młody, około czterdziestoletni postawny mężczyzna z ładnie utrzymaną, szpiczastą bródką, która w połączeniu z lekko skośnymi, ciemnymi oczami podkreślała jego wschodnią urodę. Był on bowiem potomkiem jakiegoś wziętego do niewoli i osiadłego w okolicach Przemyśla krymskiego Tatara.
Tuż za nim kuśtykał Antoni Kociołek, pseudonim Kulawiec – niezrównany gawędziarz i podupadający już na zdrowiu weteran wojenny; dźwigający stale w swojej starzejącej się, łysej głowie historię wielu walk i drobnych potyczek oraz spory kawałek platynowej płytki.
Obaj byli ubrani w zielone mundury służby leśnej i mieli na nogach mocne, brązowe, wysokie buty z bydlęcej skóry, przypominające nieco przedwojenne oficerki. Idąc tą ścieżką skracali sobie drogę, gdyż zmierzali do młodego Jana Wolanina, mieszkającego w Brzezinkach Starych na skraju przysiółka Capury, któremu leśniczy w lecie zaklepał posadę gajowego w swoim leśnictwie, gdy zwolni się miejsce. I teraz, ponieważ był człowiekiem słownym, z przyjemnością szedł wywiązać się z tej obietnicy.
Był zadowolony ze swojego wyboru, bo chłopak – którego obserwował przez dłuższy czas, gdy z ojcem przez dwa ostatnie lata pracował przy wyrębie i zwózce drewna – bardzo mu się podobał. Był pojętny skromny i pracowity. Ponadto, co nie pozostawało bez znaczenia, miał ukończoną szkołę podstawową i dobrze radził sobie z rachunkami. A to ważna umiejętność dla kogoś, kto będzie musiał pilnować, aby na składzie drewna w lesie i w papierach wszystko się zgadzało. Więc leśniczy, który lubił dobrze zapowiadających się, młodych ludzi, myślał, że właśnie takiego człowieka u siebie potrzebuje. Bo stary Kociołek miał inne zalety, doskonale nadawał się do towarzystwa i nieźle radził sobie w terenie. Natomiast w papierach nie potrafił utrzymać żadnego porządku.
Ale pech chciał, że tego ranka na progu przed swoją chałupą siedział Michał Sroka i nerwowo palił cygara. Uciekł tutaj, aby nie słyszeć kwiku, zabijanej w stodole przez rzeźnika świni. I wstyd powiedzieć, że on, sześćdziesięcioletni, sterany codzienna harówką chłop, który tyle w życiu przeszedł, bał się, że zemdleje na widok krwi. Jego zagroda graniczyła bezpośrednio z lasem. Zaciągając się dymem, zobaczył wyłaniających się z zagajnika mężczyzn. Poznał ich od razu i domyślił się, gdzie idą. Wiedział o wszystkim, ponieważ we wsi mówiono o tym od dawna. Ponadto przyjaźnił się ze starym Marcinem Wolaninem, ojcem Jana. Obaj, przez wiele lat sprzęgali swoje konie. Razem orali ziemię i pomagali sobie w gospodarstwach. Często też wspólnie jeździli do lasu na zarobek – zrywać kloce i ćwiartki. I spotykali się w swoich domach na świątecznych przyjęciach.
Patrząc na idących mężczyzn, Michał pouczył pod sercem lekkie mrowienie i zazdrość. Bolało go to, że leśniczy wybrał młodego Wolanina, chociaż musiał przyznać, że to dobry chłopak; ale sam miał w domu syna w podobnym wieku, Bronisława, i wiele by dał za to, aby zobaczyć jego na tym stanowisku.
„Nie ma jak to państwowa posada w nadleśnictwie” – przeleciało mu przez głowę. „Zarobek człowiek ma pewny przez cały rok. Poważanie u ludzi. A do tego deputat mundurowy, drzewny i służbowa strzelba do dyspozycji. Nie wspomnę już o innych, mniej oficjalnych profitach. Żadnemu leśnikowi bieda na przednówku nie skoczy do gardła. Mając gajowego w chałupie stary Marcin szybko się odchrapie...”
