Wielkanoc

              „Na skale czarnej”

                        Witkacy

„Na skale czarnej, spadającej w morze” stała stodoła. Taka stara, od wieków wysezonowana, źródło desek na eksport. Hulał po niej wiatr i skrzypiała wszystkimi luźnymi dechami. Śpiewała upiorną piosenkę i wyła na zmianę niczym wampir w staroświeckim horrorze. Tam, przed oblicze Sprawiedliwości przywiodło mnie dwóch Drabów. Wjechaliśmy do stodoły furą ciągnioną przez parę czarnych wielkich koni, którym z pysków płatami ciekła różowa piana. Draby zepchnęły mnie spętanego z fury i wylądowałem na klepisku, a oni pojechali dalej. Powrócili jednak, tyle że bez zaprzęgu. Na zewnątrz słychać było nieludzki, bo koński, kwik przerażonych zwierząt.

Niechybnie konie opuściły napowietrzną drogą skałę czarną. Podeszli, rozwiązali mnie, a jeden z nich nadepnął mi na dłoń. Syczałem z bólu. Drab nie zabierał buciora, aż gestem zniecierpliwienia przegoniła go Sprawiedliwość. Stała w czarnym, szczelnie do kostek okrywającym ją stroju. To chyba kobieta, choć bardzo starała się to ukryć. Wiedziałem jedno – muszę ją do siebie jakoś przekonać.

Draby zaśmiały się szyderczo. W tej samej chwili nad moją głową przeleciało czarne Ptaszysko i usiadło na ramieniu Sprawiedliwości. Ptaszysko było żywe, a jednocześnie jakby wypchane. Jechało od niego wazeliną czy naftaliną, nie mogę się zdecydować. Może zwyczajnie i jednym, i drugim?

– Nie za wygodnie? A idź sobie, a kysz! – strąciła go Sprawiedliwość. Ptaszysko wylądowało na stojącej obok lampie nocnej. Przebierało łapami po abażurze, najwyraźniej nie potrafiło odnaleźć stosownej równowagi. Mimo machania skrzydłami zdawało się ciążyć coraz bardziej dziobem ku klepisku. W ostatniej chwili przed upadkiem odbiło wyraźnie w drugą stronę i patrzyło już śmiało na Sprawiedliwość. Trafiło na coś stabilnego szponem. Wyprostowało sylwetkę i zaskrzeczało.

– Co mnie się Wysoka Sprawiedliwość czepia? Przecież mamy tego osobnika i to nim powinniśmy się zająć. Czyż nie?

– Od tego jestem Wysoką Sprawiedliwością, żebym to ja, ja, a nie kto inny mówiła, kim, czym i po czym się zajmować. Dobrze, niech obwiniony wstanie.

Poza Drabami, Ptaszyskiem i mną w stodole nie było nikogo, więc obwiniony to nie mógł być nikt inny, tylko ja. Uniosłem się na kolana, a potem z ogromnym trudem wstałem. Czułem się fatalnie jak po ciężkim biegu lub po całym tygodniu pracy na budowie. Nie wiedziałem do tej pory, że jestem obwiniony i że to o mnie rozmawia Ptaszysko ze Sprawiedliwością. Nie było mi z tym dobrze, ale tylko z początku. Z czasem nowa rola – a może stara? – zaczęła mi pasować. Nie jak przyśpieszający w miejscu samochód, nie jak rakieta tenisowa idealnie układająca się w dłoni, nie jak piosenka, która ciśnie się sama na usta. Tak jak druga, zastępcza skóra. Stałem w skruszonej postawie i myślałem tylko, o co też mnie obwinią?

– O co jest dzisiaj obwiniony doprowadzony tu złoczyńca? – zapytała Sprawiedliwość Ptaszysko i złowrogo, stanowczo, bezwzględnie zaczęła wpatrywać się w moje oblicze.

– Niech tylko zajrzę w akta – odpowiedziało i zaczęło grzebać dziobem w leżących na stole stosach papierów.

