Irena Nyczaj

Niedzisiejsza

Motto:

Uderzamy się bezradnie

po pustych kieszeniach

z całych sił bijemy

w głuchonieme piersi

Jakoś nikt

nie znajduje przy sobie

serca

       (Stanisław Nyczaj: Tak się jakoś składa – fragm.)

Nie to, żeby Jadwinia była panikarą, co to, to nie. Uważała, że każdy człowiek powinien być dzielny i podejmować wyzwania, jakie stawia przed nim los. Kobiety, naturalnie, choć zwykło się o nich mówić „słaba płeć”, w jej mniemaniu wcale słabe nie były i niejednokrotnie zadziwiały otoczenie, a nawet świat, niezwykłą siłą i hartem ducha.

To głównie spośród „silnej”, męskiej płci generowały się pożałowania godne przypadki hipochondrii, a nawet wręcz obsesyjnego strachu niektórych osobników przed jakimikolwiek medycznymi procedurami w stosunku do ich jestestwa. Stąd też zapewne utrwalana od pokoleń wiara w medycynę naturalną, sprowadzaną głównie do zażywania niezawodnego panaceum na wszystkie dolegliwości, ba, nawet poważniejsze choroby – alkoholu. Jeśli dodać atawistyczny lęk przed szpitalem, gdzie się umiera, bo nikt się chorymi nie przejmuje, lekarze się na niczym nie znają, a pielęgniarki – lepiej nie mówić! – mamy komplet. Znaczy się – normalny człowiek powinien od tej bandy trzymać się z daleka.

Objawy przeziębienia, z jakimi pewnego ranka obudziła się Jadwinia po męczącej nocy pełnej zadziwiających snów, były jakieś inne. Nie zwróciła zrazu na to uwagi, łapiąc uciekające spod powiek bardzo ciekawe obrazy. Podróżowała otóż statkiem do Kanady, do której miała wraz z obiecującym wspólną przyszłość Władysławem udać się już niedługo w realu. Poczyniła nawet wstępne przygotowania. Nabyła elegancki neseser na kółkach, wygodny, który można pchać po prostu jednym palcem. Nie to, co dawniej, gdy tachało się walizy, torby i rozmaite czemodany, aż pot zalewał oczy i drętwiały mięśnie.

Pomyślała też o nowej, gustownej garderobie. Wybrała kilka rzeczy w stylu safari – na luzie, aczkolwiek widać było, że przemyślane, do siebie pasujące. Piękne były te pustynne kolory ziemi, plecione torby i paski, kapelusz z szaro-beżowej rafii przewiązany dobraną w kolorze wstążką. Poczuła się prawie jak Meryl Streep grająca fenomenalnie, jak zwykle zresztą, w Pożegnaniu z Afryką. Patrzyła z zachwytem na bluzkę, na której pasły się pasiaste zebry, a zza wątłych krzaczków czaiły się prawdziwe dzikie koty. Co za artysta zaprojektował taki wspaniały pejzaż! Była szczęśliwa. Nowe rzeczy pasowały też do jej zmienionej osobowości – jak gdyby dopiero teraz odnalazły ją i połączyły się w stylową jednię z nią, Jadwinią.

Którejś nocy obudził ją dziwny sen. Nie umiała go sobie wytłumaczyć. Ujrzała swojego staruszka ojca. Siedział w fotelu i patrzył na nią swoimi czarnymi jak węgiel oczami, które się nie zestarzały. W pewnej chwili podniósł się z widocznym wysiłkiem i chciał postąpić zapewne kilka kroków w jej kierunku. Zachwiał się i byłby upadł, lecz wtem z boku, z mroku pokoju wyłonił się jakiś cień. To mężczyzna. Podtrzymał ojca silnym ramieniem, a ten popatrzył na niego z wdzięcznością i jeszcze – jakby z aprobatą. Kobieta nie wierzyła własnym oczom – to Władysław!