Z takimi oto myślami wstał z progu, podszedł do drogi i przywitał się z leśnikami, a później, jeszcze bez wyraźnie sklarowanego w głowie celu, zaprosił ich na chwilę do chałupy na kieliszek mocnej jałowcówki przed dalszą drogą. Był zadowolony, że leśniczy nadszedł akurat dzisiaj, gdy w jego domu odbywa się świniobicie i jest go czym godnie przyjąć. Bo, tak jak wszyscy we wsi, wiedział doskonale, że dobrze jest mieć w leśniczym przyjaciela. I, chociaż się jeszcze do tego nie przyznawał, głęboko w głowie kołatała mu się już pewna myśl.
– Wypijmy za spotkanie – powiedział, stawiając na stole butelkę dwukrotnie przepędzonej, a później przez wiele dni dojrzewającej w słoju z owocami jałowca, samogony. – Cieszę się, że nie pogardziliście moim zaproszeniem.
– Za zdrowie gospodarzy – zgodził się leśniczy, unosząc do góry kieliszek.
– Zdrowie i choremu nie zaszkodzi – zażartował Kociołek.
– Niech wam niczego, w tym domu, nie brakuje – kontynuował przerwaną myśl leśniczy. – Ale nie zabawimy u ciebie długo, Michale, bo śpieszy się nam trochę.
Przechylili kieliszki. Był to dobry, mocny, pięćdziesięcioprocentowy alkohol, który łagodnie wchodził przez gardło, a później przyjemnie, ale i zaskakująco, z siłą słomianego ognia wybuchał w żołądku, rozpalając wnętrzności i wyobraźnię.
– No, to jeszcze raz! Chlup w ten głupi dziób – powiedział kociołek przy następnym kieliszku. – Dobrą wódeczkę robisz! Tradycyjną, według starej receptury. Ma niezłego kopa. Taką samą piłem jeszcze przed wojną u nieboszczyka Paliwody.
Po pierwszej butelce wszyscy poczuli lekką słabość w nogach. Ale w głowach, jakby się nieco przejaśniło i myśli stały się weselsze.
– Chyba czas już na nas, Antoni. – odezwał się leśniczy. – Dziękujemy za miłe przyjęcie i gościnę. Jak na pewno się domyślacie, idziemy do młodego Wolanina. Mamy dla niego dobrą wiadomość: Gajowy wam się w sąsiedztwie szykuje – dodał po chwili, po czym podniósł się z krzesła i szykował do wyjścia.
W tej chwili jednak żona starego Sroki postawiła na stole parujący talerz smażonej wątroby. W pokoju apetycznie zapachniało cebulą. I Gąska, zachęcany przez gospodarza, usiadł z powrotem. Na stół wyjechała druga butelka, po której wszyscy nabrali ochoty do dalszego biesiadowania, a później trzecia i czwarta. Sroka wiedział już, czego chce. Trafiła mu się dobra okazja i nie miał zamiaru wypuścić jej z rąk.
Z początku było mu trochę głupio. Dobrze przygotował grunt, ale ociągał się z propozycją, jakby się trochę wstydził tego, co miał zamiar zrobić – bo przecież zamierzał pokrzyżować plany – jak to mówią wysadzić z siodła – i zabrać obiecaną robotę synowi sąsiada, z którym żył w przyjaźni przez tyle lat. Później jednak zapomniał o skrupułach i ostatecznie zdecydował się upiec tą pieczeń.
– Nigdzie na świecie nie znajdziesz takich grabi, które by nie grabiły do siebie – pomyślał i uspokoił się.
Kiedy już wszystko było gotowe i Gąska zapomniał o celu swojej wizyty w Brzezinkach Starych, Michał objął go po przyjacielsku ramieniem, pochylił się nad jego uchem i powiedział:
– Tak sobie myślę, panie leśniczy, po co będzie pan buty zdzierał i szedł do Wolanina? Toż i ja mam w domu nie gorszego syna, który nadałby się doskonale do tej roboty. Starszy jest od tamtego o kilka lat i stateczniejszy. Żenić się chce, a w chałupie ciasno. A Janek, to przecież jeszcze młokos. Może poczekać. Przyjdzie na niego pora i trafi mu się jakaś dobra robota. Ja jestem tylko zwykły chłop. Nic nie znaczę. Ale jeżeli ktoś dobrze ze mną gada, potrafię mu się odwdzięczyć.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyła się ta rozmowa. Pewne jest, że ubili interes, a później gościli się jeszcze i śpiewali przez cały dzień.