– Ptaszysko! Widzę, że jesteś nieprzygotowane do rozprawy należycie. Zostaw te akta! Przecież bez nich gołym okiem widać, że dożywocie dla niego to za mało. Jak to stoi, jak się bezczelnie uśmiecha, zapomniał zupełnie o pokorze, skromności i szacunku mi należnym.

– Ja? Ależ…

– Zwracać się proszę: Wysoka Sprawiedliwości, a nie jakieś tam dukanie pod nosem!

– Wysoka Sprawiedliwości, ja naprawdę jestem niewinny – tu Ptaszysko zaskrzeczało okrutnie skrzekliwie, a Draby i Sprawiedliwość wybuchnęły gromkim śmiechem.

– Każdy, kogo mi doprowadzą, opowiada takie głupoty. Każdy. Żeby tak choć jeden wstał i powiedział: proszę Wysokiej Sprawiedliwości, stoję tu w obliczu pełen wstydu za swoje podłe uczynki, obnażony do cna, wypatroszony z mojej podłej, człowieczej natury i proszę o wymierzenie mi najsurowszej kary. Nie! Wstają jak ten, bezczelnie patrząc mi w oczy i bez mrugnięcia powieką mówią pierdoły o swojej rzekomej niewinności. Że są tu przez niedopatrzenie, przez błąd. Czyjś cholerny błąd. Ludzie! Cóż to za podłe stworzenia.

– Kiedy, Wysoka Sprawiedliwości, ja prawdę…

Teraz dopiero wzbudziłem powszechną wesołość. Draby tarzały się po klepisku wzniecając kurz, Ptaszysko tak skrzeczało, że aż wywróciło się do góry łapami i machając nimi dalej skrzeczało wniebogłosy przekrzykując Drabów, choć wydawało się to niemożliwe. Sama Sprawiedliwość natomiast śmiała się tak głośno i tak całą sobą, na ile jest to możliwe w przypadku Sprawiedliwości.

– Powiedział to. Powiedział to śmieszne słowo – zaskrzeczało Ptaszysko.

– Przestań, bo znowu będę musiała odroczyć – chichotała w najlepsze Sprawiedliwość. – Tak jak ostatnio. Przestań już. On myśli, że nas obchodzi jego prawda. Jak wszyscy jest idiotą, ale to już akurat nie jego wina.

– A czyja? – zapytało Ptaszysko.

– Bo ja wiem? Tak mi się powiedziało. Może chciałam jako Wysoka Sprawiedliwość się odnaleźć? Może, choć raczej tak mi się powiedziało, że niby ładniej brzmi.

– Sama, Wysoka Sprawiedliwość, wiesz najlepiej…

– Bez poufałości! Nie jesteśmy tu sami, czy za granicą na wycieczce integracyjnej. Mamy przed sobą publiczność, gdybyś nie wiedziało.

– Przepraszam Wysoką Sprawiedliwość, więcej się to nie powtórzy. Niech wstanie, kiedy Wysoka Sprawiedliwość do niego mówi! – Siedziałem na snopku, jednym z tu porozrzucanych, i zerwałem się teraz natychmiast. Dotarło wreszcie do mnie, że oto stoję bez szans na jakikolwiek ratunek.

– Wracając do sprawy – Sprawiedliwość mówiąc to wskazała na mnie palcem – co my tu mamy? Drania, złodzieja, krzywoprzysiężcę, lubieżnego lubieżnika, cudzołożnego cudzołożnika, oszusta od kołyski – nie bójmy się tego stwierdzenia – i mordercę wreszcie. Uf, zmęczyłam się. Wody!

