Irena Nyczaj

Pokój dla aniołów

– Bibeloty z wszystkich domów całego świata, łączcie się! A kiedy już będziecie razem – wywalę was wszystkie na śmietnik! Co do jednego… Zaniosę was w pudłach i zamieszkacie w pięknym śmierdzącym kontenerze. I będą was odwiedzać szczury z całej dzielnicy. I będą was podziwiać okoliczne gołębie, i psy, i koty… A moja matka zapłacze, widząc wasz podły, psi los, jakiego dzięki mnie doświadczacie. Niech żyje wolność! – Uniósł kieliszek, jeden z pięknej matczynej kolekcji. Trzymał go nie tak jak powinien, jak go nie raz, nie dwa pouczała, o czym w całej rodzinie wiedziano i podśmiewano się – więc nie za nóżkę, elegancko, lecz obejmując krągłość naczynia całą dłonią jak, nie przymierzając, jakiś zwykły człowiek z ludu, niczego nienauczony w domu. Wyglądało, jakby robił matce na złość.

Słuchałam tych słów i patrzyłam na kuzyna, w którego oczach narastało szaleństwo. Pewnie dopiero teraz ma odwagę wykrzyczeć te wszystkie rewelacje, zalegające umysł i duszę na podobieństwo rzecznego szlamu. Nie tak dawno umarła jego matka, a moja ciotka, zostawiając jedynaka w sile wieku, aczkolwiek niekoniecznie w pełnej harmonii sfery nazywanej psychiką, osobowością, duszą czy jeszcze jakoś tak…

Chłop był świeżo po rozwodzie. Przy żonie został synek. A on sam w domu, obszernej willi w pięknej dzielnicy, którą to willę trzeba będzie wkrótce sprzedać i podzielić. Nic go to nie obchodziło, nawet cieszyła perspektywa rozprawienia się z bibelotami, gromadzonymi przez matkę we wszystkie mozolnie biegnące lata. Fakt, niektóre były, przyznawał, piękne i cenne. Kobieta miała świetny gust, dużo pieniędzy i byle czego nie przygarnęłaby pod swój dach. Możliwości były praktycznie nieograniczone – kilkuletni pobyt w stolicy Włoch, gdzie jej mąż piastował zaszczytne stanowisko dyrektora jakiejś polsko-włoskiej korporacji – stworzył wiele okazji zasilenia domowej kolekcji i stworzenia wprost galaktyki, jak mawiał syn, przeróżnych unikatowych przedmiotów. Cieszyły oczy gospodyni willi oraz zapraszanych regularnie gości, do przyjmowania których obligowała pozycja małżonka w wymagającym świecie biznesu.

Mój kuzyn – ich syn jedynak – chyba nie podzielał matczynej pasji. Ciągnęło go do sportu, głównie jeździectwa i żywych zwierząt, nie zaś zaklętych w mosiądz czy brąz. Drażniła chłopaka obsesyjna wręcz troska matki o dobrostan przedmiotów, co wymagało codziennej, żmudnej pielęgnacji, prawdę mówiąc, zwykłego świechtania ścierkami i preparatami do czyszczenia.

Matka rozpoczynała każdy dzień – poczynając od parteru, gdzie zgromadzone były mosiądze, brązy i srebrne przepiękne figurki – od swoistego przywitania podopiecznych. Dla każdego miała słowo, ciepłe i adekwatne do statusu. Starała się traktować wszystkich równo, jednak wielki kompozytor zajmował w jej sercu, niedoszłej pianistki (wojna przeszkodziła w kształceniu) szczególne miejsce. Z odpowiednią ściereczką nasączoną właściwym środkiem krążyła wśród tych cudowności, muskając to popiersie Beethovena, patrzącego gdzieś poza obszar domostwa, to znów głaszcząc myśliwskiego psa, który przypadłszy do trawy, już, już chwycił był w zęby ustrzeloną przez swego pana kaczkę, a z jej przymglonych oczu skapywała łza. Jak żywa…

Na piętrze prezentowały się szkła, rżnięte kryształy, nie byle jakie, lecz kolorowe, wybrane z wybranych, stare i art déco. Jak w muzealnych gablotach. Wprawdzie nie codziennie, ale były myte co jakiś czas w specjalnym roztworze, gwarantującym piękny blask. Ożywały po tych zabiegach wypielęgnowane, wysuszone, wybłyszczone i wypolerowane. Doskonałe.

