I nastała ciemność

„Kto w każdym widzi wroga, jest najczęściej wrogiem samego siebie”. (Jan Konrad Górecki)

Najważniejsze – to nie zostawiać śladów. Pamiętał te słowa przełożonego, swojego guru, któremu bez wahania zawierzył. To coś jak pierwsza miłość – rozmarzył się – silna, ślepa i na zawsze, choćby potem po drodze pojawiały się inne, choćby wiązały węzłami świętymi, które tylko śmierć… Mądre słowa dźwięczały teraz w uszach, ogromniały, wypełniając magiczną siłą cały obszar, jaki rozprzestrzeniał się w jego głowie i nakazywał działanie strategiczne, wymagające precyzyjnej wręcz taktyki.

Swoich racji i przekonań nie prezentował wprost, zamykając je tylko w sztandarowym zawołaniu-manifeście, gdy obejmował zaszczytne stanowisko po zmarłym, powszechnie szanowanym poprzedniku. „Teraz będzie inaczej” – ogłosił z pewnością w głosie, chociaż przypomniał mu się pewien sen, a przywiązywał do symboliki marzeń sennych wielkie znaczenie, czego się wstydził i nigdy w rozmowach z podwładnymi ani z rodziną do tej słabości nie przyznawał. W owym śnie pojawiła się matka – jedyna osoba, która go naprawdę wspierała. Lubił to słowo. Uważał, że jest nośne i oddaje sens człowieczeństwa. Nie to, co językowe potworki, prawdziwe dziwolągi raniące uszy i godność człowieka, zwane feminatywami, wprowadzane na siłę przez niemądre feministki, którymi gardził, które wzbudzały w nim wręcz obrzydzenie i wyzwalały zaciekłą energię w ich zwalczaniu. Matka – kobieta prosta, niewykształcona – hołdowała prawdziwym, tradycyjnym wartościom ustanowionym przez pokolenia przodków, jakich nie należy, wręcz nie wolno zmieniać, i zdołała zaszczepić w swym synu miłość do Boga, utartych, zachowawczych wzorców postępowania i bolesnej historii, wręcz wyjątkowej martyrologii narodu, w którym przyszło jej żyć, a którego przeszłość – tragiczna dla jej rodziny – odcisnęła na niej głębokie piętno. Matka – jaką ją zapamiętał – ustawicznie zajęta, sterana pracą ponad siły, w fartuchu, jakby przyrośniętym do ciała i nieodłącznej chustce na głowie. Wstydził się tej chustki i jej żylastych rąk, zupełnie niekobiecych, a przecież zadziwiająco miękkich i ciepłych, gdy podeszła teraz i pogładziła go po przerzedzonych włosach. Rogiem chustki otarła łzy, które – widział wyraźnie – pojawiły się w jej wyblakłych oczach i poprzez żłobiny zmarszczek spływały jak perły z naszyjnika, jaki podarował jej dawno, dawno na Dzień Matki. Tak się cieszyła i zarumieniona ze wzruszenia powtarzała: „Jakże go założę, gdzie w nim pójdę, synu…”. Teraz uśmiechnęła się smutno i nic nie mówiąc, wykonała znak krzyża. Jej postać bielała, stawała się przezroczysta, więc zacisnął powieki w nadziei, że ją zatrzyma. Ujrzał barwną aureolę, która pulsowała wokół zanikającej sylwetki. Wyszeptał:

– Błogosławisz mi, mamo? Powiedz.

Odpowiedzi nie było, ale przekaz do odczytania jasny. Miał pewność, teraz gdy wróg ujawnił się sam. Stało się to któregoś dnia, kiedy prowadził zebranie, nie pierwsze przecież, przygotowane jak należy, rozpisane pieczołowicie w punktach, na kartkach ułożonych równo na stole, które po kolei odczytywał. Zawsze kontrolował poprawność, z jaką przyjmowano jego słowa. Jako urzędnik znający się na ludzkiej psychice, jej tajnikach, które poznał na licznych szkoleniach, wiedział, że na zbyt wiele nie powinien liczyć. Chociaż, o czym przekonał się nie raz, czynnik finansowy, nazywany marchewką, sprawdzał się lepiej niźli kij, którego używał bez wyrzutów sumienia, wtedy przecież, gdy zaistniała konieczność. „Marchewka” miała też tę przewagę, że dawała możliwość zwrócenia się o „pomoc” w nagłej potrzebie. Na ogół wśród słuchających było dość spokojnie. Czasem tylko zbeształ kogoś, przywołując do porządku „artystę” bazgrzącego bez sensu na kartce papieru (gdy rysował równiutkie esy-floresy lub inne szlaczki) albo też gapiącego się bezmyślnie w okno.

