1.
Pisanie dzienników, to sprawa jakoś żenująca. Przynajmniej tak myślę ja, który się jeszcze na to nie zdecydował, choć wielu moich kolegów literatów czyni to z powodzeniem. Pierwsze narzucające się pytanie: kogo to zainteresuje. Ani to życie nasze nie obfituje w Wielkie Wydarzenia, ani wielkie skandale. Nie jesteśmy bohaterami lustracji, ani najmniejszych nawet afer seksualnych. Zresztą o tych ostatnich sprawach mogłyby tylko napisać nasze partnerki, a my sami mielibyśmy niezmiernie zajmującą lekturę... Wprawdzie dzienniki pisał Żeromski, Dąbrowska, Nałkowska i inni luminarze literatury. Ale oni co innego. Obracali się w elitarnych towarzystwach, byli świadkami swojej epoki i przemian historycznych, a nawet ich bezpośrednimi uczestnikami. A my? Powojenni literaci, zmagający się z komunistycznym reżimem, albo młodsi przygniatani ogromem głupoty rządzących nami skretyniałych krasnoludków? Co więc takiego możemy umieścić w dziennikach, żeby to było ciekawe, porywające, oryginalne, uniwersalne? Może więc lepiej nie pisać wcale, niż zapisywać banały.

2.
„Wczoraj kupiłem nowe radio, a dzisiaj już się zepsuło. Oto sukces PRL-u. Usiadłem do pracy, bo mam wolny dzień, nad „Zabijaniem ptaków”. Lecz zabolała mnie głowa i nagle poczułem senność. Nic nie napisałem.”
To zdanie zostało zapisane przez Zdzisława Łączkowskiego pod datą 25 V 1973. A 26 V 1973, czyli następnego dnia, czytamy: „Włóczęga po Polach Mokotowskich. Potem włóczyłem się Alejami Jerozolimskimi. Potem niesmak, że cała niedziela stracona. I bez sensu. A ulice tętniły radością, życiem i miłością. Tyle szczęścia. Tylko u mnie pusto.”
I od razu uwaga: banał przestaje być banałem, kiedy staje się odzwierciedleniem stanu ducha.
Spleen, warszawska ulica jakże inna od owych „wewnętrznych dróg” autora, kontrast, nawet sytuacja liryczna... A przecież dzienniki to nie tylko suma intymnych zapisków. To spotkania z ludźmi, urywki rozmów, spostrzeżenia, refleksje nad życiem własnym oraz kontekstem psychologiczno-historycznym, w którym to życie trwa. Wielka mozaika doznań.
3.
Czy dzienniki mogą być dokumentem historycznym? Do pewnego stopnia. Pamiętajmy, że ich walorem jest subiektywizm. Czytając różne dzienniki, w tym „Czekanie na kometę” Zdzisława T. Łączkowskiego, porywani jesteśmy przez tok myśli autora, wczuwamy się w jego osobowość. Niejako jego oczami oglądamy rzeczywistość, która może być i nam znana z autopsji.
Powtarzają się tam, niejednokrotnie współczesne, nazwiska: pisarzy, krytyków, działaczy, polityków (u Łączkowskiego przeczytamy m.in. o Michale Sprusińskim, Zygmuncie Lichniaku, Januszu Stefanowiczu, Bolesławie Piaseckim, Ance Kowalskiej, Janinie Kolendo, Zygmuncie Przetakiewiczu, Janie Dobraczyńskim, Julianie Rogozińskim, i o wielu, wielu innych osobach, dobrze dziś znanych i zapamiętanych przez żyjących ludzi.). Nazwiska te pojawiają się właśnie w bardzo różnych kontekstach, bardzo odmiennych barwach. I to jest walor bodaj najistotniejszy.
4.
Istotna refleksja: czy istnieje obiektywna prawda o człowieku? O jego czasach? O historii? O sprawach nadprzyrodzonych i ostatecznych? Okazuje się, że autor dzienników, które mają jeszcze i tę zaletę, że nie są pisane z myślą o natychmiastowym druku, są bardziej szczere. Więcej w nich emocji niż wyrachowania. Kiedy porównamy dzienniki różnych autorów z tego samego okresu, albo skonfrontujemy z nimi doświadczenia własne, to się okaże, iż są to bardzo różne spojrzenia i spostrzeżenia. Ktoś, kto w opinii naszej (a także publicznej) uchodził, dajmy na to, za polityczny lub mentalny beton, w odczuciu autora dzienników jawi się jako całkiem ciepły i skłonny do dialogu człowiek; satrapa – uczynnym i życzliwym facetem... Odruchy, meandry ludzkiej psychiki, światełka w niekiedy bardzo ciemnych tunelach osobowości. A więc – to truizm – monolity nie istnieją. Opinie o ludziach i świecie kształtują się na podstawie osobistych doświadczeń każdego z nas. Bywali przecież ludzie, dla których Stalin okazywał się prawdziwym i lojalnym przyjacielem, a Hitler dobrotliwym wujaszkiem Adolfem. Oczywiście, nie zmienia to postaci rzeczy od strony historycznej, ale sygnalizuje całe nasze wyłącznie subiektywne i zupełnie nie ostateczne odczytywanie świata. Każe się zatrzymać i zamyślić zwłaszcza nad naturą człowieka, jakże dziwną, podzieloną, pokrętną dysproporcjonalną. Nad naturą nas samych.
5.
Zastanawiam się, czy dobrym zdaniem rozpocząłem niniejsze rozważania. Bo rzeczywiście, opisywanie na gorąco zdarzeń, dziś może się nam wydawać i żenujące, i mało ciekawe. Ale za lat trzydzieści? Wystarczyłoby przecież opisać teraz nasze wspólne „lektury” z Andrzejem Dębkowskim, prywatne rozmowy z Leszkiem Żulińskim, happeningi Tadzia Cugowa, krotochwilne rozmowy z Andrzejem Gnarowskim, a zwłaszcza z Grażyną, wspomnieć poznańskie Listopady Poetyckie i Literackie Jesienie Pogórza, żarty z Markiem Wawrzkiewiczem i klimaty Warszawskiej Jesieni Poezji... Mało? A obok tego refleksje osobiste, egzystencjalne zamyślenia, intymne rozważania nad własnym życiem, losem ostatecznym, sensem wszystkiego... Za kilkadziesiąt lat byłby to ucukrowany, ciekawy, pełen smaczków materiał. Takim materiałem jest właśnie kolejny tom dzienników Zdzisława T. Łączkowskiego, obejmujący lata 1972-1974. To nie tylko cenna rzecz historyczno-obyczajowa, ale i kawał dobrej prozy. Bo dzienniki muszą być dobrą prozą. Szczerą i rozrachunkową. Wtedy opisywane w nich rzeczy małe stają się wielkie i ciekawe.

Zdzisław T. Łączkowski: „Czekanie na kometę. Dziennik 1972-1974”, Zagnańsk 2006, s.168