Autor: ELŻBIETA MUSIAŁ
Tytuł: Gry do-słowne
Wydawnictwo: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 2019
gry do slowne skan okladkiab

Projekt okładki i grafiki: ELŻBIETA MUSIAŁ
str. 50
ISBN 978-83-205-5726-8 

NOTY na okładce książki:
Gry do-słowne” to swoisty teatr polifoniczny, w którym sceną i zarazem przedstawieniem jest życie, a aktorami lub głównym aktorem – PAMIĘĆ. To ona niesie historie ludzi, a każdy ma swoją. Osobliwy wielogłos. Lecz każdy głos usłyszany osobno jest jak samoistny byt, który żyje własnym życiem i właśnie prowadzi narrację. Snuje się tam również pamięć tych, którzy porzucili już fizyczne powłoki. Czego domaga się ich pamięć? Życia czy uwolnienia się od niego? A może wyplątania sumień z ziemskich uczynków, bo kładą się cieniem. Ale jak uwolnić sumienie? Jak uwolnić się od niewygasłych namiętności?
Pamięć to przecież powroty…

Kinga Młynarska:

Erudycyjny poemat Elżbiety Musiał o czasie, przemijaniu, śmierci. O esencji, która wypełnia człowieka, zwierzę, a nawet miasto. W „Grach do-słownych” spotykamy bowiem pamięć i to jej dialogów będziemy świadkami. Co mówi pamięć kobiet, co pamięć mężczyzn, a co zapisało się w pamięci, na przykład, kota? Jaka jest relacja pamięci z emocjami, a co ją łączy z moralnością? Fascynujące refleksje o tym, co fundamentalne, choć nadal nieuchwytne, pozostające w obszarze wielkiej tajemnicy.  

Fragmenty z poematu Gry do-słowne 

Fragm. z części pierwszej: Gry do-słowne 

I … czyli drugie dno

Musi być motyw, potem mgnienie kończące się jednym. Początki,

dziewicza bezdeń otwarta na kondygnacje. Stoję na uskoku,

może krawędzi, puszczam łódkę z gazety na głębokie

(woda plum, plum).

Zanim w nią wsiądę, powinnam zadrzeć głowę do góry,

bo nie daj Boże z mansardy Picasso rzuci na mnie urok.

Rodin też może Pocałunkiem. Nieszczęście gotowe.

Samosterowne słowa, hologram.

Zepchnięta w otchłań egzystencja. Samo-strawna. Może nawet

samo-zbawienna. No cóż, żadna poznana wersja estetyki

nie ma tu zastosowania. Już prędzej prehistoria.

Łódka podsiąka wilgocią. Wciąż płynę. Za mną aleja Szopena.

Naprzeciw wychodzi węzeł księżycowy. Rahu.

Czy mam mówić dalej? Mam?

A zatem tłumaczę: jest głowa demona, musi być i ogon,

nazwano go Ketu. Dwie strony medalu

(raz, dwa, trzy wychodź ty).

Łódka tonie. Wszystko gna do mety.

Metaforyka, metafizyka, metonika, tektonika

i zaćmienie słońca.

Żaden klucz… proszę mi wierzyć.

(Rzecz dzieje się bez halucynogennych grzybów tra la la). 

II … czyli szkic do teorii mojego istnienia 

Raczej jestem. Hipoteza bytu? Ach, hipoteza bytu.

Metodą mało gorączkową prowadzę dowód, któremu towarzyszy

motyw istnienia. Raczej jestem, skoro mówię. Nieważne, że lekki chłód.

Do ciebie, w przestrzeń, tak zwykle się chodzi. Z oczekiwaniem,

że obrządek słowa pochwyci ucho, a nawet przyłączy się sikora wielka.

Bogatce zwyczajnie nie zależy, czy homo ptasznik ją usłyszy.

Mnie zależy. Mową karmię.

A skoro jest wyraźne cip-cip, musi być świadomość samotności,

którą trzeba poskromić. By nie przerodziła się w przeraźliwy skowyt.