Draby rzucili się jednocześnie do wrót stodoły i jednocześnie powrócili z wodą. Biegli ze szklankami do Sprawiedliwości, ale nieco wyższy podstawił nogę koledze – chyba byli kolegami, choć u Drabów to raczej niemożliwe. Ten niższy runął jak długi, a woda z jego szklanki chlupnęła na klepisko stodoły. Wyższy Drab podbiegł ze szklanką, a mnie zachciało się, jak nigdy dotąd, pić. Tak mi zaschło w gardle, tak spiekło w jednej chwili wargi, że gorączkowo myślałem o choćby łyku zimnej, ożywczej wody. Wody płynącej po kamieniach górskiego potoku, wprost ze źródła. Wody, w której mieni się pierwszymi promieniami poranne słońce. I mogłem jedynie patrzeć, jak Sprawiedliwość pije ją niekończącą się, cieknącą po jej brodzie i znikającą w otchłani przełyku strugą. Ta szklanka nie miała końca. Cierpiałem, a ona patrzyła kątem oka na mnie i zdawała się uśmiechać. Celowo, tak, celowo przedłużała to picie. Dopiero gdy już całkiem poczułem się upodlony, gdy stałem z zaschniętym gardłem w kurzu stodoły, kiedy patrzyłem ze zgrozą na wysychającą na klepisku kałużę, tak patrzyłem, jakbym liczył na umoczenie w niej ust, dopiero wtedy skończyła odstawiając szklankę na stół. Szklankę, w której wciąż była woda. Tak więc stałem z wyschniętym gardłem i tylko czekałem na ostateczny werdykt. Sprawiedliwość przyglądała mi się, tak jakby dopiero teraz mnie zobaczyła. Westchnęła. Ptaszysko zakłapało dziobem: – Najwyższa z Wysokich Sprawiedliwości. Pozwól, że uściślę po kolei jego winy, a on niech ma prawo do obrony: to taki przesąd z dawnych czasów.

– Pozwalam oczywiście, choć z tą obroną to jednak przesada jest. Więc od czego zaczniemy?

– Naturalnie od notorycznego kłamania – powiedziało patrząc ze zdziwieniem na Sprawiedliwość Ptaszysko.

– Ej, ty! Oskarżony. Co masz na swoją obronę – bawiła się wiszącym na szyi łańcuchem i patrzyła na mnie z kpiną.

– Tylko nie zapominaj mówić „Wysoka Sprawiedliwości” – dodało Ptaszysko – bo od razu zostaniesz wybatożony! Draby już czekają. Wystarczy, że tylko kiwnę na nich dziobem.

– Mówię na swoją obronę, Wysoka Sprawiedliwości, że nie kłamałem, a przynajmniej nie robiłem tego częściej niż inni.

– Nas inni nie obchodzą. Na nich przyjdzie czas, a teraz zajmujemy się tobą. Więc jak to było z tymi lodami, które zjadłeś w dzieciństwie? Pamiętasz?

– Nie. Nie wiem, o co chodzi Wysokiej Sprawiedliwości.

– Ptaszysko, przeczytaj stosowny akapit z zeznań świadka koronnego, czy jak tam.

Ptaszysko grzebało dziobem w stosie papierów i kiedy dogrzebało się wreszcie, radośnie zaskrzeczało: – W dniu takim, a takim, podczas wyjścia do rynku miasteczka, po pokonaniu trasy wiodącej przez trzy ulice wybrukowane kocimi łbami wielkości przeciętnej, obwiniony natknął się na lodziarnię. W kieszeni jego spodni znajdowała się moneta pięciozłotowa z rybakiem trzymającym sieć. Odpowiednia w sam raz do zakupu pięciu gałek lodów produkcji rzemieślniczej. Waniliowych, dobrze zmrożonych. Obwiniony posiadał wspomniane pięć złotych, które zostały mu wręczone przez Babcię w celu zakupienia w piekarni bułek. Pięć złotych, wyjętych Babciną ręką z Babcinego piterka. Piterek z materiału kolorowego w kwiatki, wyrób spółdzielni „Jasna przyszłość”. Obwiniony nie mógł powstrzymać się i dokonał zakupu lodów w ilości gałek pięciu, całkowicie pomijając zakup bułek. Następnie spożył wyżej wymienione lody, oblizał się starannie, tak aby nie pozostawić śladów i powrócił do domu Babci. Tam przedstawił wersję zdarzenia, jakoby zagubił monetę pięciozłotową, wcześniej dla dodania swoim kłamstwom wiarygodności, dziurawiąc kieszeń spodni. Spodnie szare, właściwie ciemnoniebieskie, tak zwane szariki. Zakupione przez mamę obwinionego w domu handlowym „Katarzyna”. Babcia została skutecznie wprowadzona w błąd i to do tego stopnia, że litując się nad obwinionym, ponownie wysyłając go po bułki, dołożyła mu jeszcze pięć złotych. Tym razem z szuflady białego, z desek sosnowych wykonanego kredensu, aby zakupił już oficjalnie lody, co bez cienia skruchy natychmiast po dotarciu na miejsce uczynił.

