Irena Nyczaj
„Kto nie był ni razu człowiekiem…”
Część pierwsza – Ja to wiem
Tym razem nie udało mi się wyłgać pilnymi sprawami i wymknąć. Dopadła mnie, gdy akurat zmierzałam w stronę niedawno postawionej na naszym osiedlu minitężni, mającej zapewnić korzystającym z jej dobrodziejstw choćby namiastkę prawdziwego morskiego powietrza nasyconego jodem. Mieszkańcy zaciekawieni zajmowali co lepsze miejsca, bo jako żywo tężnia z jednej strony działała lepiej, woda ściekała intensywniej, zaś druga strona – po prostu gorsza, jakby wybrakowana. Gałązki jakieś takie byle jakie, a sól na nich wyschnięta, biała, i woda wcale nie ścieka jak powinna.
– Trzeba to zgłosić do Spółdzielni – wystartował jeden starszy. – Niech poprawią.
– A bo to poprawią? Co ich to obchodzi. Postawili i szlus. A wy ludzie cieszta się i nie narzekajta.
– Panie, tak nie wolno. Jak źle zrobili, to muszą poprawić.
– To pan zgłoś i zobaczymy.
Rozmowa utknęła, wydawało się, w martwym punkcie, ale rychło po krótkim momencie wahającej ciężkiej ciszy jęła rozkręcać się i rozrastać na podobieństwo śnieżnej kuli toczącej się po górskim zboczu i wciąż ogromniejącej.
Do dyskusji dołączać poczęły – zrazu incydentalnie, jakby zwiadowczo – starsze kobiety. Zaczęto eksplorować większość gorących i aktualnych tematów: oczywiście drożyzny, przy czym rozmówcy nie wskazywali winnych tego stanu, nie mówili ONI, lecz utyskująco konstatowali: – Wszystko podrożało. – I wzdychali ciężko.
Oho, pomyślałam, mamy wyznawców określonych poglądów. Oczywiście doszliśmy i do wojny u wschodniego sąsiada. Tu wbrew logice i faktom zdań było co najmniej kilka. Słuchałam zadziwiających argumentów i teorii po prostu z przerażeniem. Jak wielką siłę ma propaganda – zamyśliłam się. – To straszna broń w rękach manipulatorów.
I wtedy pojawiła się ona, Łucja. Szła alejką swoim charakterystycznym kaczym krokiem. Ale jakoś inaczej. Nogi – jak ciężkie, kamienne słupy, chociaż niegrube, zdawały się wprost szurać po równych płytach chodnika.
Moja osiedlowa znajoma zobaczyła mnie wśród zażywających jodowe inhalacje i dając znaki, bym odeszła na stronę, wskazała ustronną ławeczkę – pustą, stojącą w ocienionym miejscu.
Cóż było robić. Wstałam, a moje miejsce natychmiast zajęła korpulentna pani siedząca po „gorszej” stronie.
– Ja przepraszam – zaczęła Łucja, tym razem uczesana w niedbały kok – ale właściwie nigdy nie miałyśmy czasu, aby tak od serca pogadać. Musi mnie pani wysłuchać, proszę, po prostu musi pani…
Swoją opowieść zaczęła od wyjazdu tego durnia, głupka – jej mężczyzny młodszego o dobrych ileś tam lat – na wojnę w Ukrainie.
– Tłumaczyłam, prosiłam, błagałam głupiego, a on tylko powtarzał: – Nie mogę inaczej, gdy tam wróg bestialsko zabija dzieci, chorych, niszczy szpitale, domy i zabytki, zabija nawet zwierzęta. Kradnie wszystko, co się da ukraść, brutalnie gwałci kobiety. Nie mogę. Swój honor mam… I stało się. Zaciągnął się jako ochotnik.
Pierwsze dni były straszne. Ale trzymała mnie jakaś, może nieuzasadniona, ale przemożna nadzieja, prawie pewność, że taki szlachetny odruch musi zostać wynagrodzony w jakiś sposób. Przecież karma wraca – popatrzyła, jakby czekając na potwierdzenie swoich słów. – To znaczy, że nie stanie się z nim nic złego, że nie zginie. Ta wiara dawała mi napęd, ale gdy czekanie przedłużało się, głowę poczęły szturmować aż do bólu coraz to czarniejsze myśli. Bałam się otworzyć skrzynkę na listy. A co, jeśli tam będzie zawiadomienie? Może lepiej było go nie meldować… Cóż, teraz za późno. Kto mógł przewidzieć. Ale czy lepiej byłoby nie wiedzieć? Jakże tak? Kocham go. Jak mogłabym wymazać jego postać ze swojego życia – w imię czego? świętego spokoju? I tu nastąpiła opowieść o całym jej kobiecym szczęściu u boku tego młodego, silnego, wspaniałego mężczyzny. Prawda, był kiedyś incydent, gdy nie wytrzymała i wyrzuciła go z domu. Chłopak, w jej mniemaniu, chciał się wygodnie urządzić i żyć sobie spokojnie na jej koszt. Nie palił się bowiem do pracy, której wcale nie poszukiwał, za to ochoczo lubił spędzać czas przy piwku, oglądając durne telewizyjne programy w domowym zaciszu. Dobrze chociaż, że nie sprowadzał koleżków. Ale może tylko na razie? Może przyczaił się, nie chcąc jej tak od razu spłoszyć? A ona przecież swój honor ma. Nie będzie nikomu płacić za miłość, nie chce mieć utrzymanka, żeby ludzie drwili z niej i wytykali palcami.
– Ale jednak wrócił i przyjęła go pani na powrót – zauważyłam z przekąsem.