Tego dnia wyczuł jakąś zmianę. Wyłapał przemykające się ukradkowe spojrzenie i uśmiech. Ironiczny uśmiech, na który odpowiedziano takim samym, zapowiadał samo zło – zdradę, knowania, rebelię. Wiedział, że oto właśnie ruszyła lawina. Zrazu bezdźwięczna, jeszcze widowiskowa i miła, biała i puszysta. Ale co to? Dusi, że nie można złapać tchu. Rozpiął guzik koszuli, rozluźnił krawat. W oczach mroczki, na czole zimny pot. I te pytania, pełne fałszu, czy się dobrze czuje…

– Tak, nic mi nie jest. Tylko trochę tu duszno…

Trzeba było bezzwłocznie działać, nie czekając, aż wróg ruszy do ataku. Uprzedzić, zdusić w zarodku. Wiedział, jak to się robi. Posiadał szereg umiejętności wpajanych na cyklicznych szkoleniach, które teraz wystarczyło lekko otrzepać z patyny czasu i dostosować do zmienionych realiów.

Siłę dawała mu wiara – niczym niezachwiana, aczkolwiek nieco – w początkach pracy – nie żeby schowana czy ukryta, broń Boże, ale jednak jak powiedział przełożony: bez afiszacji.

Od dawna mógł już z pełną afiszacją. Gdy odwiedzał jakieś miasto jako turysta czy też z wizytą u krewnych, pierwszym i najważniejszym miejscem i punktem zwiedzania był kościół. Chętnie też zachodził na cmentarze, szczególnie stare, gdzie leciwe partyzanckie, często pochylone, zaniedbane nagrobki, szare i matowe, za to nierzadko ozdobione figurą cierpiącego Pana, przywoływały myśli o minionym, o bohaterskiej historii, etosie munduru, niezłomności żołnierzy walczących o wolność ojczyzny.

Postanowił wzmocnić środki zaradcze. Należy większy nacisk położyć na krzewienie wartości, bardzo w ostatnim czasie przez wielu zaniedbywanych. Ale dyskretnie, zaś kiedy będzie trzeba – wręcz nakazowo. Na razie odsłaniać się mają inni, aby on mógł bez ograniczeń razić ich bezbronność ostrzami słów, potem zaś decyzji podejmowanych jednoosobowo, bez konsultowania z kimkolwiek – od których nie było odwrotu. Taką drogę wytyczył jego ideowy mistrz, mentor i przywódca, ba, zachęcając wręcz swoim przykładem do używania słów ostrych i wykluczających, drwiących bez opamiętania, brutalnych, poniżających ludzi, o których życiu, często tragicznym, nie miało się pojęcia.

„Głupie myśli ma każdy, ale mądry je przemilcza”. (Wilhelm Busch)

Lemingi – w jego pojęciu to słowo odzwierciedlało w punkt to, co myślał i chciał powiedzieć o tych bezideowych, błądzących po bezdrożach – bez wiary i tradycji wpajanych mu od dziecka. Bez ograniczeń więc obdarzał różnymi nieprzyjemnymi epitetami tych nic nierozumiejących. Zasługiwali na to. Przypomniał, jak kilka lat temu w bardzo oficjalnej sytuacji tak właśnie się wypowiedział o ludziach obcych jego ideałom, użył tego słowa „na prawach cytatu z jakiegoś wiersza” – zaznaczył. Zauważył pewną konsternację, ale nic to! Siedział wówczas na wysokim jeszcze koniu i spadać nie zamierzał.

Spadł, pociągnięty wraz z całą formacją przez nieuchronne.

W zespole, któremu przewodził od niedawna, nie czuł się zbyt pewnie. Myśli – jak okropne szare gargulce – wtargnęły z łopotem skrzydeł do jego głowy, a z nimi strach.

