„Zaczęło się zwyczajnie” – filharmonia, koncert abonamentowy. Tyle że na scenie w ogóle nie pojawiły się instrumenty. Sześciu panów w garniturach zaśpiewało swój program a capella. Kto mógł wiedzieć, że to aniołowie i że od tego dnia zmieni się czyjaś optyka, jakość życia i relacji, odzyska się czyjeś dawno zagubione szczęście.
Muzyka jest dobrem nie do przecenienia. „Natura to wie. Wszystko w niej gra i śpiewa – zewsząd słychać sopranowe arie ptaków, chóralny śpiew żab, (...) polifonię zwierząt w zagrodzie, (...) chór liści akompaniuje dyskretnie wokalizie wiatru...”. Harmonia przyrody uwrażliwia człowieka, uczy dostrzegać przejawy piękna, otwiera na estetyczne doznania. I jednocześnie zaprasza do włączenia się, dawania odpowiedzi na wszelkie możliwe sposoby.
„Najdoskonalsza jest jednak muzyka zrodzona w duszy człowieka”. Potrafi porwać za instrument, wykrzesać z niego iskry, oszukać fizykę „biegłością palców wypracowaną latami mozolnych ćwiczeń”, sprawić niemożliwe. Potrafi nawet oderwać się od instrumentu, popłynąć głosem tylko, wyrwanym trzewiom i krwi, a tak uskrzydlonym, jakby bez ciała duchem samym unosił się w przestwór. Potrafi spleść sześć takich głosów w jedność, w „jedną pieśń złożoną/ z melodii związanych a wolnych/ różnych a tożsamych (...) głosy-melodie biegną/ do siebie od siebie/ schodzą się i rozchodzą/ jednocześnie razem/ a w tej samej chwili/ jeden za drugim// oddzielne i złączone// płynie jedna pieśń a jakby sześć pieśni/ płynie sześć pieśni w jednej/ w absolutnym współbrzmieniu”.
Zadrżało serce, zaszkliło się oko.
Tyle lat pod powierzchnią, niemal w odrzuceniu, niemal w zapomnieniu. W pogrzebaniu dziecięcych marzeń, wrażliwej młodości, urodzajności dojrzałego wieku. W poszukiwaniu innych środków wyrazu, w chodzeniu w kółko, w poddawaniu się sugestiom. Już prawie bez muzyki, prawie bez dźwięku – „dzień po dniu/ od filiżanki porannej kawy/ po nocne wtulenie w poduszkę// żadnych ostrych zakrętów/ tylko przypisane życiu/ zwyczajne udręki”.
Lecz przecież jest muzyka. Jest śpiew i głos, i melodia. Jest cały uśpiony na dnie duszy, ale jednak istniejący świat, kipiący bogactwem przeżyć, porywający, upojny. Potrzeba było dojść do tego momentu, by to odkryć, potrzeba było tej chwili, by zawołać: „Bóg waszym śpiewem/ dotknął mojego życia”!
Nieśmiało, w otoczce obaw, czy aby wypada i czy się w ogóle da o tym pisać, zaczęły powstawać wiersze. Dobijały się najczęściej nocą. Pozbawiały snu, pochłaniały ciemne jesienne godziny jak pokarm konieczny do wzrostu, rozrastały się i krzepły.
Karmiły się nie tylko polifonią. Odkryły, że aniołowie mają swoje życie, którym dzielą się ze śmiertelnikami. Można poznawać ich osobowości, zainteresowania i pasje. Można śledzić ich trasy koncertowe, a nawet w wirtualnej rzeczywistości uczestniczyć w tych wydarzeniach. Skołatana dusza weszła w ten anielski świat, odkurzyła znajomość języka, przełamała bariery nowej technologii informacyjnej. Teraz już nie był to tylko królewski sekstet, każdy z sześciu głosów rozbrzmiewał swoim własnym, rozpoznawalnym pięknem: „z najgłębszych głębin bas przenika/ niedostępne zakamarki duszy/ wypłasza ciemności// słoneczny tenor napełnia światłem/ oczyszcza ze smutku/ wygładza kręte myśli/ cierniste uczucia// czysta rozświetlona/ wzbijam się w niebo/ na aksamitnych skrzydłach barytonów/ i dźwięcznych strunach kontratenorów// porywają mnie w świat/ gdzie piękno/ nie umiera// nigdy”.
Poddała się dusza melodii miłości, słuchając i pisząc, pisząc i słuchając. Przyszły kolejne koncerty, przyszły symfonie i sonaty, arie i pieśni. Wiersze okrzepły i poddały się ryzom. Powstała książka – pełna muzyki. Pełna spontaniczności i uczucia, pełna niuansów i niespodzianek. Popłyńmy z nią razem, unieśmy się w błękit, ku ojczyźnie aniołów, w której „całe (...) jestestwo/ zanurza się w dźwiękach –/ im więcej melodii/ tym mniej nasycenia/ pragnienie rośnie/ w nieskończoność/ słodycz i ból...”.
Regina Kantarska-Koper: Muzyka Moje Pragnienie. Music My Desire, Wydawnictwo Buk, Białystok 2012