Jadwinia nie przyjmowała do wiadomości istnienia żadnych proroczych snów czy innych tego typu wytworów fantazji, bądź bliskich ludzkiej naturze ciągotek do wszelakich teorii niemających wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, nie mówiąc już o rozumie czy też nauce i jej osiągnięciach. Ale ani chybi, czuła to, tak dziwne senne majaki musiały zapowiadać jakieś kłopoty. Ich pojawienie się wzięła na karb swojej nadwrażliwej natury, która rozedrgana, niestabilna, czasem mogła płatać różne nieoczekiwane nawet dla niej samej niespodzianki.

Chociaż… prorocze sny chyba istnieją. Jadwinia nie do końca rozumiała mechanizm, jakim się rządzą. Jej racjonalny umysł nie przyjmował żadnych „nadprzyrodzonych” tłumaczeń czy interpretacji, czym fascynowały się znajome oraz kuzynki, starsze i młodsze, opowiadając podczas rodzinnych lub towarzyskich spotkań przeróżne nieprawdopodobne historie, zawsze jednak znajdujące wytłumaczenie w działaniu sił, o których zwykli ludzie pojęcia nie mają, a które rządzą przecież ich losem, ba, mają też na uwadze istnienie całego świata. Tu pojawiały się opowieści o aniołach stróżach, duchach, podłym szatanie, zwodzącym ludzi na złe drogi. Kiedyś nawet jedna ze znajomych kobiet, powróciwszy akurat z Indii, którymi się zafascynowała, wystąpiła z oryginalną teorią, z jaką się tam zapoznała – istnienia w zaświatach specjalnej księgi, w której notowane są wszelakie poczynania wszystkich ludzi na całej ziemi. Teoria ta, jak się łatwo domyśleć, wywołała istną lawinę pytań, okrzyków, nawet drwin i prześmiewczych wypowiedzi głównie męskiej części zgromadzonych. Zaczęto sobie wprost dworować, nazywając rzeczoną księgę wirtualną, co miało uratować jej status, a co nie zadowoliło wcale autorki śmiałej wypowiedzi. Przycichła i do tematu nie wracała, chociaż rozmowa – na podobieństwo lawiny wywołanej niepozornym zgoła kamieniem – jęła żywiołowo rozwijać się w kierunku oceny zadziwiającego kraju, jakim są bez wątpienia Indie. Znów prawie się pokłócono, przywołując oburzające prymitywne obyczaje, kastowość społeczeństwa, brud, smród i ubóstwo. No i Ganges – wielki ściek, śmietnik, wręcz gigantyczne wysypisko, rzeka trupów, w którego świętych wodach zanurzają się wierzący w jego oczyszczającą moc wyznawcy. Padały te dosadne określenia, lecz oponenci, którzy zawsze się w takich dyskusjach ujawniają, dowodzili, jakoby wody Gangesu – pewnie za wstawiennictwem i działaniem nadprzyrodzonych mocy – same się oczyszczały, co gwarantuje pełne bezpieczeństwo korzystających z dobrodziejstwa rzeki ludzi.

– Więc to śmietnisko śmierdzących odpadów, że nie wspomnę o płynących trupach, ekskrementach, a także zanieczyszczeniach z fabryk w wielkich miastach – to pikuś? – padło pytanie, a z braku odpowiedzi znużonych tematem interlokutorów pozostało retorycznym. – Ganges – kontynuował myśl mężczyzna – jest czysty tylko u źródeł, w Himalajach. A potem już ludzie robią ten syf. I wierzą w oczyszczenie! To wiara i tylko naiwna wiara. A rzeczywistość skrzeczy – zakończył dramatycznie i popatrzył tryumfalnie po zgromadzonych.

Jadwinia zmęczona tymi rozważaniami powróciła do swoich myśli. Nikomu nigdy nie mówiła, że był raz incydent, jak to nazwała, z dziwnym, niejasnym i trudnym do wytłumaczenia jej snem. Niezaprzeczalnie proroczym. Otóż ujrzała w nim, niczym siedząc w kinie, cały przerażający „film” – przebieg śmierci swojej babci. Po kilku czy kilkunastu dniach od tego nocnego koszmaru – gdy już powoli zaczynały zacierać się w jej nastoletniej pamięci straszne obrazy – ta śmierć nastąpiła w realu, prawie w tej samej postaci, w jakiej ją widziała – ze sobą w roli głównej, gdy miotała się bezradnie między sypialnią, łazienką i kuchnią, starając się ratować staruszkę, która doznała rozległego udaru.

