Grzegorz Rak

Bolero

Jan kolejną godzinę spędzał w studio. Początkowo szło nadspodziewanie dobrze. Niestety, zaciął się. Bezradnie szukał rozwinięcia tematu między klawiszami pianina, w otaczającej przestrzeni, w wyobraźni. Odtwarzał w myśli spacer, który pobudził jego aktywność.

Przymuszony do tego pustą lodówką, wyszedł z domu pierwszy raz od dwóch dni. Unikał już wyjść, tak jak unikał informacji. Od dawna nie włączał telewizji, a o radiu zapomniał znacznie wcześniej. Miał wrażenie, że doszedł do ściany. Więcej już nie przyjmie udręczony umysł. Wbrew wszystkiemu postanowił zabrać się za pracę. Tęsknił do niej bardzo. Odpychał od siebie myśl, że jego muzyka nie będzie nikomu potrzebna. To do niej został stworzony. Do niczego innego. Musi wbrew wszystkiemu, wbrew wszystkim robić swoje.

Pogodzenie realiów życia ze sztuką przychodziło mu ciężko już wcześniej, jeszcze przed, a co dopiero teraz. Ledwo zdołał zaistnieć na estradzie ze swoim kwartetem jazzowym. Przełamać obawy przed komercją. To było w innym świecie, te dylematy. Teraz przez okno kuchni, gotując dla rodziny, obserwował ekipę budowlaną. Sprawnie remontowali sąsiednią kamienicę. Zazdrościł im. On, mistrz w swojej profesji, zazdrościł tym młodym, pełnym życia mężczyznom. Zazdrościł prostej, ale namacalnie potrzebnej pracy.

Na spacerze po zakupy usłyszał w duszy dźwięki kroczącego wraz z nim tematu. Odpychał je od siebie, zdominowany myślami o własnej nieprzydatności. Ostatecznie, czemu się dziwić? Jan czuł się całkowicie niepotrzebny. Zostawiony na marginesie, wyzuty z racji bytu. W uszach dźwięczały mu oklaski publiczności, okrzyki jeszcze nie tak odległego aplauzu wypełnionej sali. Tymczasem to dzisiejsze, wstrętne nic, globalne nic, dopadło Jana i osadziło w przymusowej bezczynności. Odebrało mu nawet chęć do muzyki. Do komponowania.

Negatywne informacje osaczały, odbierały oddech. Nadszedł dzień, w którym żałował, że aż tylu ludzi poznał w swoim życiu. Telefon nie milkł. Ciągle dzwonił ktoś z innej części kraju z wiadomością, na którą Jan wcale nie czekał, której wolałby nigdy nie usłyszeć. Zmarł ten i ten. Za chwilę znowu – zmarł ten i ten. W głowie powtarzał – przestańcie dzwonić, przestańcie! – Niestety, wciąż dzwonili. Wyłączył telefon. Odciął się od ludzi. Nie powiedział prawdy po powrocie z pracy dzieciom, Joannie. Zrzucił na kłopot techniczny telefonu. I tak mają go za dziwaka. Coraz bardziej był tego pewien – za bezużytecznego dziwaka.

Szedł więc tamtego dnia i wraz z muzyką, która tak nieoczekiwanie powróciła, odczuwał narastającą euforię. Czuł, że nie poddaje się, że jeszcze jest coś wart. Nieważne, czy komuś jego sztuka będzie potrzebna, czy znajdzie wdzięcznego odbiorcę. On musi tworzyć, bo do tego został powołany. Nieważne słowa wypowiedziane przez znajomego, gdy usiłował podzielić się swoim żalem, swoim poczuciem bezradności, słowa które raniły: – Jan, najpierw micha. Na sztukę i inne pierdoły przyjdzie czas później.

Wtedy pomyślał, że już nigdy nie przyjdzie ten czas, że za późno. Jednak teraz wrócił do domu i zamknął się w studio. Błyskawicznie zapisał nuty. Znalazł dla nich stosowne tempo, włączył pianino, nałożył słuchawki i zaczął grać. Tylko dla siebie. Muzyka przywoływała obrazy przemykających ulicą ludzi, na widok których, poprawiając maskę, przechodził na drugą stronę. Bezszelestnie, a jednak odnotowany przez dźwięki pianina, przemknął radiowóz. Słyszał kłótnię w sklepie starszej pani z „karkiem”. Ten przy kasie, z maską na brodzie, z butelką piwa i siatką zakupów, prawie jej wlazł na plecy. Słyszał wcześniej awanturę przy mięsnym stoisku. O co dokładnie – nie wie; zresztą i kłócący się nie wiedzieli. Szedł wraz z dźwiękami, otoczony pełnymi niepokoju, może przerażenia, spojrzeniami przechodniów. Miał pewność, że wściekłych z powodu jego istnienia. Przebił wszystko świdrujący sygnał karetki. Gnała z ubranymi w białe, szczelne kombinezony ratownikami. Następna, następna i następna. Wraz ze słowami, ze zdarzeniami kroczyły dźwięki kompozycji Jana. Rosły w jego uszach, nabierały znaczeń. Budowały napięcie i emocjonalną opowieść. Zanurzył się w nią z nieodczuwaną dawno energią.

Pierwszy raz od miesięcy pracował. Nareszcie. Dochodził jednak do tego nieprzekraczalnego punktu – dźwięku. Krył on okrągły słup ogłoszeniowy. Ten sam słup, który usiłował omijać podczas spacerów, czy częściej podczas wyjść po zakupy. Przechodząc robił wszystko, aby na niego nie patrzeć, a ten przyciągał wzrok z niewytłumaczalną siłą. Słup szczelnie oblepiony klepsydrami. Kompozycja grzęzła właśnie tu. Tonęła w milczącym krzyku klepsydr. Zaczynał grać od nowa, wciąż to samo. Słup, i cisza po nim. Pustka, przeraźliwa pustka. Odłożył słuchawki na pianino. Siedział w półmroku. Koncentrował uwagę. Nic nie robił. Usłyszał chrobotanie zamka, otwieranie drzwi, kroki powolne, zmęczone w korytarzu. Jeszcze tylko odgłos stąpania w salonie i znów cisza.

Wróciła Joanna. Zszedł do niej podać kolację. Na pewno jest wykończona po dyżurze. Zajrzał do salonu. Żona, ordynatorka szpitala zakaźnego, siedziała, właściwie wpółleżała w fotelu. Oddychała miarowo. Zasnęła. Nareszcie mogła odpocząć po dobie dyżuru. Sięgnął po pled i okrył ją starannie. Czule, delikatnie, aby nie zbudzić, pogłaskał po włosach.

Patrzył na nią i dotarło do niego. Kompozycja właśnie się domknęła. Ten słup został przezwyciężony widokiem Joanny. Motyw będzie krążył, zawracał i z powrotem opisywał te same uczucia. Podejmowany przez coraz to inne instrumenty, będzie rósł, narastał, aż do forte. Do końca.

Grzegorz Rak: Opowiadania nie tylko mazurskie, Oficyna Wydawnicza STON 2, Kielce 2021, s. 196.