Wieczorem stary Sroka, razem z synem Bronisławem, zaprzągł konia do bryczki, wyniósł ze stodoły i postawił w półkoszykach dwie duże torby, w których zmieściło się mięso z połowy świni i spory zapas miodu, i leśną drogą, na skróty, odwiózł swoich gości do leśniczówki.
W drodze powrotnej obaj z synem długo milczeli. Staremu przelatywały przez głowę różne myśli. Raz był wesoły, a za chwilę smutny.
– Widzisz Bronek, jakoś załatwiłem ci tę robotę – wydusił z siebie wreszcie. Ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Człowiek musi ciągle kombinować. I szczęściu także trzeba czasami pomagać.
Od tamtego dnia minęło wiele lat. Gajowy Bronisław Sroka leżał na łóżku i powoli żegnał się z życiem. Nie był jeszcze całkiem stary, ale choroba dopadła go – można tak powiedzieć – w połowie drogi i przykuła do pryczy. I, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, robił bilans swojego ziemskiego bytowania: Patrzył na krzątającą się dookoła niego troskliwą żonę, na dorosłe i samodzielne już dzieci, i z żalem myślał, że jakoś to wszystko za szybko minęło. Wspominał dawne czasy. I musiał przyznać, że dobrze mu się powodziło, że przeżył wiele pięknych chwil. I miał za co dziękować Bogu. Ale nie był z siebie całkiem zadowolony. Bo od pewnego czasu dokuczała mu jedna, bardzo stara i nie do końca załatwiona sprawa, która wisiała nad nim przez całe życie, jak ciężka, przytłaczająca i mroczna śniegowa chmura w grudniowy dzień nad wioską. Przez wiele lat próbował wymazać ją z pamięci i wmawiał sobie, że tak miało być, i on nie jest za to odpowiedzialny. A jeżeli nawet, to uczciwym życiem, wynagrodził już wyrządzoną szkodę. Ale cisnące się do głowy myśli nie dawały mu spokoju.
Życie dobrze mu się ułożyło: Został gajowym, ożenił się z piękną dziewczyną, którą kochał i zamieszkał w wygodnej służbowej leśniczówce. Przez wiele lat był myśliwym; dzięki temu poznał i przyjmował w swoim domu wielu znakomitych gości. I chociaż w młodości nigdy nie miał chęci do nauki, w pracy także nieźle sobie radził. Był sprawiedliwy, nie wynosił się nad innych i nigdy nie oszukiwał zatrudnianych w leśnictwie przy wyrębie, zwózce drewna i pielęgnacji młodnika pracowników. Dzięki temu we wsi cieszył się szacunkiem. Codziennie spacerował po swoim rejonie, rozmawiał z ludźmi, budował swój własny świat, i żył tak, jak chciał. A co najważniejsze, nigdy nie musiał, jak niektórzy jego koledzy, babrać się, od świtu do nocy, w błocie i śniegu, aby zarobić parę groszy, sklecić jakiś dom i zapewnić, jako taki, byt rodzinie.
Wszystko to zawdzięczał ojcu. Ale sprawa ta, chociaż się do tego nie przyznawał, leżała mu kamieniem na sercu od tamtego wieczoru. A dzisiaj był na rozdrożu. Jak to mówią, stał już jedną nogą za progiem, dzięki czemu wszystko widział jaśniej. I wydawało mu się, że gdyby mógł cofnąć się do tamtego dnia, inaczej pokierowałby swoim życiem.
„Na tym świecie nie ma nic za darmo!” – przypomniał sobie słowa ojca. I zgodził się z ich mądrością. „Za wszystko trzeba w końcu czymś zapłacić” – myślał. „Sprawiedliwość, choćby i w ostatniej godzinie, upomni się o swoje...”.