– Tak, ale wrócił odmieniony. Przyobiecał pracować dla naszego wspólnego szczęścia i dostatku. Pogubił się i prosił o wybaczenie. A najważniejsze – wyznał miłość mnie, kobiecie wyjątkowej, przy której chce spędzać każdą chwilę swojego życia i wspierać mnie silnym ramieniem. Uwierzyłam, postanowiłam dać drugą szansę. Przyjęłam pod swój dach, zameldowałam.
Była szczęśliwa. W opowieści pojawiały się nawet, z początku nieśmiało, potem coraz odważniej, wątki erotyczne. Jak gdyby chciała podzielić się z kimś swoim tryumfem, zwycięstwem starszej kobiecości nad przemijaniem.
Nie to, żebym była pruderyjna czy nienowoczesna, ale niektóre opisy były… No, no – pomyślałam. – Ale babcia na finiszu życia daje czadu!
– I wtedy – zaszlochała nie mogąc opanować wzruszenia – zaczęła się ta wojna. Nie do pomyślenia w naszych czasach. Taka sama jak pierwsza i druga. Czyżby trzecia światowa? Czy świat oszalał? Co się stało z ludźmi? A może zawsze tacy byli, może co jakiś czas muszą wybuchać wojny, aby… strach pomyśleć.
Kiedy wyjechał na tę wojnę i nie było od niego wieści – byłam przerażona, byłam w amoku. Proszę mi wybaczyć, ja wiem, że pani jest wykształcona i kulturalna, ale muszę powiedzieć, jak było. Chlałam, chlałam na umór, w samotności. Wiedziałam tylko jedno – nie mogę dać się wciągnąć osiedlowym ochlapusom. A oni – jak hieny czy sępy, pewni zdobyczy – okrążali mój dom i mnie, zaczepiali, namawiali, proponowali wspólne spędzanie czasu. – Porozmawiamy – mówili – będzie ci lżej. On wróci, zobaczysz, ani się nie obejrzysz. – Nie nazywali rzeczy po imieniu, a ja wiedziałam, że chodzi wyłącznie o ten wspaniały miraż – o pobłyskującą na sklepowym przymurku kolejną puszkę piwa. Miałam świadomość, że bagno wciąga bez odwołania, nieodwracalnie.
Przeżywałam od nowa wszystkie najgorsze chwile, o których zdążyłam już na nowym etapie życia z Mareczkiem zapomnieć. Męża, zmarłego bardzo dawno, widziałam raczej jako obraz lub fotografię, nie zaś człowieka z krwi i kości. To dziwne, ale nie miałam go w pamięci jako mężczyzny. Stał się swoistym reliktem, obrazem, tak, obrazem, i to podniszczonym, o popękanej powierzchni, zakurzonym.
Syn… chłopak nad wyraz udany, miły i kulturalny. To paradoks, okrutny żart, że takich ludzi, jak mówią, Bóg najchętniej powołuje do siebie. Młody, nie zdążył nacieszyć się życiem, nie udało się, żeby choć spróbował, posmakował. Bezlitosna choroba nie dała mu szans. Pamiętam każdy dzień, każdą minutę jego walki, jego i mojej. A potem – każdą minutę mojego cierpienia, bólu matki.
Znów wyrzucać sobie zaczęłam pochopne ocenianie jej, jakie zdarzało mi się, widząc nonszalancki strój niemłodej kobiety, młodzieżowe czapeczki, warkocze lub rozpuszczone czarne włosy i czerwone spodnie. Tak odreagowywała widocznie swoją traumę. Ale też niezaprzeczalnie miała silne „parcie”, jak to mówią, na poznanie kogoś i ułożenie sobie życia z mężczyzną. Samotność, o jakiej, przełykając łzy, mówiła jak o najgorszym życiowym doświadczeniu – dawała się mocno we znaki. Człowiek jest nieszczęśliwy, gdy sam. Samotność, z czego nie do końca zdawałam sobie sprawę, to wielka trauma. Ciężar nie do uniesienia. Stąd pewnie wśród panien i wdów tyle ofiar bezwzględnych matrymonialnych i wszelkich innych oszustów. Samotność odbiera siłę, życiowy napęd, stępia ostrożność i właściwy myślącemu człowiekowi zdrowy rozsądek.
Milczałam zamyślona. Co tu powiedzieć. Każde słowo będzie banalne, nie przyniesie ukojenia zbolałej matce.
Zapatrzyłam się w płynące po niebie obłoczki – pierzaste, podobne do waty lub śniegu. Niektóre tworzyły wręcz prawdziwe górskie pasma, ośnieżone, jakie widuje się na pięknych pocztówkach.
– I pewnego pięknego dnia Mareczek wrócił… – odezwała się cicho, prawie niedosłyszalnie.
Aż podskoczyłam na ławce.
– Jak to, i dopiero teraz pani o tym mówi?! To cudownie!
– Nie jest cudownie – wyszeptała. Jej twarz poszarzała, a cała sylwetka skurczyła się, jakby zmalała, zapadła w sobie. Nie ponaglałam jej, czując intuicyjnie, że zmaga się z jakimś ciężarem. Jeśli zechce, sama powie. Wyglądało, że jej ukochany być może doznał jakichś rozległych urazów, był ranny… Może po pierwszym zaopatrzeniu w polowym szpitalu, gdzie, wiadomo – pomoc mogła być udzielona nie od razu – okazało się, iż trzeba było amputować kończynę… Te moje dramatyczne myśli zostały przerwane, gdy powiedziała:
– Wrócił cały i zdrowy. Ale nie sam.
Znowu zamilkła i ukryła twarz w dłoniach.
