Zbiór esejów Andrzeja Tchórzewskiego, jak każda książka wybitna, daje asumpt do szerokiej polemiki, prowokuje do odrzucania konwencjonalnych skorup interpretacyjnych, proponuje inne spojrzenie na literaturę, jako na zjawisko kultury, powstałe w określonym kontekście zewnętrznym. Nie są to szkice literackie obracające się wyłącznie w obrębie tekstów. Tchórzewski – w przeciwieństwie do krytyków skupiających się głównie na odczytywaniu z tekstu poetyckiego zewnętrznej warstwy świata – nie poprzestaje na interpretacji tego opisu, ale sięga głębiej do samej struktury poezji, jej kulturowych, filozoficznych, psychologicznych, a także historycznych uwikłań.
W tym jakże selektywnym i zarazem wielopłaszczyznowym spojrzeniu na literaturę, na kulturę (mam na myśli zwłaszcza eseje o kulturze masowej i socrealizmie, ale przecież nie tylko!) pomaga autorowi niezwykła erudycja oraz pasja drążenia problematyki, prostowania łatwych, a pokutujących w piśmiennictwie sądów, interpretacji, zakłamań.
Niekiedy jednak wydaje się, iż Tchórzewski przystawia zbyt wielki, skomplikowany aparat do tego, czego istotą jest odbiór emocjonalny, a więc szalenie indywidualny. To po trosze tak, jakby słuchającemu prognozy pogody i zainteresowanemu aurą następnego dnia przedstawiać wszelkie tajniki meteorologii, klarować mu najrozmaitsze układy ciśnienia, które złożyły się na taki czy inny stan pogody. A więc można zapytać, czy tego typu eseje są potrzebne? Odpowiedź narzuca się sama: tak, ponieważ oprócz zainteresowanych ową jutrzejszą pogodą, istnieją przecież ludzie zainteresowani owymi tajnikami prognoz, a nie tylko ich wynikiem. To nic, że może są w mniejszości, ale ta właśnie mniejszość jest gwarantem postępu, albo przynajmniej pewnej systematyzacji, daje nadzieję wyjścia z chaosu. Doskonale te intencje ilustruje esej o kulturze masowej.
W tekście zaś o Miłoszu Andrzej Tchórzewski pisze:
„My, tu w Polsce, na skutek lenistwa i nieuctwa krytyki, hucpiarstwa i hochsztaplerki uprawianej doraźnie i ochoczo przez podręcznych recenzentów, przywykliśmy do mieszczańskiego, fragmentarycznego, antyholistycznego traktowania twórczości.” To prawda. Tchórzewski się temu przeciwstawia. Bo jego własna selektywność widzenia dotyczy raczej tego wszystkiego, co sugeruje istotne tropy interpretacyjne, stawia zjawiska kultury w określonych pozycjach i świetle, pozwalają na uchwycenie właściwych proporcji. Ale i umowności, czy wręcz nieuchwytności. Bo wiersz – jak czytamy w jednym z esejów – „Jakiej rzeczywistości dotyczy? Psychicznej? Podmiotowej? Obiektywnej? Zewnętrznej? Poznawalnej? Niepoznawalnej?”
Takie spojrzenie na poezję nie należy do częstych. Zostało dane Andrzejowi Tchórzewskiemu, który sam jest nie tylko błyskotliwym eseistą o zacięciu polemicznym, ale i znakomitym poetą. I choć przyznaje, że jego niektóre rozważania (jak o Peiperze, Przybosiu czy Brzękowskim) są „w znacznym stopniu wyrosłe z filozoficznej zabawy”, to u Tchórzewskiego nie jest to jednak tylko zabawa, ale schodzenie w głąb do najdalszych mechanizmów, do początków metafizycznego zjawiska, jakim jest wszelka twórczość. To chęć poznania i zrozumienia owych zjawisk, a tym samym nadania krytyce literackiej odpowiednich (a przynajmniej dodatkowych) proporcji i funkcji.
Z kart tych podszytych filozofią esejów, niejednokrotnie trudnych i skomplikowanych, wyzierają ludzkie twarze: Miłosza, Peipera, Brzękowskiego, Przybosia, Gałczyńskiego, Herberta, Miłosza, Różewicza, Harasymowicza... Ich teorie, pełne sprzeczności i niedostatków, czy awangardowego zadufkowstwa – jak u Peipera. Tchórzewski demaskuje wszelki fałsz, ale nie dla samej satysfakcji demaskowania, lecz dla pokazania pewnych względności, których nie da się uniknąć; dla zweryfikowania pewnych sądów, które były wcześniej. Jest on jakby odkrywcą, który nie odpowiada za stan odkrytych zjawisk. Relacjonuje fakty, do których sam doszedł drogą badań, porównań i refleksji; fakty niewątpliwie nowe, ciekawe nie tylko ze względu na przypisywanie ich konkretnym twórcom, ale i na swoje ogólniejsze znaczenia.