– Co obwiniony ma do powiedzenia w świetle tak jednoznacznych dowodów? – zapytała Sprawiedliwość patrząc na mnie z pogardą.

– Nic. Wysoka Sprawiedliwości. Naprawdę nic.

– Śmiało, proszę dalej kłamać i brnąć w te obrzydliwe grzechy, bo ja tu nie tylko widzę kłamstwo z premedytacją, oszustwo, ale i złodziejstwo połączone z obżarstwem. Nie wiem, jakim cudem uda się obwinionemu, za chwilę nazywanego skazanym, z tych ciężkich zarzutów się wyplątać. Nie wiem.

– Kiedy, bo to, Wysoka Sprawiedliwości, jakieś bzdury. Kto takich głupot wam naopowiadał?

– Stoi w aktach, kto. Jeśli zajdzie potrzeba, zarządzę konfrontację. Albo nie zarządzę. Kto to wie? No dobrze, przejdźmy do poważniejszych zarzutów, choć trudno już takie sobie wyobrazić. Co tam jeszcze na niego mamy?

– Oczywiście cudzołóstwo w połączeniu z lubieżnością – to mówiąc Ptaszysko aż obtarło sobie uśliniony dziób. – Niewielu jest tak dotkniętych tymi zarzutami jak ten złoczyńca. Proszę Wysokiej Sprawiedliwości.

– Co to, to już nie! Co wam przyszło do głowy, Wysokie Sprawiedliwości! Teraz mi nic nie udowodnicie. Ja swojej żonie jestem wierny, tak jak jej to przysięgałem. Jota w jotę.

– Żonie. Kto tu o niej mówi? – Sprawiedliwość była wyraźnie ubawiona. Mam przeczytać listę jeszcze sprzed ślubu? Chcesz tego?

– A co ma do tej całej wierności to, co było przed ślubem? Czy ktoś żyje w cnocie aż do dwudziestego piątego roku życia? Niech mi Wysoka Sprawiedliwość takiego pokaże.

– Są tacy, jakbyś nie wiedział, i to niemało. Są jeszcze porządni ludzie na tej ziemi i tacy nawet, którym udaje się całe życie przeżyć w cnocie. Trzeba tylko odpowiednio, przy użyciu stosownych narzędzi badawczych poszukać.

– No dobrze. Niech będzie. Przed ślubem mogę się nawet przyznać do wszystkiego, co macie w tych aktach, ale po? Nic mi po ślubnej przysiędze nie zarzucicie.

– Nic? – zaskrzeczało ironicznie Ptaszysko. – A pożądliwe spojrzenia to pies? Co? Mam tu niezbitą dokumentację, że takich spojrzeń codziennie było mnóstwo, a i teraz, mimo pogorszenia wzroku, obwinionemu się zdarzają. Teczki nie kłamią. Wszystko w nich jest w ilościach porażających. Mamy nawet dokumentację na taśmie filmowej.

– Chyba w technice cyfrowej to już mamy?

– I w takiej, i w takiej, proszę Wysokiej Sprawiedliwości. Kiedy zaczynał się lubieżnie oglądać, i to nawet pożądliwie, jeszcze cyfry nie było.

– Czy to może być prawda? Czy to się dzieje naprawdę?

– Proszę nie odzywać się niepytany i nie zapominać o zwracaniu się do mnie: Wysoka Sprawiedliwość.

– Zwariuję!

