stasio z matka po operacji oczu w krakowie1

Dedykowane Matce Stanisława Nyczaja

Najcichsza odwaga*)

(z przygotowywanego tomu opowiadań)

„Urodziłam się 1920 roku w Stanisławowie. Było to miasto wojewódzkie, położone w południowo-wschodniej Polsce – spokrewnione z miastem Lwowem. W mieście moim mieszkała ludność polska, ukraińska i żydowska. W urzędach pracowali głównie Polacy, Żydzi zajmowali się kupiectwem. Ukraińcy zamieszkiwali w pobliskich wioskach, zajmując się rolnictwem i dostawą do miasta głównie artykułów pochodzenia rolniczego. Pamiętam z lat mojej młodości, że panowała ogólna zgoda, wspólna nauka i zabawy. Szkoły były koedukacyjne. Uczniowie szkół podstawowych i średnich ubierali się skromnie, chodzili w mundurkach. Na lewej ręce obowiązywała tarcza szkolna, noszono granatowe berety z odznaką godła Polski. Uczyłam się języka polskiego, w drugiej klasie ukraińskiego, a w piątej klasie języka niemieckiego…”.

Siedział, notując cierpliwie każde słowo Matki. Od czasu do czasu przecierał oczy, które łzawiły od nadmiernego wysiłku. Wtedy ona, zaniepokojona, popatrzyła na tego, którego kochała nad życie, którego ocaliła z wojennej pożogi, z bezpośredniego zagrożenia życia, gdy życzliwa sąsiadka Ukrainka zakołatała nocą do domu jej i męża nauczyciela, i tłumiąc strach wyszeptała: Utikajte, ubiwati budut! Utikajte!

Ukraińscy nacjonaliści pod wodzą Stepana Bandery wymyślili i przeprowadzili antypolską czystkę etniczną. Jak każda totalitarna formacja, wzorem nazistów i sowietów, wyznawali pogląd, że dla zbudowania silnego państwa wręcz konieczne jest zastosowanie brutalnej przemocy. Realizacja tego krwawego programu pochłonęła życie dziesiątek tysięcy ofiar, głównie Polaków i Żydów.

Przerażenie, paraliż. Mąż nie poddał się panice. Nie zostawi brata i starej matki. Więc ona chwyciła maleńkiego synka, zawinęła, otuliła i polami, w ciemnościach ruszyła do Stanisławowa, do domu matki i braci. Wiele razy po drodze padała w bruzdy i rowy, gdy zdało jej się, że widzi jakieś postacie lub słyszy chrapliwe głosy. Las w nocy nie przerażał, a przeciwnie – drzewa miłosiernie pochylały się nad nią z dzieciątkiem, zapewniały, że ochronią… Gdy mały zaczynał płakać, tuliła do piersi, karmiąc. Ile kilometrów przeszła, nie wie, nie pamięta. Miała wtedy 23 lata.

– Może zrobimy przerwę, ptaszyno? Odpoczną ci oczy…

– Nie, Mamuś, nic takiego, możemy pisać dalej.

Bomby rozdarły północ grzmiącym błyskiem w dali.

Spod poświstu topora w pięści banderowca

udało Ci się, Matko, ze mną wtulonym w ramiona

wymknąć, choć strach dławił gardło

i ujść mściwej pogoni w gęsty las ku miastu.

– Nie pamiętam już, synu – mówiłaś po latach –

jak, zmarznięta, zmęczona dobrnęłam do naszych

i świt ozłocił radość, że ocaleliśmy.

Stanisław Nyczaj, Ocaleni

„Miasto nasze było rozległe, z kilkoma dzielnicami, ekologicznie czyste, z obu stron opasane bystrymi rzekami górskimi – Bystrzyca Nadworniańska i Bystrzyca Sołotwińska. Miasto było zielone i ukwiecone. Stanisławów był dużym miastem, gdzie znajdowały się kościoły, cerkwie i bóżnice dla Izraelitów odbywających tam modły. Ratusz okazały, pasaże i mnóstwo sklepów. Kochałam to miasto i ciężko było z nim się rozstać.

