Poezja na topie!

Naprzód, nim uniosę w tryumfie ręce, powiem o bólu własnego dolegliwego doświadczenia. Bólu, który z każdą niemal codzienną informacją o dramatach nękających nasz dookolny świat, we mnie zagnieżdżał się złowieszczo i pogłębiał deprymujący stres. Nie mogłem go w sobie ukoić. Z sił wewnętrznej woli miałem tylko do dyspozycji słowo. Ale, choć wyrażane z nakazu serca, było ledwie zaklęciem, zduszonego niemocą krzyku zwątpienia.

W tomie Pojedynek z Losem (2015) wierszem-zapisem Z ostatniej chwili alarmowałem ze ściśniętym gardłem:

 
Oto na nowo powstają ze zgliszczy

mury tak jeszcze niedawno zburzone

z gromkimi fanfarami co do jednej cegły.

I te naprędce dziś wznoszone pomiędzy

uchodźcami z Syrii, Libii, Iraku

a nami – nie dość wyrozumiałymi.

 
Już chyba one tak prędko nie runą,

jak te wyciskające z serc gorące łzy

pieśni o trudnym spełnieniu wolności.

 
Dla polityków i żarłocznych mediów

pozostaje już tylko wypisać design

na ukoronowanie tych „zbawiennych” murów

arcyozdobnie kolczastymi zasiekami,

zwróconymi kąśliwymi zasiekami do wewnątrz

żeby nie kłuły zawstydzonych oczu.

 
I pytałem rozdygotany:

 
A co ze ścianami zapiekłego zwątpienia,

rozsadzającymi nasze nadczułe wnętrza…?

Kto kiedy, jak, czym je przyozdobi

na o s ł o d ę naszej wiekuistej udręki?

 
Na to ostatnie pytanie, zdeterminowany, rzuciłem w tytułowym wierszu tomu – niczym niewidzialne lasso – ironiczną, przekorną ripostę:

 
Wciąż jeszcze, krnąbrna, uparta Nadziejo,

nie mam w sobie dość sił,

żeby się poddać.

 
Z owego „lassa” wybłysnął wreszcie dwiema tercynami niczym tęczowy song Słoneczny most poetów:

 
Czy poeci zdołają ogrzać

nasze nieufne serca i sumienia,

wyziębione kalkulacjami polityków?

 
Czy zdołają dobrowróżbną nadzieją

wznieść słoneczny most z żarliwych strof

nad druzgocącymi nas podziałami?

 
Zrobiłem, co wtedy mogłem, z potrzeby zamanifestowania narastającego we mnie – i nie tylko we mnie – niepokoju i z pełną determinacji chęcią wyjścia poetyckim dobrosłowem naprzeciw.

 *

 Minęło długie 5 lat. Wciąż nie udawało się tego marzenia o „słonecznym moście” ziścić. Wydawało mi się, że wzniesienie go przekracza nasze siły, idealizuje możliwości. Notoryczni malkontenci, obwieszczający najgorsze – zmierzch znaczenia i wpływu poezji – zaczęli wprost maniakalnie zatracać się w gorzkich utyskiwaniach na łamach czasopism, w mediach społecznościowych.

I naraz – olśniewająco niespodzianie – wykwitł ufnie nad głowami tłumu piękny gest. Aplauz dla zagubionej, zdawałoby się, w pustce społecznej obojętności Muzy Skrzydlatych Słów. Gest zaproszenia jej do obwieszczenia artystycznego orędzia. Nikt chyba, poza blisko wtajemniczonymi, nie przypuszczał, że uczyni ten gest akurat polityk, i to w sposób naturalny, jak zwracali się ongi do wędrownych bardów królowie. Imponująco zdobył się nań człowiek we wrażliwości na racje różnych ludzkich postaw opatrznościowy, nowo wybrany przez demokratyczny ład na prezydenta USA.

On to właśnie, Joe Biden, zwrócił się do młodej, 22-letniej poetki o wiersz dla siebie oraz wszystkich zebranych na Kapitolu i obecnych za pośrednictwem mediów. Patrzyłem zdumiony, jak swoją skupioną w zasłuchaniu uwagą dowodził, że słowa jej nie są li tylko jakimś panegirykiem „z okazji”, a ważną mową wypływającą z autentyzmu w najszczerszej, uczciwej intencji prawdomówności. Starającą się swym przesłaniem przeistaczać intencje w głęboki namysł, także pełen emocjonalnego napięcia.

Amanda Gorman z Los Angeles, poetka i zarazem aktywistka społeczna – autorka zbioru poetyckiego z roku 2015, który stał się bestsellerem – w swojej dotychczasowej twórczości skupiała się szczególnie na problematyce rasizmu i marginalizacji afrykańskiej społeczności w USA

Występując tym razem z płomienną energią w głosie odczytała swój wiersz, który przede wszystkim rozbrzmiał intencją „szukania światła w ciemności”. Ciemności nie tylko w okowach pandemii, ale też uciążliwej dla rozwiązywania problemów społecznych. Ważny tedy jest każdy w niej budzący się świt, kiedy „chuda czarna dziewczyna, potomkini niewolników i wychowana przez samotną matkę, może marzyć o zostaniu prezydentem”. Kiedy „odkładamy broń, żebyśmy mogli wyciągnąć do siebie ręce”.

Ten wiersz w miarę recytacji, wspomagany gestami przejmującego wzruszenia, przeradzał się stopniowo w odę do światła. Końcowa fraza brzmiała: „Nowy świt zakwitnie, gdy go uwolnimy/ Bo światło zawsze jest, jeśli tylko stajemy się na tyle odważni, by je zobaczyć/ Gdy tylko jesteśmy na tyle odważni, żeby nim być”.

Podniosły ton, patos nie osłabiły subtelności poetyckiego wyrazu, która uniosła wypowiedź Amandy i splotła w przęsła – wyobrażonego przeze mnie wcześniej „słonecznego mostu”.