– Nic to nie da. Na udawanie wariata już za późno. Stosowne obserwacje zarządziłam wcześniej. Choć wnioski wskazują na pewne odstępstwa od normy, powiem nawet – nieliche odstępstwa, to jednak nie zwalniają obwinionego od odpowiedzialności. Radzę pogodzić się z sytuacją i przestać utrudniać.

– To niby co mam robić?

– Wysoka Sprawiedliwości. Czy to przekracza zdolność do zapamiętywania obwinionego?

– Wysoka Sprawiedliwości, co mam robić?

– Nic. Siedzieć i niepytany milczeć. Jak zapytam, wstać i potwierdzić naszą wersję. Jednym słowem, nie opóźniać.

Usiadłem, a deski w stodole tak jakby im ktoś kazał, zaczęły potwornie skrzypieć. Siedziałem, a Sprawiedliwość ganiała się z Ptaszyskiem w berka, zupełnie nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na Drabów. Ci zdawali się zasypiać. I wtedy, pośród tej dziwacznej zabawy, rozwarły się bramy stodoły i zobaczyłem siebie wtaczającego do niej taczki. Zdumiało mnie to niezmiernie. Swoją drogą wciąż po tylu latach, tylu budowach, na których przyszło mi pracować, tylu wywiezionych liściach wreszcie, wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego mówi się na ten jeżdżący przyrząd w liczbie mnogiej. Wydaje mi się to nielogiczne w równym stopniu jak to, że obserwowałem teraz sam siebie. Nie szło mi najlepiej. Cóż, lata płyną, sił nam nie przybywa. Chybotałem się we wszystkie strony i z ogromnym trudem dotarłem do środka klepiska. Tu jednym ruchem przechylając taczki – ma się jednak te nawyki – wysypałem nareszcie ich zawartość. Na środku klepiska, tam gdzie po prostu nie powinno być niczego. Gdzie musi być zostawione miejsce na wóz z sianem, ze snopkami zboża, miejsce na młockarnię, tak aby dało się zwiezione zboże omłócić. Tam, na tym miejscu usypałem górę kamieni. Białych, dużych, średnio dużych, sposobnych do rzucania. Sprawiedliwość kiwnęła palcem na Draba, który podszedł, co chwilę podskakując. Wyskakiwał na klepisku pola do gry w klasy. Sprawiedliwość szeptała mu coś do ucha, a ten kiwał ze zrozumieniem głową. Zupełnie jakby ją rozumiał, a może faktycznie tak było? Na widok kupki kamieni, od których wiało pustynnym piachem, jeszcze bardziej zrobiło mi się sucho w ustach. Jeszcze bardziej zapragnąłem pić. I wtedy Sprawiedliwość sięgnęła za siebie, podała Drabowi kubek z wodą, a ten zaniósł go mnie, to znaczy mnie od taczek. Ze smakiem piłem, a jednocześnie ja jako ja musiałem patrzeć na to i cierpieć. Zrozumiałem, że to już część kary. Zabolało. W końcu niby za co ta kara? Jeszcze nie wiedziałem.

Ja od taczek, jak się nieoczekiwanie pojawiłem, równie nieoczekiwanie zniknąłem. Zaskrzypiały za mną wrota od stodoły. Ptaszysko fruwało po niej w najlepsze. Sprawiedliwość poprawiła tylko dyndający jej na piersiach łańcuch i wstała przyjmując groźną minę.

– Obwiniony! Wstań, będę dalej pytać.

– Wysoka Sprawiedliwości, na co te kamienie?

– Już mówiłam, nie mów niepytany, ale powiem ci, co mi tam: niedługo się dowiesz. Więc jak tam było u ciebie z lenistwem, pychą, obżarstwem, inaczej mówiąc nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu, i jeszcze z ekologią?

– Tak dokładnie to nie pamiętam.

– Wszyscy zasłaniają się niepamięcią i potem w telewizji redaktorzy nie mają o czym gadać. „Wstyd mi za tych, co nie mając wstydu…” i tak dalej i tak dalej. Na ciąg dalszy jeszcze za wcześnie. To co nam powiesz? Czekamy. Tylko nie za długo, bo w kolejce mam następne atrakcje. Czekają za wrotami na skale czarnej.