Osłupiałam. Jak to nie sam? Słyszało się to i owo, widziało w telewizji przeróżne akcje niesienia pomocy ludziom i zwierzętom. Opisywano, jak jeden człowiek sam załadował do bagażówki lwa, wilka i jeszcze jakieś zwierzę – nie pamiętam – i w tych prowizorycznie zabezpieczonych klatkach przewiózł wychudzone, głodne, zaniedbane stworzenia do najbliższego punktu pomocowego, bodajże do zoo w Rumunii. Lepiej nie mówić, jakie przygody mieli po drodze, jadąc pod artyleryjskim ostrzałem. Ale udało się. – Prawdziwy bohater – mówili wszyscy z podziwem.
Jakoś tak owładnęła mną pewność, że Mareczek – widząc bestialstwo najeźdźców również w stosunku do bezbronnych zwierząt – też podobnie postąpił. Zgarnął być może z ulicy błąkającego się kota czy psa, możliwe nawet, że kilka.
Moja rozmówczyni wyjęła z torebki papierosa. Drżały jej ręce, gdy podpalała. Nie widziałam dotychczas, by paliła. – Jednak jest mocno podenerwowana – skonstatowałam.
– Mareczek przywiózł młodą Ukrainkę z córką sześcioletnią. Powiedział, że tylko na kilka dni. Potem sobie coś znajdą i wyprowadzą się.
Tu przytoczyła obszerną opowieść o tragicznych okolicznościach, gdy faktycznie uratował je obie przed strasznym losem, jaki już, już szykowali dla kobiety i jej córki bestialscy rosyjscy żołnierze. „To nie żołnierze – mówił Mareczek. – Żołnierze mają swój honor, kodeks. A to były bestie, potwory nie z tego świata”. To, co opowiadał, ścinało wprost krew w żyłach.
– Ja wiem – mówiła zdesperowana kobieta – to straszna tragedia. Trzeba pomagać. Ale widzę też, jak on na nią patrzy. I ona na niego. Oni będą chcieli pozbyć się mnie. – Otarła oczy.
– Co też pani mówi! Jest pani zdenerwowana, przewrażliwiona… – Zaskoczenie wprowadzało chaos do moich myśli i słów.
– Nie. Ja swoje wiem. On jest przecież u mnie w mieszkaniu zameldowany. Oprócz niego nie mam nikogo. I on o tym wie. Moja śmierć otworzy im drogę do nowego życia. Widzę to w ich oczach, czuję…
– Proszę tak nie myśleć, pani Łucjo. Wszyscy jesteście poddani silnemu psychicznemu wstrząsowi, przeżywacie prawdziwy szok. To trudny czas dla was, ale nie wolno pani tak myśleć, proszę nie prowokować losu i nie ściągać złych myśli.
Popatrzyła na mnie smutno.
– Ja wiem, ja to wiem…
Część druga – Mroki życia
1. Każdy prędzej czy później wymyśla sobie historię,
którą uważa za życie. (Max Frisch)
Przyłapałam się na tym – czego dotąd nie odczuwałam w kontekście mojej osiedlowej oryginalnej znajomej – że podświadomie jak gdyby oczekiwałam spotkania z nią. Spotkania, którego dotychczas, klucząc niekiedy i nieładnie kombinując, po prostu unikałam. A teraz było inaczej. Ale mijały dni, tygodnie, a jej nigdzie nie było. Czyżby…? Nie, to niemożliwe, taki fakt byłby nie do ukrycia. Osiedle nie takie znów duże, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. A tu nic, cisza. Lecz przecież, czy nie bywa tak – rozmyślałam uspokojona – że czasem tygodniami nie spotyka się sąsiadów, i to mieszkających w tej samej klatce bloku? Samo życie, mówią.
Aż kiedyś nieoczekiwanie wpadłyśmy na siebie przed sklepem. Wychodziła trzymając w ręku siatkę pełną produktów, a drugą ręką prowadziła dziecko. To ona, szczuplutka, miła ukraińska dziewczynka z dwoma mysimi warkoczykami. Mówiły coś do siebie uśmiechnięte. Babcia i wnuczka – przebiegło przez myśl. Gdy mnie zobaczyła, zatrzymała się.
– To jest Alenka. Śliczna, prawda?
– Śliczna…
A więc wszystko w porządku. Całe szczęście.
2. Gdy rozum śpi, budzą się upiory. (Francisco Goya)
Opowieść Łucji
Nasze życie zaczęło się toczyć na pozór normalnie. Matka Alenki, Olena (dla mnie Oleńka) okazała się pracowitą, cichą i skromną dziewczyną. Schodziła mi z drogi – zauważałam – jakby bojąc się narazić może na mój gniew czy złość? Niepotrzebnie. Może nawet wbrew swojej woli polubiłam je obie, a nawet, co mnie zdziwiło, wyobrażałam sobie, że mam córkę, której nigdy nie miałam, i wnuczkę. Wzruszałam się, ocierając łzy, ale tylko na chwilę.
A co ze ścianami zapiekłego milczenia,
wyrastającymi w poprzek coraz gęściej
pomiędzy współdzielonymi pokojami?
Kto kiedy i czym je nam przyozdobi
u nachmurzonej powały zwątpienia?
(Stanisław Nyczaj, Z przedostatniej chwili – dyptyk goryczy, fragm.)
Bałam się. Strach pojawiał się nocą, gdy nic nie mogło mnie przed nim obronić. Gdy Mareczek znużony po pracy zapadał w zdrowy, młody sen, nasłuchiwałam, co dzieje się w pokoju zajmowanym przez Alenkę i Oleńkę. Ale one też spały. Czasem mała przebudziła się z płaczem i wtedy matka tuliła ją, cichutko śpiewała ukraińską kołysankę i po chwili wszystko nacichało.