Wtedy nie uleczyłby już nawet Szubert Symfonią h-moll,

którą ukończył, ale o tym nie wie.

Szukam drugiej ręki, a dostaję miłość z drugiej ręki. Wypada się cieszyć

z dawno już rozpisanego przez Arystotelesa równania złożonego:

akt urzeczywistnieniem potencji.

Zżerał mnie głód, chłonęłam co po drodze. Przez moment nawet

szłam do Boga, ale Bóg odrzucił. Nie lubi uśmiechniętych dziewczyn

(na tym węźle geopatycznym lepsza frasobliwość). Potem długo

patrzyłam bez ruchu. Prześwietlałam jednostkę chorobową.

Do depresji przyłożyłam się solidnie,

nie do pozazdroszczenia fizys ciągnęła za sobą. Trzeba było znieść ból,

by potem lekkim krokiem wejść w metafizykę. W pojedynkę. Nie inaczej.

Zanim opanuję do perfekcji inne stany skupienia, powinnam ustalić

aktualny stan świadomości. Najbardziej poczytalna jest do tego

godzina poranna.Trzeba się spieszyć, gdyż nie wiedzieć kiedy,

a już zapadnia nocy staje przed oczami i długi, skryty cień.

Wina chce znów zbliżyć do Boga. Kłębi się w głowie.

Ale czym zgrzeszyć, by móc zmazać winy?

Do tego wystarczy użyć ciała. Najpierw mieć jego ciężar,

a potem nie mieć i najzwyczajniej w świecie wplątać się w korzenie.

Czyli w czysto techniczny sposób udowodnić koncept

płynnej tożsamości.

Pozostaje sprawdzić, czy religia kosmosu ma długie macki. Oraz

czy sumienie wciąż waży w zawierusze odmętu i gdzie

koniec końców się przenosi. Tak naprawdę nie wiem, co z nim potem. Bo podobno tylko miłość przetrwa. 

Na wieść o mojej teorii istnienia jako o istnieniu wyłącznie teorii, Platon zaciera ręce. 

(…)

XRzecz o namiętnej obecności 

Prolog 

Znów nów, za chwilę wzejdzie puszczyk.

Zdejmij piszczele z moich, muszę wysuszyć koronki.

Cały dzień padało. A ten liść zaledwie tydzień temu przez wiatr porwany

w mistrzowskim akcie przeobraził się w rzemiosło.

Spójrz na misternie tkany nerw, opadł na łono. Leży jak garść

powietrza. I jeszcze szeleści pieśń swoją.

Florystyka w funeralnym wydaniu: ponad prochy wynieść życie.

Wprost trudno wymarzyć sobie piękniejszą ozdobę.

Jak u Ewy Crancha. Ja Ewa,

ty Adam, a drzewo mroczne

z oczami węża utkwionymi we mnie.

Obejmij mnie. Ten niż baryczny.

Odezwały się żebra złamane w dwóch miejscach.

Jak dziś pamiętam, nie mogłam nosić plecaka,

a teraz dźwigam na barkach świat cały. A nawet dwa światy

w krainie cienia, gdzie ręce wciąż pełne są roboty.

Tu wieczne żniwa. Udały się zbiory. Ziemia tłusta

i gęsto od kości.

Jak długo leżysz obok?

Znasz już mój zapach? Od lat go nie zmieniam,

zmieniają się tylko pory.

Ale wróćmy do dwóch światów tak naocznych teraz.

Portal strzelisty nam je otworzył i złączył w jedno. 

(…)

Rzecz o namiętnej obecności, kadr funeralny.

Statyści na scenie. Rozdanie x do n-tej.

Śmiertelna choroba duszy. Gramy do końca. 

– Znów nów, za chwilę wzejdzie puszczyk… a-psik, a-psik… powietrzem targają drzewa. Zdejmij wyniosłości z moich, mniesz mankiet, od Gucciego ażury. O tak, przesuń się trochę albo obejmij. Niż baryczny zakłócił spokój. Ta zawierucha… a-psik… nocy i wilgoć niemożebna. Zawsze się bałam influenzy stawów. 