– Kiedy, Wysoka Sprawiedliwości, ja naprawdę…

– Ja naprawdę byłem wtedy w moim życiu nieobecny – roześmiała się. – To nie ja. To wujek lub ciotka, a może sąsiad. Tak, na pewno to sąsiad był leniwy, żarł w środę popielcową kiełbasę, rzucał papierki nie do kosza, nie oglądał reprezentacji, pociągał Izkę z 3c za kucyk, szczuł kota swoim Azorem, pił piwo wprost z butelki, a na koniec uważał się za pępek świata. Nie zaprzeczysz, że to wszystko obciąża twoje sumienie, o jakże obciąża! Ale czy tylko to? Też nie zaprzeczysz, że to dopiero wierzchołek góry z przewinieniami. Jesteś jednostką rozpaczliwie wprost zdegenerowaną, zepsutą do szpiku kości, śmierdzącą dekadencją i nihilizmem, niezdolną do jakichkolwiek dobrych uczynków. No proszę. Podaj choć jeden. Proszę, śmiało, nie spuszczaj teraz głowy. Wydało się wszystko, nawet spalenie butelki po wodzie mineralnej się wydało!

– Dobry uczynek? Dobry uczynek. Mam! Pierwszy z brzegu, Wysoka Sprawiedliwości. Zbierałem złom na Centrum Zdrowia Dziecka!

– To było dawno i nieprawda.

– Ale było, Wysoka Sprawiedliwość nie zaprzeczy.

– W innym ustroju, jako członek niesłusznej organizacji, to się nie liczy. To jeszcze może zostać podciągnięte pod kolaborację z PZPR – dla młodych, którzy nie wiedzą, co to takiego ten PZPR, podaję objaśnienie. Proszę sobie wyobrazić coś najnudniejszego, najsmutniejszego, zaklaskanego na śmierć. To będzie KPZR, a PZPR podlizywało się temu KPZR. Nic nie rozumiecie? Nie szkodzi. Najważniejsze, że obwiniony zbrodniarz kolaborował.

– Kolaborował? Myśmy tylko furą jeździli po wsi i złom zbierali.

– Wysoka Sprawiedliwości, nie zapominaj się!

– Wysoka Sprawiedliwości, a organizacja to harcerstwo. Typowe, w mundurkach i z finkami przecież, a nie jakieś inne coś.

– Dzisiaj wszyscy tak mówią, bo chcą mieć duże emerytury. Zaraz, zaraz, to nie ten proces. O czym ja tu, aha. Kolaboracja ze złomiarzami w celu uzyskania nienależnego świadczenia emerytalnego.

– Wysoka Sprawiedliwości – zaskrzeczało przelatując nad samą moją głową Ptaszysko – Ten jest z paragrafu o całokształt.

– Tak trzeba było od razu, a nie wprowadzać Wysoką Sprawiedliwość w błąd. Czyli jedziemy po wsiem?

– Po wsiem – potwierdziło Ptaszysko i ponownie frunąc nad moją głową wylądowało na stoliku. Rozwarły się wtedy wrota i wtoczono karuzelę. Taką, jak na dawnych odpustach. Świecącą żarówkami kolorowymi, szumiącą łańcuchami, wzniecającą wiatr. Ogromną. Karuzelę z wirującymi pod dachem stodoły – ta nagle urosła – ludźmi. Kiedy przelatywali obok, rozpoznawałem twarze znajomych, rozpoznawałem członków rodziny, przeważnie już dawno nieżyjących. Osoby przelatując zwalniały jakimś sposobem i wykrzykiwały do mnie swoje obelgi, przekleństwa, może tylko pretensje? Niektórych nie mogłem dosłyszeć, niektóre słyszałem wyraźnie. Na przykład babcia Andzia przypomniała mi wspólne zrywanie porzeczek. Czarne to były porzeczki. Dobre, dojrzałe z trudem odkładałem je do koszyka, najchętniej każdą wsadziłbym do ust i rozgniatając wcześniej, połknął ze smakiem.