Moje noce nie przynosiły odpoczynku, lecz ciężar duszący, zalegający głazem na piersi, postukujący kamiennymi palcami w moją skołataną głowę. I na nic się zdały moje z nim rozmowy, targi, by odpuścił, aby nie męczył, dał odpocząć.
Za dnia wszystko wyglądało jaśniej, lepiej i radośniej. To szczęście, jakiego tak oczekujemy, przychodzi zwykle za późno. Za późno, by móc się nim nacieszyć. Wiedziałam, że dobry los nie należy już tylko do mnie, że moją własną, spóźnioną idyllą muszę się oto podzielić z tymi dwiema. Bo one nie mają niczego, prócz siebie. I nas. Dzień odsuwał obawy, lęki i koszmarne wizje przyszłości, jaka nie rysowała się dla mnie ani radośnie, ani obiecująco. Cóż, widocznie takie moje przeznaczenie. A może to misja, która postawiona przede mną będzie sprawdzianem mnie, mojego człowieczeństwa? To nie mógł być przypadek, że właśnie na mojej, naszej z Mareczkiem drodze mądry los postawił być może trudne, ale jakże odpowiedzialne zadanie. Pokrzepiona, podjęłam wyzwanie. Nie ulegnę stereotypom, nie dam się wtłoczyć w skrojony na miarę tradycyjnego, uproszczonego myślenia szablon.
Lepiej nie wiedzieć,
kiedy to nastąpi,
bezlitosną stopą
przydusi do ziemi.
(Stanisław Nyczaj, Obwiniany za wniebowpatrzenie, fragm.)
3. Wszystko sprowadza się do jednego, czyli dwojga.
(Stanisław Nyczaj)
Osiedlowa społeczność nie dawała nam spokoju. Nie pomagał nawet pancerz, który zakładałam, wychodząc z Mareczkiem i dziewczynami czy to do sklepu, czy na spacer. Do kościoła nie miały odwagi pójść, chociaż – jak stwierdziła Olena – Bóg przecież jest jeden. Szanowaliśmy jej obawy; chyba miała rację, bojąc się ostracyzmu „prawdziwych” Polaków katolików. Gdy dopadły mnie samą, nic się nie liczyło. Zdzierały moją zbroję i waliły na odlew, oczywiście w głębokiej trosce o mnie. Malowały straszne, apokaliptyczne obrazy zdrady Mareczka, pozbawienia mnie nie tylko mieszkania, ale honoru i na koniec – życia. Ostrzegały po przyjaźni, one, które znały wszystkie mroki życia. Przytaczały podobne przykłady, gdy niemłoda (prosiły nie obrazić się) kobieta, zakochana – w dodatku w młodszym… No cóż, nie może być inaczej, życie to życie, jego prawa są bezwzględne i nawet gdyby zaklinać rzeczywistość, pragnąć, by było inaczej – chyba niewiele da się osiągnąć. Ukrainka jest niestety młoda i piękna. Zbyt piękna, by jakikolwiek mężczyzna oparł się jej wdziękom. Tym bardziej że one są (podobno, tak słyszały) bardzo chętne i pozbawione prawdziwie moralnych zasad. Ich religia jest inna, dla przykładu ci ich popi, czy jak tam się mówi, żenią się jak normalny chłop. I co to za ksiądz taki, jak nie przymierzając każdy łajdus i dzieciorób? To wprost nie do wyobrażenia.
Ciężko było wytrzymać te rekolekcje. Jad, podawany po kropelce, acz systematycznie, przecież robił swoją niegodziwą robotę. I choć dzielnie walczyłam, z przerażeniem zauważałam kiełkujące małe ziarenka niepokoju. Nocami, gdy wiatr rzucał o szyby bluzgi dżdżu, przed moimi oczami ożywało miasteczko, osiedlowa enklawa starych ludzi.
W miasteczku starych ludzi
czas jakże bezlitośnie
obchodzi się z ich
sędziwą godnością.
Na każdym kroku rozstępy kolein.
Siwy tynk osypuje się na głowy
z murów kołatanych od wewnątrz
kośćmi wiecznej niezgody.
Mroczne pachwiny zaułków
kulą się od nierównych
uderzeń pordzewiałych serc.
Grymas gorzkiego uśmiechu
jest jedynym pogodnym znakiem
cierpkiej niestrawności istnienia.
(Stanisław Nyczaj, W miasteczku starych ludzi)
Chyba zaczynałam oswajać swoją starość. Tak, nazwałam ją po imieniu, bez lęku i owijania w bawełnę. Bez krygowania się i udawania, że jest inaczej. To był mój pancerz – kolejny – chroniący przed brutalnością prawdy, jaka bez wątpienia czaiła się za naszym progiem. Sina biel, twarz sina, ręce sine… Tak przecież wkrótce będzie – to nieuniknione.
Sąsiadki to jedno; gadały jakby mniej, bo ile można powtarzać to samo, tym bardziej że te ich apokalipsy nic przecież nie zmieniały, bo i zmienić nie mogły. Pewna nowość zaczęła się, gdy osiedlowe ochlajmordy zaczęły przystawiać się do Oleny i niewybrednie komentować jej urodę.
– Pokaż cycki! – wołali rechocząc, a ona, ściskając rączkę córki, z wzrokiem wbitym w ziemię co prędzej oddalała się od obmacujących spojrzeń. Mareczek z początku nie reagował; taką przyjął strategię, za moją zresztą sugestią. Intuicja i życiowe doświadczenie, nabyte jeszcze w trudnym, tragicznym czasie choroby mojego syna, jego „pijanego” chodu, wytykania nas palcami, a potem po jego śmierci – głupich, niezręcznych ni to przeprosin, ni wyjaśnień z odwracaniem wzroku – podpowiedziały mi, że najlepiej nie dać się sprowokować.