To zrozumiałe, że po takim doświadczeniu – chociaż minęło wiele lat – Jadwinia odczuła realny, przejmujący pierwotny lęk.

Znów powróciła w myślach do nieszczęsnej, poniżającej jej kobiecą godność znajomości z mężczyzną poznanym w sanatorium, który niewiarygodnie zawrócił jej w głowie. Gdy okazało się, że Władysław wykorzystał jej prostolinijny, dziecięcy wręcz charakter, jej naiwność nieadekwatną do wieku mocno dojrzałego, a pasującą raczej do głupiutkiej nastolatki, co z tego że zauroczonej, może nawet zakochanej… zwyczajnie, bezwzględnie ją okradł.

Jadwinia westchnęła ciężko. Jak żyć wśród takich cwanych, przebiegłych, nastawionych na oszukanie bliźniego ludzi? Poczuła uścisk w gardle, do oczu napłynęły łzy, ciało przejął dreszcz. Nakryła się po czubek nosa, ale dreszcze nie ustępowały. Gorąca herbata. Jeszcze chwilka w ciepłym łóżku i zwlecze się jakoś do kuchni. Niechciane wspomnienia pchały się do skołatanej głowy Jadwini, aż w końcu łupiący, pulsujący ból kazał jej działać. Rozkaszlała się na całego. Wstała, by przygotować ciepłą herbatę z cytryną, która złagodzi suchość i drapanie w gardle.

Idąc do kuchni zatoczyła się, w oczach pociemniało i gdyby nie stołek, upadłaby chyba. Pomyślała, że musi wybrać się do lekarza. Ale jak dojdzie do przychodni? A jeśli nie da rady, przewróci się na ulicy? To ją przeraziło. Dobrnęła do telefonu i wezwała pogotowie.

W szpitalu okazało się, że jest zakażona covidem. Była zdziwiona – pomimo szczepień, skąd, jak? Przebiegała myślami swoje ostatnie działania, miejsca, gdzie przebywała, kontakty ze znajomymi, ale do niczego jej to nie doprowadziło. A zresztą, jakie to mogło mieć teraz znaczenie? Cieszyła się, że jest pod fachową medyczną opieką. Wiary w wyzdrowienie nie zachwiały nawet liczne przypadki śmierci, o jakich słyszała w powtarzanych na sali chorych rozmowach, bądź też na własne trwożne oczy zobaczyła, gdy pewnej nocy pomimo wysiłków zespołu ratunkowego, umarła jedna z leżących wraz z nią kobiet.

Wyszła po dziesięciu dniach osłabiona, lecz szczęśliwa i „czysta”, bez wirusa. Przez łzy szczęścia czytała lekarskie zalecenia, ściskała w ręce recepty i życząc zdrowia współtowarzyszkom niedoli, z ulgą opuściła medyczną placówkę, dziękując lekarzom i pielęgniarkom za opiekę.

* * *

Leczenie domowe przebiegało bez zakłóceń. Jadwinia przyjmowała zalecane dawki medykamentów i cierpliwie oczekiwała dnia, kiedy poczuje się równie silna i zdrowa, jak przed chorobą. Niepokoił tylko spadek nastroju. Nic Jadwini nie cieszyło, na nic też nie miała ochoty. Nużyło czytanie, męczyły ulubione krzyżówki. O spotkaniu z rodziną czy znajomymi nawet nie wspominając.

Pewnego dnia znalazła w skrzynce pocztowej list. Zdziwiona przebiegała wzrokiem zaskakującą treść. Pisała żona Władysława, teraz już wdowa, donosząc o jego niedawnym odejściu po agresywnej chorobie. Zdziwienie Jadwini osiągnęło kulminację, gdy przeczytała, że kobieta, Maria, prosi ją o spotkanie. Sprawa jest ważna, dotyczy jej właśnie i musi być przedstawiona zainteresowanej osobiście.

Z początku Jadwinia zjeżyła się. Wspomnienie doznanej krzywdy ukłuło boleśnie kolejny raz. Nie, nie będzie wracać do zamkniętej przecież upokarzającej przeszłości.