Dom nasz był nowy, murowany, z dwoma pokojami, kuchnią, gankiem oraz piwnicami na opał, ziemniaki, które to pomieszczenia okazały się nieodzowne i zbawienne w czasie wojny. Poza tym mieliśmy ogród warzywny i kwiatowy z małym sadem owocowym.

Czułam się szczęśliwa w gronie kochanych rodziców i dwóch młodszych braci. Zły los dotknął mojego ojca, który zachorował na nowotwór i zmarł w wieku 56 lat. Chodziłam wówczas do piątej klasy szkoły podstawowej. Ojciec był znacznie starszy od mojej matki; przystojny, wesoły, miał piękny głos (występował często w chórze kościelnym). Powodziło nam się dobrze, jednak z chwilą jego śmierci warunki bytowe rodziny uległy zasadniczej zmianie. Matka otrzymywała rentę na siebie i troje dzieci (do ich pełnoletności). Miała wówczas zaledwie 32 lata. Była skromną kobietą bez reszty oddaną dzieciom. Postanowiła dać nam wykształcenie, nienaganne wzorce zachowania i miłość”.

Życie we dwoje to czytanie dwóch powieści naraz. (Marianna Zdunko)

„Matka niezwykle przestrzegała naszej nauki. Po ukończeniu szkoły podstawowej zdałam egzamin do Gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej. Dodatkowo pobierałam lekcje gry na skrzypcach, ale po śmierci ojca matka nie była już w stanie opłacać prywatnie nauczyciela. Ponieważ byłam najstarszym dzieckiem, bardzo często pomagałam matce, która już w wieku lat 40 zaczęła chorować na astmę oskrzelową. Choroba ta nasilała się z każdym rokiem. W czasie ataków duszności musiałam ją zastępować w różnych zajęciach domowych.

Choroba nie ominęła i mnie. Gdy byłam w drugiej klasie wspomnianego gimnazjum, zachorowałam ciężko na zakażenie krwi całego organizmu. Męczyła wysoka temperatura, która nie ustępowała. Dobry lekarz, Żyd, prawie nie dawał nadziei. Jednak przeżyłam straszną chorobę, w wyniku której byłam tak bardzo osłabiona, że nieomal straciłam większość włosów.

Przepadło też całe drugie półrocze nauki w gimnazjum, szkoły płatnej, chociaż ze zniżką za półsieroctwo, więc przeniosłam się do 3-letniej Państwowej Szkoły Techniczno-Przemysłowej, po ukończeniu której miałam szansę na pracę.

W tym czasie mojemu bratu, uczącemu się w tzw. ćwiczeniówce, udzielał korepetycji z matematyki nauczyciel, który prywatnie pomagał uczniom przygotowującym się do egzaminu wstępnego do szkoły średniej. Tym samym zarabiał na skromne utrzymanie. Przy okazji i ja miałam możliwość skorzystania z wyjaśnień trudniejszych zagadnień, z którymi nieraz miałam kłopoty. Przychodził do nas co drugi dzień, poznaliśmy się bliżej. Był starszy o 14 lat. Michał okazywał mi sympatię, ale nic nie wskazywało na to, że zostanie moim mężem. Matka w dużym stopniu przyczyniła się do kontynuowania naszej znajomości, mając głównie na uwadze fakt podjęcia przez niego pracy w państwowej szkole, co zabezpieczało byt. A to wydawało się najważniejsze w tamtych niepewnych czasach.

Wyszłam za mąż w styczniu 1939 roku. Wyjechaliśmy razem do niedalekiej wioski, gdzie mieszkali sami Ukraińcy. Czułam się fatalnie pozostawiając matkę, braci i ukochane miasto. Było tam smutno, cicho, długo nie mogłam zaadaptować się do nowego życia. Otrzymaliśmy ładne mieszkanie (pokój i kuchnię). Odwiedzali nas jedynie kolega Michała z żoną i ksiądz wyznania grecko-katolickiego. Nawiązałam kontakty z mieszkającymi tam wieśniakami, przyglądałam się ich ciężkiej pracy i zwyczajom. Z czasem po prostu musiałam przywyknąć”.