Niektórym się wydaje, że mogą myśleć jak chcą, ba, zgłaszać jakieś wnioski czy propozycje. Jasne, mogą, życzymy sukcesu – zaśmiał się sam do siebie, uradowany własnym błyskotliwym i wyrafinowanym poczuciem humoru. – Może i tak było kiedyś, ale skończyło się. Teraz będzie odmiennie, tak jak zaleca i głosi partia, i z czym zgadza się bezwarunkowo on – wierny funkcjonariusz. „Wolno jest myśleć; nie wolno jest tylko myśleć inaczej” – przypomniał ulubioną i często cytowaną przez jednego z wykładowców myśl Żarko Petana. Kim był ten mądry człowiek, nikt nie wiedział, a i po prawdzie niespecjalnie to słuchaczy interesowało.

Ziewnął, zatarł ręce, a prawdziwa burza myśli spowodowała nagłe zmęczenie.

Przez zacierające się majaki niespokojnego, wirującego, wrogiego świata ujrzał wyłaniający się obraz – spójny i gładki jak marmurowy monolit. I to, nad czym się głowił, z czym zmagał, co powodowało szybsze bicie serca i nieprzyjemne zlewne poty – naraz przybrało jasną i klarowną postać. Nawet nie jedną, lecz kilka. Z zaciekawieniem przyglądał się ludziom stojącym przed nim i uśmiechającym się miło, zachęcająco. Nie wszystkich rozpoznał, aczkolwiek twarze niektórych wydały się znajome. Nawet na pewno – tak, był pewien, określił i nazwał bez wahania kilka znajomych osób, z którymi z racji swojej odpowiedzialnej funkcji miał kontakty służbowe. Czyżby to był znak? Z pewnością te osoby zechcą mu pomóc. Musi tylko z nimi obgadać pewien pomysł, który zakiełkowawszy w jego głowie, nijak nie chciał jej opuścić. A dotyczyć miał, no cóż, nazwijmy to po imieniu, wyeliminowania tworzącej się groźnej koterii. Trzeba było ją zdusić, zadać śmiertelny cios. Podnieciła go ta idea. Gargulce zaczęły nieprzyjemnie krakać, ich charkot przypominał coś jakby kaszel. Gdzie jestem, do diabła?

Z mgły wyłoniły się inne twarze. Tylko dlaczego to są jego koledzy z podwórka? Witek, Romek, Zdzich. Nawet mały Adaś, którego starsze chłopaki przeganiały, a on nie ustawał. Nigdy nie płakał, nawet jak oberwał w ucho. Patrzył spode łba i uporczywie za nimi łaził.

– Franko, Franko – zaczęli na zmianę nawoływać, jak wówczas gdy objawił pewnego dnia wychodząc na podwórko z karabinkiem, który otrzymał na urodziny od ojca, że jest generałem Franco, i żeby tak go nazywali. Patrzyli na jego uzbrojenie z zazdrością, a on poczuł, że zawładnie wkrótce światem.

„Gdyby ludzie mieli nad wszystkim władzę, świat przestałby istnieć”. (Fiodor Dostojewski)

Światem nie zawładnął, natomiast bardzo dobrze wykazywał się na swoim „małym kawałku podłogi”. Podobało mu się to określenie, które gdzieś usłyszał. Pasowało do niego. Przerażający wszechświat pracy z jej wymaganiami, mnogością ludzi – kto swój, kto obcy – stawał się bardziej przyjazny, mniejszy, ciepły i puszysty jak mały kociak, którego znalazł potrąconego przez auto na poboczu ruchliwej drogi i nie zostawił bez pomocy.

Kociak, z którego wyrósł potężny kocur, siedział mu teraz na piersi i ugniatał robiąc koci masaż. Był skupiony, starał się, patrzył na pana złotymi oczami. Chyba chciał pomóc, ale czy na pewno?

Spróbował przegonić kota, ale z jego ust wydobył się tylko cichy jęk. Ciężar nie do zniesienia, dusi. Kot patrzył nieustępliwie.

Jego myśli powracały obsesyjnie do powziętego zamiaru. Musi go przeprowadzić i powinien do tego celu zaangażować odpowiednie osoby – sprawdzonych przyjaciół z dawnych lat. Zaczął wynajdywać osoby, które mu coś zawdzięczały. To najlepsze, co udało się wymyślić. Taki ktoś będzie chciał przecież w jakimś sensie zrewanżować się za dawną przysługę bądź najbardziej pożądany w każdym czasie i dla każdego – grant finansowy. Ożywiony, jął przeliczać, ale nie wyszło zbyt wiele osób. Za to zmęczyło bardzo. Z niektórymi utracił kontakt, nawet nie wiedział, czy mieszkają nadal w mieście, a nawet czy żyją.