I tak mijał dzień. Gdy nie były kąpane, matka przecierała cenne szkliwo miękką, flanelową ściereczką, aby nadać odpowiedni błysk. Kurz nie miał prawa bytu wśród tej arystokracji. Wieczór kończył ten wspaniały spektakl. A rano – poczynając od parteru…

Któregoś dnia matka wróciła z miasta z rozpromienioną twarzą i błyszczącymi oczyma. Z eleganckiej papierowej torby z logo jakiegoś sklepu ze starociami (teraz się mówi vintage – wyjaśniła synowi) wyjęła trzy figurki aniołków. Każdy innej wielkości.

– Spójrz, Konradzie – powiedziała – chyba też widzisz, że mają różne osobowości, prawda?

Trzy aniołki zapoczątkowały coś nowego, co rozwinęło się nader szybko i wkrótce jeden pokój na górze, który był dodatkową, gościnną sypialnią, stracił ten status, ponieważ zapełniła go niezliczona wprost liczba przeróżnych uroczych figurek cherubinków. Były wśród nich klasyczne anioły – zupełnie duże, ze skrzydłami z prawdziwych piór. Rzekłbyś – opiekunowie bądź nadzorcy niesfornych półnagich puttów. Jeden został nawet umieszczony pod sufitem. Dwaj robotnicy, zawołani przez matkę do przeprowadzenia tej operacji, nieźle się namęczyli, zanim dostarczonego w dużym pudle przypominającym trumnę (jak mi opowiadał z przekąsem Konrad) drewnianego ogromnego anioła z twarzą zastygłą jakby w krzyku, z półotwartymi ustami, dość przerażającego – nie bez trudu podwiesili pod pułapem, mając na uwadze sugestie gospodyni, aby broń Boże nie zerwał się i nie uszkodził.

Tak oto pokój, do tej pory gościnny, stał się „anielski”, jak z zachwytem nazywała go matka. Entuzjazmu tego nie podzielali jednakowoż ani małżonek, ani syn. Żaden jednak głośno nie wyartykułował krytycznych uwag w temacie i matka coraz to donosiła kolejne anielskie figurki, na szczęście nie takie już ogromne.

Raz Konrad zauważył, jakby mimochodem, że w przeciwieństwie do metalowych i szklanych bibelotów, figuralne nieziemskie istoty, często wykonane z atłasu, gąbki, pluszu, zamszu, koronki i innych tego typu materiałów, z dodatkiem brokatu, cekinów i koralików – są trudniejsze do utrzymania w czystości i stanowić mogą wręcz siedlisko kurzu, nie wspominając nawet o przerażających roztoczach, które uwielbiają właśnie takie środowisko. Są malutkie i może dlatego nie widzimy całej ich potwornej postaci, ale wystarczy powiększyć…

– Dosyć! – krzyknęła wzburzona matka. – Zamilcz. A jak ci się nie podoba, wyprowadź się.

Tak więc Konrad przegrał z aniołami.

Kiedy ojciec po nagłym, rozległym i ciężkim udarze krwotocznym przegrał życie, Konrad wiedział, że wyprowadzić się i opuścić matki przynajmniej na razie nie może. Lecz kiedy tylko się dało, gdy widział, że seniorka jest w niezłej psychicznej dyspozycji, wymykał się z willi, by zaczerpnąć młodego życia wolnego od metalowych myśliwskich psów, mosiężnych wielkiej sławy kompozytorów, rasowych koni pod siodłem i drewnianych aniołów wiszących pod sufitem, patrzących niewidzącymi oczyma i czarną czeluścią zdziwionych ust na swoich mniejszych pobratymców, siedzących na wielkim łóżku nakrytym aksamitną kapą bądź też przypiętych do ściennych makatek, zasłon i okiennych firan. Ich mnogość już nie dziwiła, lecz chyba bardziej przerażała nie tylko wiszące u powały anioły, ale głównie Konrada.

Nocą słyszał szum ich skrzydeł. Naciągał wtedy kołdrę na głowę i jak mały chłopiec, wstrzymywał oddech. Płytki sen nie dawał odpoczynku, ale męczył.

Przypomniał pobyt wraz z matką w sanatorium. Zaciągnęła go na pokaz-demonstrację rewelacyjnej pościeli, jakiej nie imają się roztocza. Ludzie nie słuchali dość uważnie opowieści o wszechobecnych okropnych organizmach, jakie żerują w naszych łóżkach i w ogóle wszędzie wokół, szczególnie zaś w materiałach, z których zrobiona jest nasza pościel, ogólnie w sklepach dostępna i powszechnie kupowana.