W samym środku nieba

ciemnieje słońce zasypywane popiołem

naszych myśli i przeczuć;

słońce, które dawało blask i nadzieję,

ciepło i radość.

Stanisław Nyczaj, Popiół

„1 września 1939 roku (po 9. miesiącach naszego małżeństwa) wybuchła wojna niemiecko-polska. Zapanował strach i głód. Będąc na wsi miałam większą możliwość zdobywania artykułów spożywczych dla całej mojej i męża rodziny, również wymieniając rzeczy, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. Pomagałam wieśniakom w pracy, za co uzyskiwałam fasolę, mleko, kaszę, itp. Nastała fatalnie ciężka zima. Na domiar złego zachorowała matka, wróciłam więc do Stanisławowa, aby pomóc w zdobywaniu pożywienia i prowadzeniu domu. Całymi nocami stałam po cukier, prawie nieosiągalne mydło i inne potrzebne artykuły.

Zaczęło się bombardowanie; samoloty zrzucały bomby jedna po drugiej. Chroniliśmy się w piwnicy przez całe noce i dnie, wyścielając koce, kołdry i inne okrycia, aby przetrwać. Niemcy zaczęli atakować Rosję. Wojska jednych i drugich zatrzymywały się w domach mieszkańców, atakując w straszliwy sposób kobiety i mężczyzn. Nie sposób opisać naszego upokorzenia i lęku.

Nastąpiła okupacja. Znaleźliśmy się pod władzą rosyjską. Często odwiedzali nas bracia moi, oczekując ode mnie pomocy w zdobyciu artykułów spożywczych dla nich i ukochanej matki, za którą bardzo tęskniłam i bałam się o każdą chwilę jej bardzo słabego zdrowia. Byłam młoda, zdrowa, operatywna i teraz, gdy to wspominam, myślę, że zapewniając te podstawowe życiowe potrzeby, działałam wręcz ponad swoje fizyczne możliwości, by zdobywać wyżywienie dla rodziny”.

Nie sztuka zostać ojcem, sztuka nim być! (Eugeniusz Korkosz)

„W 1943 roku urodziłam syna Stanisława. Był dzieckiem zdrowym; karmiłam go piersią, aby był mocny i odporny na choroby. W trzecim miesiącu jego życia zauważyłam, że oczka jego szukają światła i patrzą dziwnie. Zaniepokojona bardzo pojechałam z nim do lekarza okulisty w powiatowym mieście Kałusz. Lekarz stwierdził, że syn ma wrodzoną zaćmę. To był dla mnie szok. Ojciec jego miał wzrok doskonały, ja też dobry. W czasie ciąży odżywiałam się ubogo, słodziłam sacharyną i być może to wpłynęło ujemnie na jego oczy. Bardzo pragnęłam dziecka, mąż był raczej przeciwny i wtedy mi powiedział następujące słowa: – A ja ci mówiłem, że nam dziecka nie trzeba. – Tych słów nie zapomnę do końca życia”.

Samo południe – a jakby o północy.

Sam środek skwaru – a zimniej niż w szczelinach

zatrzaśniętych ust.

Stanisław Nyczaj, Popiół

Ci, którzy zasługują na gniew, najczęściej nie są go warci. (Wiesław Malicki)

„Wiedząc, że liczyć nie mogę na pomoc męża, pojechałam z dzieckiem do Stanisławowa. Ponowne badanie potwierdziło diagnozę. Okulista skierował półroczne dziecko do Kliniki Lwowskiej. Tu zaczął się koszmar. Była zima, pociąg nieogrzany, częściowo bez szyb. Na szczęście nadal syna karmiłam piersią i owijałam czym się dało, aby go ogrzać i dotrzeć na miejsce. Tego, co musiałam przeżyć, nie da się po prostu opisać. Po kilku godzinach oczekiwania w Klinice zostaliśmy przyjęci. Błagałam ze łzami w oczach o zezwolenie bycia z synem. Wyrażono w końcu zgodę ze względu na karmienie dziecka. Strudzeni i zziębnięci otrzymaliśmy łóżko. Po kilku dniach podjęto decyzję wykonania operacji w jednym oku. Wojna trwała nadal, był to 1943 rok. Bombardowania, naloty były częste. Nie uciekałam do schronu, gdy leciały szyby, ale poddałam się woli Bożej. Zostawałam sama z dzieckiem na szpitalnej sali, przytulałam go mocno do serca, stanowiliśmy wręcz jedną osobę, było mi wszystko jedno, pragnęłam umrzeć razem z synem. Te chwile najczęściej wspominam i do nich wracam myślą ze łzami w oczach. Pieniądze za leczenie nie były tak potrzebne, jak artykuły spożywcze, bo wszystkim było ciężko przeżyć zły, wojenny czas”.

