Irena Nyczaj

By – dalej…

Pianino zawitało do naszego domu w czasie trudnym. Nie można było takiego instrumentu zwyczajnie kupić. Pomógł przyjaciel – członek orkiestry symfonicznej. Na jego nazwisko została kupiona piękna Calisia – dar dla syna od Matki.

Przyjechało załadowane przed sklepem muzycznym na pakę bagażówki, wzbudzając aplauz i zrozumiałą zazdrość gapiów. Padały propozycje odkupienia instrumentu na pniu. Takie to były czasy. Ale my ocaliliśmy naszą Calisię. Sąsiedzi w sześciu chłopa wtaszczyli nielichy ciężar po schodach, ustawili w salonie, otarli spocone czoła.

Wtedy on zagrał. Rozpoczął walczykiem, skomponowanym na zakończenie nauki w szkole muzycznej. Miał wtedy bodaj 12 lat. Pełen wdzięku, młodzieńczy utwór rozbrzmiewał, wypełniając pustawy pokój lekkimi dźwiękami. Potem wzruszony, w miarę jak poczynał sobie coraz śmielej, dał wręcz mały koncert, gdzie Mozart zapoznał się z urokliwą Prząśniczką i mazurkami Szopena, pozostając w pełnej harmonii z jazzem i kolędami.

Pnącza alikwotów jęły otaczać i oplatać artystę, który grał z pamięci. Słaby wzrok nie pozwalał mu korzystać z nut. Na nic zdałoby się ustawienie pulpitu – nie widziałby nut. A więc zapamiętywał je – całe sekwencje muzyczne. I grał z głowy, improwizując.

Zobaczył obraz.

„Ziemia tak urodzajna, że jak okiem (nawet przymkniętym) sięgnąć – sady gitarowe, lasy skrzypcowo-fletowe, gdzieniegdzie wiolonczelowo-klarnetowe, poszycia perkusyjne. A w głębi, hen u polany jasnej jak scena  f o r t e p i a n. Wielki fortepian mroku zakwita nokturnem”.

* * *

Westchnął, z trudem łapiąc oddech. Od jakiegoś czasu dźwigał ciężar przytłaczający nieuchronnie. Starość. „Mimo odwołań, a nawet prób wykreślenia z rozkładu, nadal kursuje moja ciuchcia-serce pordzewiałymi torami żył, choć czasem ledwo się kolebie na skrzypiących resorach”.

Lubił podróżować koleją. Uspokajała go muzyczna miarowość, a przemykające za oknami obrazy-kadry – jak w kinie – układał w swój własny, osobisty film. Rozwijał leniwe równiny, a trawiasty dywan, nasiąknięty słonecznym blaskiem, przywoływał chłopców wbiegających jak piłki wprost do kwietnej bramki.

„Ręka opatrzności na polu karnym…

O, rany boskie!

Na gwizdek sędziego

ostro strzelony ziemski glob

mknie – ku wiekuistemu światłu bramki…

Niechaj Bóg  b r o n i!

I oby tylko

nie wypiąstkował globu na aut,

gdzieś poza naszą galaktykę,

w czyjeś już całkiem

niepowołane ręce”.

Jedzie na wynegocjowany z rodziną, jak co roku, samotny pobyt w ukochanych górach. Tam ładuje swe poetyckie, twórcze akumulatory. To jest mu niezbędne, by tworzyć.

„Ten obraz, nieuleczalny,

bez płótna i ram,

toczy mnie, wypełnia po koniuszki palców”.

Przypomniał rozmowę z przyjacielem, która go przeraziła. Znali się tyle lat, a jednak… te słowa wstrząsnęły nim. „Jestem diabelskim pomiotem”. „Czym?!”. „Słyszałeś, tak mówi się czasem o DDA – dorosłych dzieciach alkoholików”.

Nie znał tego określenia. Przeraziło go, zamurowało. Nie był w stanie o nic zapytać, siedział jak słup soli. A przyjaciel uruchomił projektor i popłynęły kadry, przerażający film z jego dzieciństwa, które nie było dzieciństwem, lecz stanem ciągłej walki. I ten stan po latach wydał produkt – człowieka, który wiedział jedno: nie mówić, nikomu nie ufać, nie czuć. „Więc dlatego tak ze wszystkimi walczy, jest agresywny, złośliwy. Odgrywa się, odrzuca ludzi, bo przecież wszyscy, tak uważa, są jego wrogami. A jednocześnie nieustannie poszukuje aprobaty i akceptacji. To dlatego wybrał mnie i zaufał. Bo ja go nie oceniam, akceptuję takim, jakim jest. I on to wie. Czy będzie możliwe mu pomóc?”.

„Ledwo dotykam bruzdy,

a zostawia ślad

porastający drapieżnymi chwastami.

Ledwo dotykam przedmiotów,

a w swych miejscach

nie zaznają bezpiecznego spokoju”.

Zamyślił się znowu. Poczuł chłód. Z otwartego w korytarzu okna niemiłosiernie wiało. „Znów przemarzły mi twoje plecy ręce nogi. Od porywistych dreszczy powietrze się skrzy. Goły tor naciągnął wełniany dym aż pod zwrotnicę…”.

Spojrzał na zegarek. Było południe. Już niedługo powinni dojeżdżać do celu podróży. Spojrzał w zaokienny pejzaż. Zadziwiła go szarość. Poczuł niepokój, jak wówczas gdy przez okopcone świeczką szkiełko oglądali z chłopakami mroczne zjawisko zaćmienia słońca. Zaćmienia całkowitego – do bólu, atawistycznego lęku pierwotnej istoty.

Z szarego pejzażu wyłaniać się zaczęły kontury zaznaczone czerwoną i pomarańczową farbą. Dziwny ten świat w dodatku wirował, zrazu powoli, lecz jak gdyby nie chcąc odstawać od biegu pociągu, nabierał przyspieszenia, a łoskot kół układał się w zadziwiający, niepokojący, wcale niejednostajny rytm. Przeciwnie, był rwany, niemiarowy. Poprzez ten rytm dały się słyszeć głosy ludzi. Nawoływali, pytali o coś, ale o co? Nie wiedział.

Co się stało z ludźmi? Przypomniał wyczytane w sieci, niedorzeczne pytanie pielęgniarki skierowane do księdza, czy może ona iść do pracy w niedzielę. Nie, to chyba jednak był żart. Niemożliwe, żeby dorośli ludzie… Dzisiaj też jest niedziela. A figurka Buddy w domu to grzech? A czy można zabrać nieochrzczone jeszcze dziecko do kościoła? Pytania – szare i czarne złowrogie ptaszyska wirowały coraz szybciej. I ten łoskot skrzydeł…

„Rozcieram ramię łokieć przegub

Na peronie dłoni

ciuchcia odpoczywa

przetacza nadzieję

w końcówki palców

Wciąż jeszcze równo

klekocze tłok

Zawiadowca sprawdza

długość linii serca

Daje sygnał

       by – dalej…”.

W opowiadaniu wykorzystane zostały cytaty z wierszy Stanisława Nyczaja: Gitarowe sady, Kosmiczny futbol, Ciuchcia-serce, Ten obraz.