Krzysztof Gąsiorowski

Leży przede mną świeżo wydany tomik wierszy Krzysztofa Gąsiorowskiego zatytułowany „Moja stara naga maszyna do pisania i panienki na imieninach” (Wydawnictwo Adam Marszałek). Oddaję się przypadkowi i otwieram na stronie 106:
„Paląc, pijąc, straciłem
zęby. Nie odrosną, nie jestem
rekinem.
Zostanie po mnie
raczej krzycząca niż szydząca
czaszka”.

A więc - śmierć. Jedyne zagadnienie godne uwagi filozofa, o czym wiemy z „Obrony Sokratesa” Platona. Pada tam fundamentalna kwestia: albo śmierć jest kamiennym uśnięciem na zawsze, albo przeniesieniem się w wyższe, lepsze rejony, lecz każda z tych ewentualności jest dobra. Sokrates nie uspokoił jednak nikogo, a zwłaszcza poetów, których nie byłoby, gdyby nie wątpili. Krzysztof Gąsiorowski nie zakrywa sobie oczu woalem, który miałby zasłonić nieuchronność, on mówi:
„(...) Ale nie bój się, mój kwiatuszku,
my dopiero się zapowiadamy;
dopiero gdy rozkwitniemy
będziemy umierali...”.
To dziwne, że Gąsiorowski widzi po śmierci swoją czaszkę, która krzyczy, lecz nie szydzi. Czy dlatego, że z poety egzystencjalisty stał się - przynajmniej w tym tomiku - właśnie wytrawnym szydercą? Tragizm życia, absurd trwania, bezsens planów, naiwność celów - mimo tej okrutnej świadomości obecnej w tych wierszach, nie przestają być one ani na chwilę ironiczne. A głównym atutem „Mojej starej nagiej maszyny do pisania...” oraz samego Krzysztofa Gąsiorowskiego jest to, że gorycz tej ironii jest wytrawna:
„Przysiadł się do mnie w parku
jakiś młodzieniec. Panu to dobrze, mówi,
panu to się nie nudzi, widać, że pan jest
chory. A mnie, kurwa, rozsadza energia
i nie wiem co ze sobą zrobić.
A może byś tak , młody człowieku,
pytam nieśmiało, dobił jakiegoś staruszka?
Dobry pomysł, dobry pomysł, wykrzykuje
młodzian, i odchodzi”.
Lubię takie wiersze.