Wytypował trzy osoby, do których miał kontakt telefoniczny. Jedna koleżanka, atrakcyjna, jak pamiętał, mieszkała w Londynie, druga gdzieś w Bieszczadach, w małej miejscowości i nawet zapraszała do szkółki jeździeckiej, jaką wraz z mężem prowadziła. Już tracił nadzieję, bo wiedział, że pech lubi takie ekstremum, kiedy jest wóz albo przewóz, i na ogół tego progu nie daje się przekroczyć. Zdenerwował się i postanowił zadzwonić kiedy indziej, aby przegonić pecha – jak kota, który chyba się obraził, bo zaniechał dalszej reanimacji swojego człowieka.

Sen jest najlepszym lekarstwem. W przedsennych marzeniach bowiem pojawiają się często rozmaite stwierdzenia, dywagacje, które, jak zauważył z satysfakcją, układały się w jego głowie nadzwyczaj gładko, tworząc wręcz motta, a nawet – sam przed sobą przyznawał skromnie – złote myśli. Bardzo lubił ten twórczy czas i cieszył się, gdy zapisywał kolejne przemyślenia. Ot, choćby takie: „Czego się wstydzić, kiedy nic nie widać”. Albo: „Kto sam kłamie, drugiemu nie wierzy” lub „Z czasem wróble na strachu siadają”. Dokonania te cieszyły, pozwalając utrudzonemu spokojnie zasnąć.

Telefon do trzeciego przyjaciela okazał się kompletnym niewypałem. Może tamten miał już demencję, bo gadał coś od rzeczy, był niemiły i zasłaniał się zupełną niepamięcią. Trzeba więc było szukać dalej, co okazało się trudne, gdyż innych telefonów niż te, jakie wyczytał w starym, wymiętolonym notesie, nie posiadał.

„Nie chciwość, nie gniew i nie zazdrość, ale strach jest doradcą najnikczemniejszych poczynań”. (Feliks Chwalibóg)

I zdarzyło się pewnego ranka, gdy sen oddalał się wraz z bardzo interesującymi obrazami młodych lat, tak atrakcyjnymi, że zacisnął powieki, by je zatrzymać, co się nie udało. Jednak w zamian pojawił się ten, o którym mawiają, iż ma taką moc, która pomoże każdemu i w każdej sprawie. Ucieszył się i nie zwlekając zaczął opowiadać swoje życie, a szczególnie ostatni czas, który wymagał pilnej interwencji. Sytuacja bowiem zmieniała się, co widzieli wszyscy. A on, czy to dziwne? bał się o siebie, o swoją przyszłość. Wiedział, że młode lwy czają się, by w odpowiednim momencie… Niedoczekanie. Wyspecjalizował się w uprzedzaniu ataków, co nawet zbudowało mit jego strategicznej sprawności. Lecz on wiedział, że w nieskończoność to działać nie będzie. W jego oczach rosło i potęgowało się szaleństwo, za którym krył się skrzydlaty czarny potwór – strach. Dlatego pomoc w tej trudnej chwili jest tak ważna. Przedstawił ważnemu gościowi koncepcję opanowania nieznośnej sytuacji, powstałej przecież nie z jego winy, lecz będącej efektem podłego działania grupki osób pod kierownictwem (tu wymienił imię i nazwisko), co należy niezwłocznie obnażyć, ale po cichu, żeby się nie rozniosło. I najważniejsze, żeby nie zostawić śladów. Wyraził nadzieję, że z pomocą Takiej Ważnej Osoby sprawę da się szybko i w białych rękawiczkach załatwić.

To chyba nie bardzo spodobało się przybyłemu, bo pokręcił przecząco głową, a jego wzrok był poważny, nawet smutny. Podniósł się z krzesła i ani chybi chciał skierować ku drzwiom.

Jego zachowanie kłóciło się z tym, co o gościu było wiadomo, że pomaga, że każdemu. A tu masz – klops.

Nie mógł na to pozwolić, zaczął więc wykrzykiwać swoje oburzenie. Twarz mu poczerwieniała, serce najpierw waliło młotem, potem jakoś przycichło. Aż pojawiły się nowe twarze, pochyliły z troską, mówiąc coś głosami łagodnymi. A potem zaczęły się rozmazywać i nastała ciemność.

 

Irena Nyczaj