Ale oni pobudzeni kolejnymi piwami chcieli koniecznie wyprowadzić Mareczka z równowagi.
– Te, kochaś, a z którą lepiej, z tą starą kurwą czy może na zmianę? Dopuściłbyś nas do tej spóły. Nie pożałują baby, a i ty trochę odzipniesz, bo coś taki zmarnowany jesteś. Chodź na kielicha!
Gdy Mareczek odmówił grzecznie, bo idzie do pracy na drugą zmianę, któryś gwizdnął.
– Patrzcie, jaki porządny. Pracuje. Ale nami gardzi. Dawniej się napił jak kumpel, a teraz… Panisko. Jaki kulturalny się zrobił, nie poznać frajera!
4. Złe nie śpi, natomiast dobre zasypia bardzo często.
(Stefan Kisielewski)
Nie tak miało być. To mnie, starą, prawie pochował cały osiedlowy komitet do spraw moralności i niepodważalnych praw rządzących ludzkim życiem. To ja byłam niepotrzebnym, zużytym gratem, leżącym kłodą na drodze do zrozumiałego dla wszystkich i akceptowanego przez większość uczucia młodych ludzi, którzy mieli utworzyć nową, szczęśliwą rodzinę. Olena straciła swoich bliskich w tej strasznej, odczłowieczonej wojnie. Straciła męża, rodziców, synka małego, rodzeństwo. Została tylko z córeczką. Nie miała domu, z którego nie zostało nic. Tylko gruzy. Te gruzy najwidoczniej przywiozła ze sobą i w sobie. Czuło się, że ta dziewczyna wie już wszystko, wie więcej, niż umie i chce wyrazić. Może dlatego nie lękała się niczego, może właśnie to było przyczyną, że dopadli ją, idącą o zmroku osiedlową alejką. Może do końca nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę, pewnie tak było. W tym kraju, gdzie stoją piękne bloki, a nie gruzy po domostwach, gdzie ludzie chodzą może nie uśmiechnięci, lecz pogodni, spokojni, a nie przemykają kuląc się przed nalotami od piwnicy do piwnicy.
Nie mieli z nią łatwo. Walczyła jak lwica, jak oszalała tygrysica. Gdy kolejny zwalił się na nią, a ona pod palcami wyczuła na miękkiej ziemi kamień, wyszarpała go i na odlew, z całej siły młodej ręki rąbnęła w pijaną mordę, która zalała się krwią, a napastnik z jękiem osunął się na ziemię i znieruchomiał. Zaczęli krzyczeć, odwrócili go na wznak.
– Nie żyje! Suka! Zatłuc ją, ukraińskie ścierwo!
Ale jej już nie było. Posiniaczona, w podartej odzieży ledwo dowlokła się do domu. Upadła na progu.
Nie poddać się nie ugiąć
nie dać się zmiąć zdeptać
zbezcześcić
Dotąd póki się
j e s t trwać zmowie na przekór
na złość złośliwym na ironię
losowi nieprzebierającemu
w środkach
(Stanisław Nyczaj, [* * * Nie poddać się nie ugiąć…])
* * *
Kiedy po miesięcznym pobycie służbowym za granicą zjechałam do domu, pierwsze, co usłyszałam w sklepie, to wprost niewiarygodną opowieść o zbiorowym gwałcie na Ukraince. Takich strasznych wydarzeń nie było u nas nigdy. Co się dokładnie stało, do dziś nie wiadomo. Dość że jeden z oprawców przypłacił życiem swoje bestialstwo. Podobno oberwał w łeb kamieniem, a pozostali uciekli, zostawiając koleżkę bez pomocy. Przechodzący ludzie znaleźli rannego, wezwali pogotowie, które przewiozło go do szpitala. Niestety, po kilku dniach zmarł nie odzyskawszy przytomności. Śledztwo utknęło w martwym punkcie; wszyscy kolesie zmarłego jak jeden zasłonili się zbiorową amnezją. Owszem, mówili, kłóciliśmy się trochę, jak to kumple po paru piwach, ale żeby coś takiego… Nie, nie wiemy, co się stało. Może ktoś go napadł i pobił po tym, jak się każdy do swojego domu rozszedł?
I tyle było zeznań. Sprawę z braku dowodów na czyjąkolwiek winę umorzono.
Część trzecia – Struny gniewu
Nie poskramiaj strun gniewu,
skoro od świata cios cię dosięgnął
i zabolało.
(Stanisław Nyczaj, Imperatyw)
Łucja. Poznałam ją z daleka po kaczkowatym chodzie. Szła sama, z opuszczoną głową, jakby mówiąc: „Niby jestem, a nie ma mnie dla nikogo ani żadnej rzeczy, która moja jest” (Żarłoczna bezdeń).
Nie udałam, jak dawniej, że jej nie widzę, nie ominęłam, nie skręciłam w boczną alejkę. Wyciągnęłam rękę, zatrzymałam. I jak zwykle, poczekałam, aż odezwie się pierwsza. Szare spojrzenie. „Wschodzi szarość, szarzeje szeroko blask – owoc ukryty” (Szarość).
Opowieść Łucji
Olena
Gdy zobaczyłam Oleńkę na progu – w porwanej odzieży, ziemia i krew, i jej oczy takie piękne w strasznym bólu…
– Córeńko… – przytuliłam drżące ciało dziewczyny. Wiedziałam wszystko bez słów.
* * *
Szybko dochodziła do zdrowia. Młodość i fizyczna siła podźwignęły ją i dały napęd do codziennych czynności. A nocą…
Sen twój – bolesny odpoczynek
urywa dzwon nieustającego dnia.
Olena nie ustawała w pomocy mnie i przede wszystkim w opiece nad córką Alenką, która czuła, że stało się coś strasznego. Popłakiwała, ale nie zadawała pytań. Bała się?