Matce

Światła, więcej jasności, widzieć!

Oto świat, pomniejszony

do jednego tylko Twojego pragnienia,

Matko, bym przejrzał.

Tyle naraz zbiegło się zegarów.

Mięśnie powietrza – napięte do horyzontu.

Rozkołysane na alarm-klęskę dzwony bomb

spadają z przedwiecznego niebostropu.

Osuwają się kościoły

i wznoszone naprędce wieżyczki rąk.

Za łopocącymi w przeciągu drzwiami,

w dali coraz bliższej,

wielkie frontowe operacje

(ciało i krew za wolność, naród, ojczyznę).

A tuż, w osłoniętej nocą klinice,

najcichsza odwaga lekarzy.

Lśniące ostrza w pośpiechu

zdzierają z oczu kataraktę,

bym więcej nie garnął się do światła

na oślep.

Stanisław Nyczaj, Najcichsza odwaga

„Po miesięcznym pobycie synka w szpitalu wróciłam do Stanisławowa. Pamiętam, jechaliśmy całą noc w zimnym pociągu i dotarliśmy wczesnym rankiem o godz. 5.00 rano, ale ze względu na godzinę policyjną czekaliśmy na dworcu do siódmej. Moja ukochana Matka przeżywała razem ze mną te ciężkie chwile, ustawicznie modląc się w intencji dziecka, którego kochała bez reszty. Mąż mój nie interesował się wcale Stasiem – podjął pracę w szkole podstawowej w Stanisławowie w charakterze nauczyciela. Nie licząc na pomoc męża, zaczęłam działać sama, aby zdobyć pieniądze i wyżywienie dla rodziny.

W kuchni był duży piec, zaczęłam więc wypiekać chleb, wzorem innych osób. Starałam się, aby pieczywo było smaczne. O 3.00 rano przy lampce zaczynałam proces pieczenia. W wyrabianiu ciasta, paleniu w piecu, pieczeniu bochenków chleba pomagała mi ukochana Matka. Wczesnym rankiem musiałam donieść pieczywo na rynek oddalony około 4 km. W drodze powrotnej dźwigałam 10 kg mąki – po 5 kg w każdej ręce. W przecinaniu drzewa koniecznego do palenia w piecu pomagali głównie moi bracia. Mąż w dalszym ciągu trzymał się z boku – przecież on, nauczyciel, nie mógł i nie chciał wykonywać prymitywnej pracy. Między braćmi i nim powstały niesnaski; nie chcieli tolerować jego obojętności, gdy my byliśmy po prostu umęczeni ciężką pracą. Pomimo próśb i uwag, nawet sprzeczek – postanowił zamieszkać u swoich rodziców. Tam dziecka nie było i miał spokój. Musiałam nadal liczyć tylko na własne siły. Schorowana Matka już pomagać nie mogła, wobec czego zaczęłam piec ciastka, aby zbytnio nie obciążać matki paleniem w piecu do wypieku chleba”.

Linia horyzontu zależy od ciebie. (Wiesław Malicki)

Poza widnokrąg,

by zjednać się z tobą,

rozpędzam obrót

serca jak dyskobol.