Dystans i niewątpliwe poczucie humoru Tchórzewskiego, który zdaje sobie sprawę z umowności i niedoskonałości wszelkich teorii, czyni z tych esejów lekturę ciekawą, sprawia również, że autor nie pretenduje do stawiania własnych nieomylnych teorii, lecz stara się obiektywnie relacjonować, wyjaśniać i uzupełniać te, które pojawiły się w historii literatury, wykazując ich całą względność bądź utylitaryzm. Cała rzecz w tym, że przed Tchórzewskim nikt (albo niewielu) dokonało podobnie dogłębnych i zarazem śmiałych, czasem nawet prowokacyjnych analiz. Ale przecież zawsze otwartych, zawsze intelektualnie czynnych. „...od krytyki nikt nie wymaga bezstronności.” Tchórzewski przez cały czas ma tę świadomość. Dlatego powiedzmy raz jeszcze, że eseje Tchórzewskiego są raczej pewnego rodzaju intelektualną prowokacją. Nie obracają się w kręgu normatywnych ustaleń, niczego w sztywny sposób nie systematyzują, nie pretendują też do jakiejś kanonicznej ostatecznej interpretacji, definitywnie zamykającej problem. Są niezwykle selektywne, koncentrują się wyłącznie na interesującym autora szczególe. I ten indywidualizm w wynajdywaniu owych szczegółów oraz ich wielopłaszczyznowej interpretacji jest jednym z głównych walorów tych esejów.
Zastanawiam się, jak one przystają do interpretowanego dzieła. A czy w ogóle powinny przystawać? Przecież to są eseje, nie zaś szkice literackie zaledwie systematyzujące twórczość poetów, albo też inne kulturowe zjawiska. Owszem, krytyk, eseista, ma do czynienia z pewnym zjawiskiem, w którym doszukuje się takich czy innych elementów, filiacji, twierdzi, że utwór został napisany w opozycji do czegoś, że u jego podstaw leżą takie a nie inne intencje; że wreszcie istniejące interpretacje nie przekonują. Tymczasem – jak z drugiej strony wiemy – utwór poetycki nie powstaje tak, jak tekst publicystyczny. Dopiero przecież w gotowym utworze krytycy dostrzegają w nim różną wymowę, znaczenia, ustawiają ten utwór w różnych wewnętrznych i zewnętrznych kontekstach. I dobrze, bo takie jest jedno z wielu istotnych zadań krytyki, eseistyki literackiej, która żywi się przecież gotowym dziełem. Poeta zaś nie pisze z tą całą świadomością, nie zastanawia się nad psychologią twórczości, nad filozofią poezji, nawet nad użyciem takiej a nie innej figury stylistycznej akurat w tym, a nie innym miejscu – bo to wszystko dzieje się jakby w sferze irracjonalnej (oczywiście przy jednoczesnej świadomości i jasności tego, co chce powiedzieć, ale dzieje się to na innych piętrach). Gdyby było przeciwnie, poeta musiałby dokładnie zinterpretować utwór, a dopiero potem... go napisać! Co byłoby absurdem z punktu widzenia poety. A – paradoksalnie – nie musi być z punktu widzenia warsztatu publicysty. Wydaje się, że Tchórzewski ma tego świadomość (przecież sam jest znakomitym poetą), bo żadnej interpretacji nie uważa za kanoniczną. Nie spiera się o dogmat, bo wie, że dogmat jest niedorzecznością paraliżującą w dodatku każdy ruch intelektualny. Spiera się tylko o prawdopodobieństwa – jak choćby w eseju-interpretacji „Skumbrii w tomacie”. Zwłaszcza, powiedzmy sobie szczerze, iż wszelakie interpretacje są w gruncie rzeczy niesprawdzalne, przynajmniej do końca. Nawet gdyby zapytać samego poetę, odpowiedź nie usatysfakcjonowałaby pytającego, choć można byłoby się wtedy powołać na „autorytet” autora. Ale poezja – jak wiadomo – autorytetów nie uznaje.
Jakby nie patrzeć na książkę Andrzeja Tchórzewskiego, trzeba powiedzieć, że niesie ona odświeżające spojrzenie na literaturę, którą Tchórzewski traktuje poważnie, nie przywiązując wagi do tymczasowych, recenzenckich sądów, często zbyt utylitarnych, prowokując do ustawicznej, otwartej rozmowy o historycznych uwarunkowaniach, postawach pisarzy, wreszcie o psychologicznych oraz filozoficznych aspektach każdej twórczości.
Andrzej Tchórzewski: „Z poczekalni na Parnas”, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2004, s. 252.