Nie słuchali, do momentu kiedy prelegent – na podobieństwo magika czy wręcz iluzjonisty – podbiegłszy jak tancerz solista baletu na puentach, leciutko, drobnymi kroczkami i wykonawszy klasyczny piruet – nagłym i zręcznym ruchem odsłonił pokaźnych rozmiarów portret, stojący dotąd niezauważony pod przykryciem.

– Och, och, co za potwór! – krzyczano, a niektóre wrażliwe panie zasłaniały oczy.

– To roztocze! – tryumfalnie obwieścił magik-prelegent i popatrzywszy na obecnych z naganą, dodał: – I one śpią z wami w pościeli!

To było ponad siły i wyobrażenie człowieka. Matka, zdegustowana, zarządziła odwrót. Konrad nawet rad byłby jeszcze zostać, gdyż osobliwe teatrum zaczynało go wciągać swoistą dramaturgią. Nie mógł nie docenić kunsztu aktorskiego prelegenta, ale matka życzyła sobie, by ją odprowadził do pokoju. Takich głupot ona słuchać ani oglądać nie będzie – postanowiła nieodwołalnie.

Teraz Konrad ujrzał, jak potwór naciera na aniołki, pożera małe, bezbronne tłuściutkie putta. Podnosi ohydną, budzącą grozę i obrzydzenie głowę, niepodobną do żadnego „normalnego” zwierzęcia, porusza upiornymi wypustkami, otwiera czeluść paszczy… Patrzy to na Konrada, to na wiszącego drewnianego anioła, który bezgłośnie krzyczy…

Chłopak budzi się zlany zimnym potem.

Jedno z wyjść-ucieczek Konrada zaowocowało poznaniem Magdaleny.

– Cieszę się, Madziu – matka przywitała młodą miło, ale od razu oberwała i to określiło los dziewczyny.

– Magdaleno. Tak proszę do mnie mówić.

Matkę nieco zamurowało, ale ogarnęła się, zmieniła temat, przeszła do wyboru pokoi, które chcą zająć młodzi. Ale Konrad wiedział, że zemsta jest kwestią czasu.

Wybrali dwa pokoje na piętrze, z dala od zajmowanego przez anioły.

Matka powoli, niezauważalnie zaczęła się zmieniać. A może już wcześniej pojawiały się symptomy, ale nie były tak dotkliwe, jak teraz – w konfrontacji z młodą?

Dość powiedzieć, że wytoczyła ciężką artylerię – jej Konrad – mówiła – jedyne, ukochane dziecko i prawdziwa ostoja, bez której nie wyobraża sobie egzystencji.

Dość sprytnie unikała też pełnej wersji imienia synowej. Zwracała się do niej bezosobowo i widać było, że kontroluje każdą wypowiedź. To musiało męczyć i bywało, że niechcący zapewne czasem wymknęła się „Madzia” lub „Magda”, sprowadzając na oblicze dziewczyny nieprzyjemne, kose spojrzenie w kierunku teściowej. A w oczach matki pojawiały się wówczas jakby figlarne iskierki. Ale może to tylko były refleksy zachodzącego słońca, załamującego swe promienie przez powiewającą firankę…?

Tymczasem Konrad, będąc całkowicie poza terenem tych ekscytujących rozgrywek, cieszył się z faktu, iż rychło rodzina się powiększy.

W swoim czasie wszystko odbyło się jak należy, pomyślnie. Na świat przyszedł piękny chłopczyk.

Gdy młodzi małżonkowie pojawili się z dzieckiem w progach willi, matka spojrzała na śpiące maleństwo i wyszeptała do niego, nie patrząc na rodziców, jak gdyby czując ważność bezpośredniego przekazu BABCIA–WNUK.

– Jaki śliczny aniołek. Musi zamieszkać z nimi, z aniołkami. Zaraz po chrzcie świętym, oczywiście. Madziu, to będzie jego sypialnia! A one będą go chronić.

Magdalena stała jak słup soli. Konrad nieco się zmieszał, ale zaraz jakoś z uśmiechem postarał się sytuację przekierować na inny tor, mówiąc pojednawczo:

– Mamuś, będziemy spać z małym w jednym pokoju. Jego łóżeczko stanie obok naszego. Tak zdecydowaliśmy.