Stanisław Nyczaj, fragm. poematu Puls

„Zbliżał się czas repatriacji. Nikt z rodziny nie chciał zostać w komunie. Ludzie, i my także, zostawiali domy, nie podpisując obywatelstwa radzieckiego. Postanowiliśmy wyjechać. Podróż odbywała się w otwartych węglowych wagonach, we wrześniu 1945 r. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą i jak długo potrwa podróż. Otóż po dwóch tygodniach przyjechaliśmy do Opola. Wojsko kazało nam wysiadać. Wrzesień był wyjątkowo chłodnym miesiącem, deszcz, mżawka często nam towarzyszyły. Zabraliśmy ze sobą piecyk żelazny, stare plandeki, pościel i pożywienie. W jednym wagonie musiało się zmieścić 6 rodzin. Mąż z nami nie wyjechał. Wyszedł, owszem, na dworzec i powiedział: – Ty jedź, ja tam później dołączę. – Wiedział bowiem, że przy mojej operatywności przyjedzie na gotowe. Prosiłam go jednak usilnie, aby pojechał z nami, gdyż trzeba ratować dziecko i poddać dalszemu leczeniu w Polsce. Na nic zdały się moje prośby, został i już go więcej nie widziałam.

Na stacji Opole Wschodnie zostaliśmy przywitani przez rodaków, którzy już w maju przyjechali na ziemie zachodnie. Teraz zabrali nas do swoich domów. Skorzystaliśmy z gościny, możliwości kąpieli i noclegu w normalnych, ludzkich warunkach. Ale jasnym było, że musimy szukać jak najszybciej własnego lokum. Mój brat Tadeusz szybko znalazł pracę w zakładach wagonowych, w związku z czym otrzymał dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Jakie to było szczęście! Chociaż ciasno – Matka, ja i malutki synek, bracia – ale byliśmy razem, połączeni wspólną dolą, radością i nadzieją na lepszy los.

Opole było niesamowicie zniszczone, po prostu ruiny, nie sądziłam, że kiedykolwiek uda się to miasto odbudować. W cichości ducha pomyślałam: Nie ma porównania z rodzinnym miastem.

Niestety, załatwienie mieszkania było niezwykle trudnym problemem. Przy co drugiej ulicy stał posterunek radziecki, bez możliwości wstępu i jakiejkolwiek rozmowy. Mieszkali tam Rosjanie z rodzinami, a nam mówili tylko: nie nado. Po pół roku jednak zaczęli udostępniać zrujnowane mieszkania. Skorzystałam z tej możliwości, zajmując szybko dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Wszystko znajdowało się w opłakanym stanie. Sama ciężko pracowałam, trochę pomógł brat doprowadzając mieszkanie do przyzwoitego wyglądu”.

Tak chciałbym

dalej

jeszcze dalej

Wiele

bardzo wiele obiecywano

od początku gdy zaczynałem

stawiać pierwsze  s ł o w a

– Będziesz szedł coraz śmielej i dalej

przekraczał horyzonty

dumny obchodził

Ziemię jak zagrodę

Obiecywano

A tu

ledwie uszedłem parę słów

twardym murem stanął

przede mną horyzont

[…]

– Próbuj

Za wcześnie na odwrót

Nie takie rozstępowały się horyzonty

Stanisław Nyczaj, Pierwszy horyzont

 

„Musiałam zdobyć pieniądze, aby leczyć syna w klinice krakowskiej u prof. Wilczka, wówczas bardzo słynnego lekarza. Syn mój miał 4 latka i znowu przede mną walka – nie mogłam zostać z nim w klinice. Wpadłam jednak na pomysł, że wszystkich opłacę (cichcem): lekarzy, siostry i portiera. Udało się i zostałam z dzieckiem. Wkładałam biały fartuch, aby nie rzucała się w oczy osoba prywatna. Opiekowałam się przede wszystkim Stasiem, ale też dziećmi z całej sali.

Na korytarzu Kliniki, w rogu, znajdowała się figura Matki Bożej Nieustającej Pomocy, przy której stało mnóstwo kwiatów. Modliłam się gorąco, z oczami pełnymi łez, do tej Matki trzymającej w swych ramionach Dzieciątko, tej patronki najbardziej smutnych i potrzebujących miłości i pocieszenia osób, jaką wówczas byłam.

Odbyła się wówczas w Krakowie druga operacja syna wykonana przez Profesora.