– Śpieszyłeś się, zostały jeszcze na krzaku, a ty nie chciałeś zostać ze mną i dokończyć pracy. Ojciec miał rację, kiedy mówił, że jesteś leniwy – babcia Andzia wygłosiła pogrążającą mnie kwestię i wykonała jeden obrót na karuzeli.

– Babciu. Ja musiałem wtedy iść.

– Akurat!

– Naprawdę. Nie mogłem ci powiedzieć, ale umówiłem się z dziewczyną. Piękną, o długich nogach i takich słodkich ustach. Jeśli dobrze pamiętam, miała brązowe oczy. Musiałem iść.

– Baju, baju. Z dziewczyną. Niby z którą? Nie miałeś jeszcze wtedy panny.

– Bo to nie była panna, tylko mężatka.

– Mamy go! – wtrąciła się Sprawiedliwość. – Nie tylko lenistwo, ale na dokładkę udowodnione już wcześniej cudzołóstwo. Już mi się nie wywiniesz – zatarła dłonie i aż mlasnęła ze szczęścia.

Nadfrunął urzędnik ze skarbowego, a może z zusu czy jakiejś innej inspekcji. Tak do końca go nie poznałem, jedynie wywnioskowałem po srogiej minie, kto on. Przefrunął dość szybko, miotając we mnie kilkoma skoroszytami papierów i wygrażając pieczątką. Ptaszysko dostarczyło papiery Wysokiej Sprawiedliwości na stół, a ta popatrzyła na mnie i zatarła wymownie ręce. Nie musiała nawet nic mówić. Ponownie dotarło do mnie, że jestem skończony.

Fruwali tak nad moją skołataną głową wspólnicy od interesów, dowódca kompanii z poligonu zimowego, ksiądz proboszcz z kropidłem, pielęgniarka z ogromną strzykawką, z której tryskała czerwona ciecz, nawet kilku nauczycieli na czele z matematykiem wymachującym złowrogo linią. Niektóre z dziewczyn machały do mnie zachęcająco gołymi, wystającymi spod spódnic nogami. Przekrzykiwały odpustową muzykę, chichotały, słały mi całusy. Może tylko tak mi się zdawało? Niektóre wygrażały mi piąstkami i to już było na pewno.

Wysoka Sprawiedliwość podniosła do góry rękę. Wszystko, czyli karuzela, stanęło w miejscu, ucichło. Podeszła do mnie i chwyciła za brodę. Poczułem chłód jej dłoni. Dosłownie, jakby była z lodu. Patrzyła mi wprost w oczy: – I co teraz powiesz, rybeńko, a? Co powiesz na tych nie do podważenia świadków i ich pogrążające cię w otchłani twych zbrodni zeznania? Na karuzeli jest ich jeszcze tłum. Samych kobiet, mniejsza z nimi, do tego byli wspólnicy, księża, wojskowi, woźna ze szkoły i portierka z akademika. Same wiarygodne osoby, mam wyliczać dalej? Co? Co tam dukasz pod nosem? Mów śmiało, ja cię zrozumiem jak nikt inny. Tylko ja utulę twoją zbolałą duszę do mego lodowatego serca. Mów, ciekawe co masz na swoją obronę, choć tak między nami, wyrok już dawno zapadł. Daruję ci nawet tytułowanie mnie Wysoką Sprawiedliwością. Nietytułowanie mogłabym ukarać chłostą, a w twojej sytuacji…

– Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie – zamilkłem, ledwo słysząc własny głos.

– Tak, coraz lepiej z tobą. Pojawia się szczera pokora, a to już o jeden tysiąc lat tortur… Idźmy dalej, może jeszcze coś uzyskasz.