– Ależ, słoneczko… – zaczęła matka.

– Mamo, pozwól, że się rozgościmy.

– Oczywiście, słoneczko…

Nowy etap życia rodziny nie wyglądał póki co zbyt różowo. Matka całą energię zwróciła na ustawiczny monitoring zachowania młodych rodziców. Miała wiele uwag i rad, powołując się na doświadczenie własne, gdy wychowywała syna i proszę, wyrósł przecież na zdrowego, silnego mężczyznę, któremu nic nie brakuje.

Synowa chyba nie dość pilnie słuchała. Nie wiedzieć czemu, puszczała mimo uszu wszystkie najcenniejsze sugestie, jakimi hojnie raczyła ją troskliwa teściowa, mając na uwadze tylko i wyłącznie dobro dziecka przecież. I wcale się do tych zaleceń nie stosowała, a nawet, o zgrozo, wydawało się zaniepokojonej babci, że ignorując chce robić jej na złość. – Co za perfidia! A ucierpi niewinny aniołek – myślała bardzo strapiona. – Nie, synowa to zdecydowanie nie to, co córka. I chociaż tej nie miała, jednak czuła i rozumiała różnicę między swoją, rodzoną, a obcą. Ze zgrozą zauważyła też, że ta, pożal się Boże, Magdalena, myślałby kto, szkoda, że nie dwoma imionami każe się wołać – do niej, matki, zwraca się bezosobowo, unikając jak ognia pięknego słowa Mama.

Trzeba więc było wkraczać bardziej konkretnie. Gdy młodzi wychodzili z dzieckiem na spacer, matka zabierała się za porządkowanie i sprzątanie ich pokoju. Po powrocie zastawali pięknie zasłane łóżko (a zostawiali je czasem rozbebeszone), ciuszki malucha równiutko poskładane i ułożone niczym na sklepowych półkach. Butelki i smoczki wymyte, wyparzone, posegregowane. Wszystko jak należy.

Nie było jak należy, gdy dowiedziała się od młodych rodziców, którym zasugerowała pomoc przy organizacji chrztu świętego ich dziecka, a swojego pierwszego i jedynego jak na razie wnuka – że chrztu nie będzie.

– Jak to, nie ochrzcicie dziecka?! – zawołała z burzą w oku i głosie.

– Nie.

Tego, co się potem działo, nie sposób wprost opisać. Były niedomogi serca, wręcz zagrożenie życia, co Konrad przyjmował nad wyraz poważnie i dla świętego spokoju sugerował ustąpić matce.

Magdalena reagowała o wiele spokojniej i stała na stanowisku, by nie ulegać szantażowi, jak to niezbyt może zgrabnie określiła, co zabolało męża, i by pozostać przy wersji odpowiadającej im obojgu, ustalonej, będącej w zgodzie z ich światopoglądem i pomysłem na wspólne życie.

Tak też się stało. Ale atmosfera zrobiła się ciężka, wprost nie do zniesienia. Matka zastosowała taktykę nękania (o czym Magdalena bez ogródek mówiła mężowi, tak to właśnie nazywając i podając liczne przykłady). Teraz nawet on już nie bagatelizował sprawy. Czuło się zaciskanie wokół tych trojga gordyjskiego węzła. Sytuacja stawała się patowa.

Co się tego dnia zdarzyło, nikt nie wie.

Magdalena i dziecko zniknęli. Konrad dowiedział się z kartki opartej o mosiężne popiersie Beethovena, że odchodzi, gdyż takiego życia dla siebie i syna nie chce, i wkrótce przyśle pozew rozwodowy.

Ale to nie wszystko. Zaskoczony, wręcz zszokowany mężczyzna ufał, że dowie się od matki bezpośredniej przyczyny tej nagłej, okropnej i zapewne nieprzemyślanej decyzji jego żony. Poszedł więc na górę. Uchylone drzwi do pokoju aniołów zdziwiły go.

Matka leżała na dywanie obok ogromnego łoża, prawie w całości zajętego przez tłuściutkie putta, blondwłose cherubinki i inne aniołki w pięknych sukienkach.

Przypadł do staruszki. Wyczuł puls, choć słaby. Jęknęła cicho.

Pogotowie zabrało chorą do szpitala. Lekarz stwierdził rozległy udar i nie dawał zbytniej nadziei na przeżycie starszej pani.