Byłam przy moim dziecku dzień i noc przez trzy tygodnie. Opowiadałam bajeczki i czytałam mu, wycinałam z kartonu różne zabawki, których dotykał i cieszył się. Syn mój był ładnym i grzecznym dzieckiem, ale odejść od niego nawet na chwilę nie mogłam. Dziecko po takiej operacji musiało leżeć spokojnie, nie dotykać, broń Boże, zabezpieczonego opatrunkiem oka. Nie wiem, skąd miałam siły na ustawiczne czuwanie. Prosiłam Boga o łaskę wytrwania i pomocy. Do matki pisałam listy w czasie snu dziecka informując ją, że wszystko dobrze się układa, ponieważ nie chciałam jej martwić.

W Krakowie miałam przyjaciółkę z lat szkolnych. Ona widziała moje umęczenie, mimo młodego wieku, i nieraz posiedziała przy dziecku, umożliwiając mi umycie się i krótki sen.

Po zakończeniu leczenia okulistycznego, znów zajęłam się sprawami bytowymi. Prowadziłam kiosk z galanterią, który nieźle prosperował. Jednocześnie musiałam pomyśleć o sobie. Chciałam się uczyć, aby zdobyć lepszą pracę. W tym czasie poznałam mężczyznę, przyjaciela, który mieszkał w bliskim sąsiedztwie. Przyjeżdżał do Krakowa na parę godzin, aby odwiedzić nas, gdy syn był w Klinice, a w domu odwiedzał też moją matkę i braci, informując ich o postępach leczenia dziecka i pocieszając, za co byłam mu wdzięczna. Poznaliśmy się bliżej, namówił mnie do ukończenia liceum wieczorowego, co było moim marzeniem.

Stasio był pod opieką mojej Matki. Wysłałam go do przedszkola. Odprowadzany przez sąsiadkę (odpłatnie), następnie został uczniem, stał się bardziej samodzielny i dobrze radził sobie w szkole. Nosił odpowiednie okulary, które ułatwiały mu widzenie. Wizyty u profesora Wilczka odbywały się prywatnie 2 – 3 razy w roku. Syn w sumie był pięciokrotnie operowany, zawsze był pod moją opieką. Profesor stwierdził, że zasadnicza poprawa nastąpi w wieku rozwojowym. I tak się stało. Zapamiętałam słowa Profesora skierowane do syna: «Gdyby nie twoja matka, która była bez reszty oddana tobie, mogłoby się skończyć jak wielu innym dzieciom, które zaniedbane, nie widzą». Tych słów Profesora nigdy nie zapomnę.

Syn rozwijał się pomyślnie, uczęszczał do szkoły muzycznej 7 lat. Grał pięknie na fortepianie na popisach szkolnych, na które byli zaproszeni goście i rodzice. Wybrał jednak poezję. Tkwiła w jego duszy i rozwijała się. Tak zostało do chwili obecnej. Ukończył studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu uzyskując tytuł magistra. Syn pracuje i osiąga sukcesy. W swoim środowisku, i nie tylko, jest wyróżniany za działalność na polu kultury. Uczestniczyłam w wielu spotkaniach, wzruszona, otrzymywałam kwiaty, czułam się dumna i szczęśliwa.

Na zakończenie wspomnę, że będąc od 1945 do 52 roku razem z nim w klinikach okulistycznych, chciałam poświęcić moje życie tylko dla niego. Teraz doszłam do wniosku, że on już sam może decydować o sobie i swojej rodzinie.

Mój przyjaciel, o którym wspomniałam, został moim mężem. Mamy dwie córki. Żyjemy już 43 lata w Opolu”.

Opole, 1988

*) Tytuł opowiadania jest tożsamy z tytułem wiersza Stanisława Nyczaja, dedykowanego Matce, i pochodzącego z tomu o tym tytule, wydanego przez wydawnictwo Iskry (Warszawa 1977). Wiersz poświęcił autor Matce i jej heroicznej walce o ratowanie wzroku syna w trudnych warunkach wojennych i powojennych.

 

Irena Nyczaj