Olena stała się milcząca.
Twarz twoja
w strudze milczenia
głos
głos bez echa
biegniesz
(Dzwon nieustającego dnia)
Nie mogła mnie oszukać. Zbyt dobrze znałam cierpienie. Mieszkało ze mną i z moim umierającym synem tak długo, że poznałam wszystkie jego odcienie i tajniki. Bywało, że starało się mnie oszczędzić, ugłaskać, pomóc, odwrócić moją uwagę. Czasem mu się to nawet udawało. Wtedy, czując wdzięczność, zapadałam w dobry, mocny sen dający odrobinę wytchnienia i siły. „Niech wszystko obok przepływa – myślałam – Nie widzieć chcę i nie definiować” (Niech odstąpi).
A kiedy odchodząca noc odsłaniała zgliszcza krajobrazu naszego cierpiącego razem z nami mieszkania, myślałam:
Niech odstąpi ode mnie
wszystko cokolwiek oswojone ze światłem
co wyszczególnia się tak ostro
jakby czaiło przeciw mnie
(Niech odstąpi)
Olena zdecydowanie odmówiła badania, obdukcji i oficjalnego zgłoszenia gwałtu na policji. I chociaż przekonywaliśmy ją, a Mareczek nawet wpadał w furię, jakiej nigdy u niego dotąd nie widziałam, była niewzruszona.
Był koniec lipca. Perunowy Tydzień – powiedziała Oleńka. Zaczęła opowiadać, odsłaniając przed nami ideę wywodzącą się z ukraińskich pogańskich wierzeń. Zasłuchani, oczarowani i zaskoczeni niezwykłą wiedzą tej niedoszłej doktorantki – badaczki ukraińskiego folkloru, demonów, wierzeń i guseł, poczuliśmy, jak wciąga nas ten niezwykły świat przeszłości, jaki oto odkrywała przed nami ta skromna, cicha, a jakże zdumiewająca, mądra dziewczyna, której naukową ścieżkę przywaliła gruzem okrutna wojna.
Najważniejszą koncepcją pogańskiej ukraińskiej wiary – mówiła – jest apoteoza przyrodniczego porządku wszechświata, w którym człowiek odczuwa radość istnienia tu, na ziemi. Wierzono, że jednostka odchodzi na tamten świat taką, jaką była za życia, więc albo wolną i prawą, albo nikczemnym rabem, jakim zostanie już na wieczność. Dlatego każdy człowiek ukraińskiego praspołeczeństwa dążył za życia do osiągnięcia najwyższych cnót, szacunku czy też bogactwa. A człowiek zły, który na domiar zmarł nagłą śmiercią – to demon wiecznie potępiony.
Wtedy zrozumiałam – Olena już wie, że jej oprawcy zapewnili sobie na tamtym świecie podły, ale sprawiedliwy los.
Mareczek
Mogłem swobodnie me dni licytować
śmiać się na całe niebo.
Jak to się potem mogło stać,
że wszystko mi się z rąk wymknęło.
(Jak to się stało)
Wydawać się mogło, że powoli wszystko wracało do normy, jak mówią. Jeśli normą były kose, złe spojrzenia osiedlowych sąsiadek, ściszane słowa, przykrywane dłonią, by nie uleciały i nie dostały się do niepowołanych uszu.
Oleńka stała się domatorką. Powróciła do swojej naukowej pasji i dużo pisała. Z biblioteki przynosiłam jej książki, o które poprosiła. Ja od dawna interesowałam się historią, szczególnie naszych wschodnich rubieży, dziejami, kulturą i zawiłą przeszłością Kresów Wschodnich. Lubiłam rozmawiać z ludźmi, słuchać ciekawych zwierzeń. Nawiązywałam znajomości z nielicznymi już żyjącymi świadkami tamtych tragicznych dziejów. Nawet na naszym osiedlu poznałam mieszkającego tu i chętnie wspominającego swoje dzieciństwo i młodość spędzone na Kresach mocno starszego człowieka, pana Bronisława, marzącego o tym, aby jego wspomnienia ktoś spisał i pomógł wydać je drukiem. Swoje dzieciństwo spędził w niewielkiej miejscowości Tyczyn, datującej swe początki w XIX wieku, położonej na Podolu, w województwie tarnopolskim. Opowiadał o stepie Pantalicha, położonym na wyżynie między jarami rzek Seret i Strypa. Wspominał żyzne, bogate ziemie sprzyjające uprawom i nazwane „ziemią mlekiem i miodem płynącą”. Wywołał też z bolesnej pamięci chłopca mrożące krew okrutne, krwawe akcje banderowców, jak ta w wigilijną noc 1944 roku, gdy w uroczystą wieczerzę wdarła się jasna pożoga ognia i zrobiło się jasno jak w dzień. To był napad banderowców na pobliską miejscowość Strusów, bardzo starannie przez nich przygotowany, jednak zdobycie miasteczka nie powiodło się. Ale wigilię i Święta Bożego Narodzenia skutecznie Polakom i nie tylko im popsuli, pozostawiając w pamięci pana Bronisława „trwały ślad zgrozy, strachu i przerażenia”. „Nawet jeszcze teraz – mówił – kiedy śnią mi się czasem moje rodzinne strony i wracają te przykre przeżycia, budzę się przerażony, że trzeba uciekać, bo idą banderowcy. Myślę, że podobną traumę wywieźli ze sobą prawie wszyscy mieszkańcy wysiedleni z Kresów”*). W 1945 z Nowego Tyczyna wysiedlono Polaków i ostatecznie zlikwidowano tę i inne jeszcze miejscowości na tym terenie na skutek decyzji ówczesnych władz sowieckiej Ukrainy. I pan Bronisław może dziś tylko powiedzieć, ocierając łzę po wizycie wraz ze swoim bratankiem na miejscu, gdzie niegdyś leżała droga jego sercu rodzinna wioska, a teraz rozpościerał się jak okiem sięgnąć tylko pusty step:
Mój Tyczyn Nowy, mój Tyczyn kochany,
ściany domów biało malowane,
łza się w oku kręci,
bo pozostałeś już tylko w pamięci.