Właściwie wiedział o tym zawsze, ale nigdy tak wyraźnie nie stanęło mu to przed oczami. Wprawdzie pogodził się z tym, że musi odejść, ale nie mógł jeszcze spokojnie zasnąć i czekać na koniec, bo wiedział, że musi jakoś załatwić tą sprawę.
Wieczorem, gdy do jego domu przyszli znajomi i sąsiedzi, aby – jak to jeszcze na wsiach bywa – pożegnać się z nim przed ostatnią drogą, nikt z nich nie spodziewał się tego, co nastąpiło, bo wszyscy dawno zapomnieli o tamtej sprawie.
Stary Bronisław z trudem podniósł się na posłaniu. Zdawał się niewiele widzieć. Ale jego szkliste, cierpiące oczy zatrzymały się na twarzy najbliższego sąsiada i przyjaciela z młodości, Jana Wolanina, który w nadleśnictwie nadal pracował jako drwal, i powiedział:
– Janie! Ja tobie kiedyś, dawno temu, o czym wiesz, zabrałem robotę...
Jan uspokajająco machnął ręką.
– Nie ma o czym gadać – powiedział. – Widocznie tak miało być! I koniec!
W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Można było usłyszeć natrętną muchę brzęczącą pod sufitem. Bowiem każdy, kto tam był, od razu zrozumiał, że tutaj, na tym świecie, można budować wiele teorii i głosić wiele prawd, ale w obliczu śmierci i Boga, prawda i sprawiedliwość jest tylko jedna.
Demokracja lokalna
Bogusław Milczanowski był młodym sołtysem. Tego dnia pierwszy raz uczestniczył w spotkaniu Rady Gminy Chlewiska Małe i był bardzo podekscytowany. Z tego powodu nie zauważył nawet, że radni, na czele z wójtem Głogowskim i przewodniczącym rady Polkowskim, siedzieli przy stołach ustawionych w kwadracie, twarzami zwróceni do siebie, a sołtysi, dyrektorzy szkół i inni zaproszeni goście, jakby trochę mniej ważni, jakoś niezręcznie, zostali posadzeni za ich plecami przy wejściu. Ponieważ nie miał zamiaru nic mówić, nie przeszkadzało mu także to, że wójt i radni dysponowali bezprzewodowym mikrofonem, aby nie zdzierać gardeł, który uprzejmie podawali sobie z ręki do ręki, gdy któryś z nich chciał coś powiedzieć. Pozostali uczestnicy posiedzenia, zabierając głos, musieli krzyczeć, ale pomimo to, i tak trudno było zrozumieć, co mówią. Zresztą może o to chodziło, aby zniechęcić ich do niepotrzebnego gardłowania i przedłużania spotkania.
Sołtys Milczanowski, jak już wcześnie postanowił, nie zabierał głosu, siedział, rozglądał się, przysłuchiwał, popijał kawę i przegryzał paluszki i ciastka, które postawiły przed zebranymi dziewczyny z gminnego ośrodka kultury obsługujące zebranie, i myślał, że dobrze jest być radnym.
– Wysoka Rado – mówił radny ze Starych Brzezinek. Milczanowskiego uderzyło to sformułowanie i przez chwilę poczuł się tak, jakby w telewizji oglądał obrady Sejmu. – Musimy zrobić coś z tymi samochodami ciężarowymi wywożącymi kloce ze składów, które dewastują nam drogi gminne i powiatowe, bo jak tak dalej będzie, to niedługo autobusy po dzieci do szkół nie przejadą.
– Tak, jest to bardzo ważny problem, któremu trzeba wyjść naprzeciw – zgodził się wójt gminy. – Wystosujemy pismo do komendanta komisariatu policji, niech robi coś w tej sprawie.
– Pismo wystosować można – przytaknął przewodniczący rady. – Dobrze byłoby także wezwać go tutaj i profilaktycznie, że tak powiem, zmobilizować do działania, bo przecież to jego działka... Ale on, jak zwykle, będzie tłumaczył się, że ma tylko pięciu ludzi. Z drugiej strony należy chłopa zrozumieć, że policjanta na każdej drodze nie może postawić. Dlatego ja, widzę tutaj szczególną rolę dla sołtysów – kontynuował. – Wy, panowie, stale jesteście na miejscu. Musicie dzwonić na policję. Niech przyjeżdżają i karają. Zapisujcie także numery rejestracyjne pojazdów, aby później można było sprawdzić, jakie konsekwencje wyciągnięto w stosunku do kierowców, i który z nich nagminnie niszczy nasze drogi.