– Nie wiem, jak inni, ale ja zwyczajnie starałem się żyć. Uprawiałem sport, niestety nie wyczynowo. Próbowałem pomagać innym, przeważnie nie wychodziło. Kochałem kobiety, bo mi się podobały i ja im chyba też. Pisałem – przyznaję, może nie najlepiej, na pewno za mało. Zarabiałem pieniądze, czasem za dużo, częściej za mało. Zachwycałem się przyrodą, końmi, sztuką. Miałem w młodości szczególnie różne pasje. O, pływałem namiętnie, godzinami rozkoszując się przeżyciem jakie pływanie niesie. Politykowałem z umiarem, ale takim, jaki jest w naszym kraju możliwy. Słowem, robiłem co tylko się dało, najlepiej jak potrafiłem, nie zawsze wychodziło…

– To akurat prawda. Tyle że tak starając się żyć, naruszyłeś wszelkie prawa stanowione i nie stanowione, dokonałeś spustoszenia moralnego na niewyobrażalną skalę, naraziłeś skarb ludzkości na niepowetowane straty i tak dalej, i tym podobnie. A czym się bronisz? Cóż, niewielkie masz argumenty. Takie tycie, żałosne po prawdzie. Do tego mało oryginalne. Powiem ci: rozczarowałeś mnie. Czytając twoje akta, przekopując się przez twoje życie, liczyłam, że chociaż wymyślisz coś więcej. Postarasz się, ubawisz mnie, Ptaszysko i Drabów.

– Ja po prostu mówię prawdę.

– Gówno mnie twoja prawda obchodzi. Jeszcze tego nie zrozumiałeś, a w swojej pysze miałeś się za inteligentnego. Dosyć. Dosyć. Ej! Wy tam i moje Draby! Złazić z karuzeli, zabawa skończona!

„Niech każdy weźmie kamień i niech…”.

Ocknąłem się cały mokry, wystraszony. Po twarzy ciekły mi łzy i pot. Pot dosłownie strugami. Na moim łóżku ktoś siedział. Nie mogłem się do niego odezwać, mój sen odebrał mi wszelką śmiałość. Nawet nie dziwiło mnie to, że ten nieznany mi ktoś siedzi na moim łóżku, w mojej sypialni. Siedzący ubrany był w białe, właściwie iluminujące, jakieś dziwne szaty. Tak właśnie: nie w strój, ubranie, ale szaty; może w jedną, długą koszulę. I taką samą, delikatną chustą, wiedziałem bez dotykania, że jest delikatna, miał zakrytą twarz. Sięgnął po tę chustę, zdjął ją ledwo wyczuwalnym gestem. Zobaczyłem jego brodę i długie, sięgające ramion włosy. Twarzy nie, tylko zarys, okolony właśnie tą brodą. W sypialni było zbyt ciemno. Pochylił się nade mną i delikatnie, niezwykle delikatnie, właściwie zaryzykuję, że z czułością wytarł moją twarz. Ukoił mnie prawdziwie, uspokoiłem się nareszcie. Na jego dłoni zauważyłem przy nadgarstkach coś jak ślad po sznytach. Obtarcie twarzy przegoniło sen, usunęło Sprawiedliwość, Ptaszysko i Drabów. Obtarcie dało mi siłę, poczułem się niczym nowo narodzony. Wstał. Nie widziałem, ale wiedziałem, że uśmiecha się do mnie. Stał wyprostowany, a ja chciałem coś do niego powiedzieć, zapytać, podziękować wreszcie. Dźwięki nie wydostawały się z moich ust, ugrzęzły tam na całego. Język odmawiał mi posłuszeństwa. Teraz rozumiem, że tak właśnie miało być. Wolno się odwrócił i po prostu wyszedł nie otwierając drzwi. Wtedy obudziłem się już naprawdę i do końca. Zerwałem się, zbiegłem na dół krzycząc: – Widziałem Go, widziałem! – i pierwszy raz w życiu synowie w lany poniedziałek oblali mnie wodą.

Bardzo to smutne, że nikt, oczywiście gdyby nawet miał cierpliwość wysłuchać mnie do końca, i tak nie uwierzy, że to mi się śniło naprawdę. A raczej, że właśnie to mi się śniło.

Grzegorz Rak