– Jakie zimne masz stopy. Drżysz cała i powietrze z tobą.

– Nie opanowałam jeszcze zmiennocieplności, chi, chi. A tak prosiłam, żeby na popiół. Na ostatnią wolę w tym kraju nie ma co liczyć.

– Dobrze, że bez ognia. Teraz w mojej dłoni mieszczą się ładnie.

– Być jak wiatr i zupełnie bez granic…

– Granice nie dają bezpieczeństwa.

– A jeśli istnieje coś więcej niż pięć zmysłów? Zmysł jednego brzegu na przykład. Stoisz na nim z siną dalą w oczach i wślepiasz się w głębię, lecz zawsze po jednej stronie. Niby możesz skoczyć, a jednak pozostajesz na nim.

– Zabije nas kiedyś nostalgia. 

Fragm. z części drugiej: Dziennik intymny

II 

Czy o takiej intymności szepcze moja łąka?

Jej korzenie, mój Boże, to już przecież ziemia. Dół

i ziarna zsypane z klepsydry. Lecz ty o bezwstydzie

jakichś dwojga splecionych dotykiem. Nieśmiałym jak zalążek.

A we mnie wylękłość. Oddech mojej łąki jak dusza na ramieniu.

Nie wiem, czy on bardziej zimny, czy bardziej samotny.

Czułeś kiedyś taki na plecach? Nie widzisz, a mrowi.

Igłą przeszywa od stóp po błękit. Mozolnie uczyły nas tego

kolejne miłości. A teraz stoisz wobec siebie. Sam. Ze sobą.

Do krwi, do kości zażyłość duchowa.

Taki sakrament jak z drugim ciałem.

Gdy dzieli tylko ziarno piasku, które wpadło

nie przez przypadek pomiędzy. 

VI 

Przytul liść olszyny, a ja będę. Przesiej w palcach wodę i pod kamieniem

mnie znajdziesz. Jestem zdobywcą żywiołów, jestem ziemią, drzewem,

oddycha mną powietrze. Mogę być ogniem.

Życie pozbawiło mnie ciała. Może inaczej:

już bardziej czuć go nie można. 

Fragm. z części trzeciej: De profundis

11.

Chór: Szukają się tam, skąd nigdy nie wyszli, bo ziemia

zamknięta jest niebem. Bo ziemia ma obrót,

a obrót jest w czasie, a czas wielki nieskończenie.  

Ścielą do snu fałd ziemi. Zanim się rozsupła początek, zanim koniec z początkiem się zwiąże, budują wstecz swoje życie. Jakby im pamięć została tylko. Jakby ten węzeł mieli na własność. Obrazy wchodzą im w drogę, lecz czy w odsłonie jasnej?

– Ojciec bił matkę. Chowałem się do szafy.

– Prosiłam, żeby nie, że w domu są dzieci – monidło wisiało nad łóżkiem.

– Rano siedziałem przy stole i patrzyłem na czerwone buraki, które obierała. Były jak jej oko. Za plecami wisiał wyszywany domek. Nie lubiłem tych niebieskich liter, które wczoraj ojciec kazał jej głośno czytać: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

12.

Chór: To gra z pamięcią się toczy, w której stawką sumienie.

Sumienie. 

Życie zapada w pamięć. Ciemna materia wyziera z kątów. Krzywda jest samowystarczalna, poddaje się własnej narracji.

– Ta ręka była ciężka, nie mogłam pod nią unieść odwracania głowy. Miała pilnować moich myśli, żeby nie wyszły z sali katechetycznej, gdy po pacierzu otworzą się drzwi i na podwórko wyleje się ten cały krzyk. Sto guziczków czarnej sukienki najpierw odgradzało mnie od matki boskiej. Niebiesko patrzyła tylko na inne dzieci. Potem guziczki przyciskały mnie do ławki, gdzie leżał do religii zeszyt. W mojej buzi dwa razy w tygodniu gnieździł się nie mój język. Długo nie mogłam jeść cukierka. W domu mówili, że jestem niedobra, że jestem jak niemowa nieobecna.