Sołtysowi Milczanowskiemu podobały się te słowa, a nawet doznał lekkiego uczucia dumy, ponieważ przewodniczący rady gminy urodził się i mieszkał w tej samej wsi, co on. Ponadto, osobiście, przekonał się, że – pomimo braku wykształcenia – co zarzucano mu wielokrotnie w kampaniach wyborczych, jest to mądry facet.
Po dwóch godzinach porządek obrad został wyczerpany. Milczanowski, razem z innymi sołtysami i radnymi, zgłosił się do kasy gminnej, gdzie otrzymał pięćdziesiąt złotych – połowę sumy, którą za ten sam czas otrzymywali radni. W restauracji przy rynku, w towarzystwie innych uczestników debaty, zjadł obiad i wypił dwa piwa, po czym z uczuciem sytości i zadowolenia wracał do domu. W kieszeni szeleściło mu jeszcze trzydzieści złotych, co dodatkowo poprawiało mu nastrój, nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że są to najłatwiej zarobione pieniądze w jego dotychczasowej pracy zarobkowej. Przejął się trochę wypowiedzią przewodniczącego i postanowił – skoro już ludzie mu zaufali i został wybrany sołtysem – zrobić coś pożytecznego dla wsi.
„Na początek zajmę się ochroną drogi” – pomyślał.
I jak do tej pory nigdy nie zwracał uwagi na przejeżdżające samochody, tak teraz drażnił go każdy pojazd ciężarowy, przekraczający wizualnie dopuszczalną granicę dziesięciu ton masy całkowitej. Za każdym razem telefonował na policję i kategorycznie domagał się ukarania sprawcy. Skwapliwie zapisywał także numery rejestracyjne, które zdążył zapamiętać.
Tak było przez dwa dni.
Trzeciego dnia rano na podwórko sołtysa zajechał służbowy polonez gminny, z którego wysiedli, wyglądający jak dwie chmury gradowe, wójt i przewodniczący rady gminy. Obaj już od początku byli jacyś zdenerwowani, i – jakby niechętnie – przywitali się z Milczanowskim.
– Co ty, kurwa, Boguś wyprawiasz? – zaczął bez zbędnych ceregieli przewodniczący. – Całymi dniami siedzisz dupą przy oknie, obserwujesz drogę, dzwonisz na policję i każesz im mandaty wypisywać. Ja już, przez ciebie, tylko w czasie dwóch dni, trzeci mandat kierowcom refunduję. Chcesz mi, kurwa, interes zlikwidować.
– Przecież sam pan mówił na zebraniu rady, aby zapisywać numery i dzwonić na policję – obruszył się sołtys.
– Tak, mówiłem, mówiłem, a ty mi tutaj głupa nie strugaj. Dobrze wiesz, tak jak i wójt, że chodziło mi o obcych, a nie o swoich. Nie będziemy przecież podcinać gałęzi, na której sami siedzimy.
Po tej krótkiej rozmowie obaj wrócili do samochodu, pozostawiając na podwórku zmieszanego sołtysa.
– A komendanta komisariatu, to ja, jeszcze dzisiaj porządnie opierdolę. Niech zna swoje miejsce w szyku i nie myśli, że z nami nie musi się liczyć. – Powiedział wójt do przewodniczącego, gdy opuścili posesję Milczanowskiego. – On dobrze wie, że te samochody wożą drewno do twojego tartaku, a mimo to, taki był stanowczy, że aż trzy mandaty kazał wypisać. Niech się lepiej zajmie ściganiem przemytników papierosów i alkoholu, bo przez ich działalność, w moich sklepach całkiem obroty siadają.
Po ujechaniu kilku kilometrów obaj włodarze uspokoili się i zaczęli myśleć o przyjemniejszych sprawach. Bowiem zapowiadał się pogodny dzień, który miał się, dla nich, zakończyć mocno zakrapianym bankietem z samorządowcami z zaprzyjaźnionego regionu sąsiedniej Słowacji.