W pamięci tych, którzy się tam urodzili, którzy tam mieszkali i jeszcze żyją w różnych miejscowościach na obszarze obecnej Polski**).
* * *
Olena wychodziła tylko z nami. Nawet z córką sama nie bardzo chciała. Kiedyś podczas spaceru, na ruchliwym skrzyżowaniu łączącym nasze osiedle z szeroką, ruchliwą ulicą, nie wiadomo skąd przyplątał się malutki kotek. Miaucząc rozpaczliwie podążał za nami. Już, już mieliśmy pozostawić go wraz z naszą obojętnością na środku ulicy, gdy mała Alenka wzięła na rączki chude stworzonko i błagalnie popatrzyła na mnie.
– Babciu…
To wystarczyło.
– No to mamy komplet – podsumował Mareczek.
W oczach Oleny zalśniły łzy.
* * *
Mieliśmy komplet. Tak to z boku, gdy ktoś popatrzył, wyglądać mogło. Ale ten komplet składał się przecież z komponentów tak różnych i dziwnych, że byłoby chyba naiwnością nazywać go monolitem. Alenka całe młode serduszko, kiełkujące zalążki przyszłych macierzyńskich, kobiecych tęsknot oddawała bez reszty kociakowi znajdzie, który okazał się być przymilnym i ślicznym chłopczykiem. Ich szalone zabawy roztapiały lód w sercu Oleny. Moim również.
Niezauważalnie nawet dla samej siebie odsuwałam się od Mareczka, mojego sporo młodszego partnera, mojego mężczyzny, którego ja, niemłoda, szczerze kochałam. Miejsce w moim sercu zajmowały teraz te dwie: córka i wnuczka. Co z tego, że nie własne. Widać dorosłam do roli babci. Tak, z kochanki stałam się stateczną matką chroniącą swoje najbliższe istoty. Wszystkie trzy tego potrzebujemy. Jestem babcią i matką. I tak jest dobrze.
A Mareczek? Chyba też wyczuwał jakąś zmianę, bo stał się nieobecny. Fizycznie był z nami, nawet pomagał w domu, chodził do pracy na zmiany. Ale nie było go z nami. Pytania o samopoczucie zbywał mruknięciem, co dawniej się nie zdarzało. Często wychodził z domu, nie mówiąc, gdzie idzie i kiedy wróci. A gdy przychodził, odwracał wzrok, bez słowa zwalał się na łóżko i spał, nawet nie jedząc kolacji.
Czułam, że coś jest nie tak. Bałam się. Niepokój dopadał mnie zazwyczaj w nocnym zaciszu, gdy równe oddechy śpiących domowników czasem przerywane zostały nagłym szlochem dziecka lub szaleńczym zrywem, „nocnym szałem” kociaka czającego się na wyimaginowaną zdobycz. Ale o dziwo, kocie wariactwa, galopady, dzikie podskoki, wspinaczki po firankach, wreszcie „polowanie” na nieopatrznie wystawione spod kołder nasze nogi – uspokajały mnie. Ta żywiołowa żywa istota to było coś bardzo mi potrzebnego, ciepłego, choć szalonego, zrozumiałego, chociaż nieprzewidywalnego.
Wszelkie próby dotarcia do Mareczka kończyły się fiaskiem. Czy to stres pourazowy? – zastanawiałam się. – To było możliwe. Wrócił przecież z wojny, gdzie widział rzeczy straszne, tak straszne, że nie chciał o nich mówić. Jeśli człowiek nie mówi, znaczy – tłumi w sobie ból i cierpienie, i jeśli nie da im ujścia – będzie źle. A potem ta sprawa z Oleną. Może czuł się winny, możliwe, że wyrzucał sobie brak przezorności, on, który sprawdził się na wojnie. A tu, gdzie młoda kobieta powinna być bezpieczna, zawiódł. Przecież dlatego je obie uratował, aby mogły żyć inaczej, a nie po to, by tak strasznym cierpieniem naznaczyć już ciężko przez los pokrzywdzone.
Zaczęłam na serio się martwić. Co mogę zrobić? Nadal nie wiedziałam, dokąd Mareczek chodzi i gdzie przebywa po kilka godzin dziennie. Przecież nie pije z dawnymi kolegami, to niemożliwe. Zresztą, tego się nie ukryje, a on zawsze wracał trzeźwy. Zauważyłam ponadto, że dawna grupa przysklepowych łajdusów i pijaków jakby zmalała, uległa rozproszeniu. Może któryś poszedł na odwyk? Tak też bywało, gdy kiedyś lekarka z przychodni na osiedlu uparła się co do jednego pijaczyny, śmierdzącego tak okropnie, że po jego eksmisji z gabinetu trzeba było pilnie pokój przyjęć zdezynfekować. Pijaczek został odwieziony na leczenie odwykowe, chociaż odgrażał się wzburzony, że wykąpać się nie da.
Więc gdzie przepada Mareczek? Jaką skrywa tajemnicę?
I nie wiem, co Losowi odpowiedzieć,
za co dziękować, o co rościć żal.