– A gdzie była matka?

– Sto tych samych guziczków chodziło po kościele. Na tacy brzęczały pieniądze. Coraz bliżej brzęczały. Mama też dała pieniążka za to, że się nachylił i kazał po mszy przyjść do siebie. Poszła tam z moją ręką. Potem za rękę co wtorek i piątek odprowadzała mnie do drzwi religii, żebym nie odwróciła się od Boga. I szybko szła do domu.

– (grobowa cisza)

– Dobrze, że mnie schowali pod spodem. Pan Bóg tutaj nie zagląda. Jak tylko będę lepsza dla wszystkich, zaraz mnie wypuszczą z pudełka.

Chór: W stromym ogrodzie, w zetlałym zachodzie gęstnieje

tajemnica. 

Sieroctwo pamięci. Obrazy widziane z perspektyw. Ci Oni pamięć zapamiętale ćwiczą, wtórują im koty, wycięte dęby. W kolejce stanęła lipa. Lecz czyja to pamięć – niczyja może? Tam krzyże do nieba idą, gdzie wszystko leży pokotem. Jedni się kłębią, drudzy w uścisku – na koniec każdy osobno. Mundo, mundo i profundo. Pnie się Wieża Babel.

– Poszedł do pierwszej śmierci zamiast do pierwszej komunii. Do tchu ostatniego ćwiczyliśmy opuchłej wiosny precyzję skoków na jednej nodze. Gra nazywała się „w klasy”, tej gry już nie ma. Dzieci z niej jakoś wyrosły. Ale wtedy nie była nawet na wyrost. Przesuwaliśmy po kratkach narysowanych kredą pudełko po paście do butów wypełnione piaskiem. Wszystko działo się gwałtownie, bo już nas gonił „berek” po rozgrzanym asfalcie. Czasem dało się wiatr prześcignąć, ale nie dało się przechytrzyć Czarnego. Żeliwny właz otworzył pod nogą Wojtka. Otworzył i zamknął za nim. Za trzy dni jeszcze raz łopatą rozkroili dla niego majowe wnętrze. Teraz my tam za nim wskakujemy, jakby nas życie goniło w „berka”. W otwarte ramiona ziemi, w garniturkach na wymiar, a Wojtek dawno już wyrósł ze swojego od pierwszej śmierci. Wciąż robi listę naszej nowej klasy.

14.

Chór: To gra z pamięcią się toczy, w której stawką sumienie.

– Halo, córeczko, słyszysz mnie? Halo, halo… Jestem głodna nawet po obiedzie. Pielęgniarka wdziera mi się do ust i wlewała 2 łyżki czegoś, potem przechyla talerz i reszta ląduje w zlewkach. Z sąsiadką łóżko obok mamy odruchy wymiotne, przechodzi po B6. Tylko głód nie ustępuje, żołądek zżera siebie od środka. Córeczko, halo, halo…Chcę leku, który zapomni za mnie. I będzie jak nóż. To na swój sposób byłoby ludzkie. Ale oni zdecydowali za mnie, nie muszę już wybierać, tylko wytrzymać. Halo, halo… 

15.

Chór: Plecidła, mamidła, obrazy widziane z perspektyw –

rzeczywistość to czy nierzeczywistość? 

– Trzymała mój ból, aż jej siła przeszła na mnie. Wtedy ciepło zalewało moją łapę. Nawet nie drgnąłem, żeby nie puściła. Miała wzniecać to ogromne powietrze, ale nie wzniecała, bo swoją łapą trzymała mój ból. Potem mi wlała do miski mleko. Myślała, że teraz jestem jej. Niedługo potem robiłem przed nią koci grzbiet i wskakiwałem na dziwne zwierzę, które spadało zawsze na trzy łapy. Nazywała go fortepianem albo Edziem. Siadała przy nim i robiła to coś, jakby nagłe powietrze. I wtedy powietrze było wszędzie.

– Musimy być czymś więcej niż jesteśmy w istocie.

(fragm. z poematu Elżbiety Musiał „Gry do-słowne”)