Coś jednak nie dawało spokoju. Ciekawość, ale głównie dobre wychowanie, czy może empatia, nakazały jej odpowiedzieć na list wdowy. Bardzo szybko ustaliły termin spotkania i pewnego dnia do mieszkania Jadwini zapukała kobieta.

Jej czarny strój nie współgrał, co ze zdziwieniem zauważyła Jadwinia, z fertyczną, pulchną cielesnością przybyłej. Jadwinia intuicyjnie odebrała sygnały każdej komórki jej okrąglutkiej postaci, żywych iskierek w oczach pełnych łez. Te sygnały opiewały radość życia, stojąc w kontrze do zaczerwienionych oczu i żałobnego stroju. Ocierając oczy, zaczęła opowiadać o ich życiu z Władysławem. Tak, wiedziała, że był kobieciarzem, miał kilka sanatoryjnych znajomości, do których zresztą zawsze się przyznawał okazując skruchę. – Proszę się nie obrażać, takich jak pani – dodała lekko, nie zważając na niezręczność swej wypowiedzi.

Jadwinia grzecznie, lecz oschle poprosiła o wyjaśnienie, co jest celem wizyty kobiety.

Okazało się, że mąż, będąc już poważnie chory, sporządził testament, w którym widniał zapis o nakazie wypłaty kwoty (tu wymieniła sumę, jaką Władysław ukradł Jadwini) pani Jadwidze B.

Jadwini odebrało mowę. Takiego scenariusza jako żywo nie przewidziała. Przez głowę przebiegały myśli o grzesznikach, którzy dopiero na łożu śmierci chcą odkupić swe winy, zapewniając sobie być może wstęp do królestwa niebieskiego. Przypadki takie zna literatura, film, malarstwo.

Dobra taka wiara – pomyślała Jadwinia. – Chociaż w założeniu to czysta hipokryzja. Nie o mnie mu przecież chodziło, lecz o siebie, troszczył się o własną nędzną duszę. Ale dobre i to – ucieszyła się.

– Cieszę się – powiedziała – że mąż pani, chociaż w obliczu nieuchronnego końca, jednak postanowił zachować się przyzwoicie i wynagrodzić mi wyrządzoną krzywdę.

Kobieta, jakby nie słysząc tych słów, otarła znów łzę i zaczęła w głos szlochać.

– Co się stało? – zapytała zdziwiona Jadwinia.

I usłyszała przerażającą opowieść.

Mają dwoje dzieci: syna i córkę. (O tym Jadwinia wiedziała). Dzieci dorosłe, syn żonaty, córka akurat ma wyjść za mąż. A tu takie nieszczęście! Kobieta rozszlochała się na dobre. Poprzez łzy wyznała, że córka uległa wypadkowi samochodowemu, gdy jechała z narzeczonym na zakupy do Warszawy. On lżej ranny, ale ona…

– Co z nią…?

– Ciężko ranna… Jest sparaliżowana. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek odzyska możliwość chodzenia, czy grozić jej będzie wózek do końca życia… Musi być intensywnie rehabilitowana. Pani wie, co to znaczy…

Jadwini znów odebrało mowę. Siedziała nieruchomo nie mówiąc nic, a w głowie istna burza myśli. To prawdziwe nieszczęście. Młoda kobieta u progu życia. Straszna historia. I ta zdesperowana, załamana matka. Dopiero co straciły męża i ojca! Kto im pomoże? Kto wesprze?

Jadwinia podjęła jedyną słuszną decyzję.

Ocierając łzy, wdowa objęła ją i wyszeptała:

– Dziękuję, dziękuję w imieniu córki i swoim. Niech panią Bóg błogosławi i wspiera.

Jadwinia podpisała przygotowany dokument, w którym zrzekła się darowizny na swoje dobro ze strony Władysława P.

Sprawa została zamknięta.

* * *

Wdowa po Władysławie, oczekując na pociąg do domu, sięgnęła po telefon.

– Udało się, córciu! Ta kobieta jest rzeczywiście niedzisiejsza, naiwna jak dziecko. Już możesz bez obaw zamawiać sobie tę wycieczkę.