(Listy od Losu)
Osiedlowe życie na pozór toczyło się normalnie. Ludzie, jak to ludzie, pogadali, poplotkowali, lecz w końcu ile można. Z czasem staliśmy się nie tak już atrakcyjnym, gorącym tematem. Nareszcie mogłam odetchnąć. Nawet Olena z córką częściej wychodziły, zbierały jesienne liście i kasztany, potrzebne małej na szkolne zajęcia plastyczne.
Słońce
łuk ognia napięty
Zgliszcza krajobrazu
Skwar równania
z pamięcią
na oślep
Zenit
(Szkic upalny)
I zdarzyło się to, co widać nabrzmiewało od dawna, co niepostrzeżenie naniosło namuł szarości na nasze życie, a czego nie dało się w porę zauważyć, chociaż tak się starałam.
Pewnego dnia gruchnęła po osiedlu straszna wieść: na śmierć został pobity jeden, po prawdzie mówiąc, mało warty obibok i ochlajmorda, nigdzie niepracujący. No ale to zawsze człowiek i uszanowanie dla życia należy się każdemu. Nawet takiemu draniowi, o którym gadano, że uczestniczył jako prowodyr w aferze z Ukrainką. Nie, nie nazywano tego gwałtem, lecz aferą, incydentem. Właściwie to nie wiadomo – zastanawiano się – kto bardziej zawinił. „Po co łaziła wieczorem, i cycki przez obcisłą kieckę było widać. Może chłopa sobie chciała szukać? One takie są, łatwe. Do kościoła przecież nie chodzą, to co im ta…?” – gadały pod sklepem wzburzone kobiety.
Wiedziałam już wszystko. I wszystko odbyło się spokojnie. Gdy pewnego ranka zapukali do naszych drzwi policjanci, Mareczek nie stawiał oporu.
* * *
Gdy siedziałam w zaciszu swojego niedużego mieszkania, moje myśli wciąż krążyły wokół tej, trzeba przyznać, nietuzinkowej sprawy, rzucającej inne światło na spokojne wydawałoby się życie naszej osiedlowej społeczności. Przeżywałam od początku cały dramat niełatwego życia Łucji, jej cywilnej odwagi, wręcz dzielności, jaką udowadniała po wielokroć. Wzruszało mnie jej zaufanie, gdy odsłaniała przede mną najtrudniejsze momenty ze swojego życia.
Wczuwałam się w cały dramat powstałej sytuacji. Ale z drugiej strony – jest wina, musi być i kara. To oczywiste. Czułam jednak jakiś wewnętrzny opór przed jednoznaczną oceną głównego podejrzanego. Tak, Mareczek, dopóki się nie przyzna, będzie mieć status podejrzanego w sprawie. Dlaczego on? Skąd policjanci wiedzieli i przyszli właściwie prosto do ich domu? Może wykazał coś monitoring, założony niedawno na osiedlu i wywołujący oczywisty u niektórych aplauz, dla innych zaś będący wyrazem ograniczenia wolności człowieka w miejscu jego spokojnego życia. Jedna z kobiet, podczas montowania niedaleko jej okien kabli prowadzących do umocowanych na dachu kamerek, głośno wygrażała pracującym mężczyznom. I nawet chwilami zdawać się mogło, że wzorem pradawnych obrońców twierdz obleganych przez wroga, zacznie razić napastników nie tylko słownymi pociskami.
A może przyczyniły się do zatrzymania Mareczka swoimi zeznaniami osiedlowe gargulce, prowadzące swój ważny monitoring z okien własnych domostw? Gargulce, jak wiadomo, niemające wieku, a jak niektórzy twierdzą również płci, szpetne, za to wyposażone w wielowiekową mądrość przodków, przekonane o swojej racji pilnie obserwowały osiedlowe życie, w przerwach między dokarmianiem całych stad gołębi – stworzeń bożych, które przecież muszą jeść. Ten argument pojawiał się zawsze, gdy usiłowano argumentować od strony administracji osiedla i apelować wręcz do zdrowego rozsądku, że lato, że wiosna, że nie wolno, że chleb szkodzi ptakom i tak dalej… „To się namoczy. Co tam taka miastowa wie…”. I zrzucały z wysokości kuchennych czeluści obiadowe resztki, rozmokły chleb, skórki od salcesonu i kaszanki na osiedlowe trawniki, bywa że nie dość celnie. Wtedy pechowy przechodzień nie raz obrywał po głowie grudką tego miłosierdzia, klnąc i nieładnymi słowami złorzecząc.
Gargulce ponadto najlepiej wiedzą, jak powinien wyglądać ład i porządne życie, ułożone według tradycyjnych, sprawdzonych, odwiecznych wzorców, które błogosławi co tydzień w kościele ksiądz proboszcz, i w ogóle nie ma gadania. Wiadomo, co jest dobre, co powinno łączyć ludzi, a co dozwolone nie jest. Ukrainka zakłóciła odwieczną obyczajowość, wprowadziła w nią obcą, niezrozumiałą aurę, zatruwającą jak smog czyste, nieskażone myślenie. I właściwie trudno się dziwić – dochodziły do wniosku gargulce, osiedlowi mędrcy – że członkowie tej społeczności, tego pięknego monolitu przepojonego prawdziwymi wartościami, patriotyzmem i miłością – zareagowali jak zareagowali. Mieli prawo. A Mareczek? Cóż, znalazł się obrońca w złej sprawie, stanął nie po tej stronie… I musi ponieść zasłużoną karę. Tak zawsze było i tak będzie teraz.
Na osiedlu zapanowała ciężka atmosfera wyczekiwania.
Przytoczone w opowiadaniu fragmenty wierszy są autorstwa Stanisława Nyczaja (z wyjątkiem wersów o Tyczynie).
*) cyt. za: B. Żabski, Moje kresowe korzenie, Kielce 2016, OW STON 2, s. 154-155.
**) cyt. jw., s. 26.