Jan Marszałek jest osobnym, oryginalnym i wyrazistym poetą, dramaturgiem, powieściopisarzem i publicystą, autorem kilkunastu tomów poetyckich oraz kilkudziesięciu książek pisanych prozą różnych gatunków. „Ciałobranie”, które chcę przybliżyć czytelnikom tego pisarza i wszystkim zwolennikom nietuzinkowej literatury, stanowi V tom poezji w ramach „Dzieł zebranych”. (Autor rozprowadza książkę osobiście, na nielicznych spotkaniach autorskich, dlatego trafiła do mnie z pewnym opóźnieniem.) To absolutne pierwociny Marszałkowego poezjowania, w znakomitej większości pisane w latach nauki w szkołach górniczych, w siódmej dekadzie XX wieku, o czym precyzyjnie informuje poeta w posłowiu. „Ciałobranie” w wersji niepełnej wydane zostało po raz pierwszy w 1965r. w Wałbrzychu, „poza oficjalnym wydawniczym obiegiem”, jak czytamy w posłowiu (znajdującym się zresztą na początku tomu).

Są to młodzieńcze i późnomłodzieńcze erotyki pisane z niekłamaną pasją. Ich atutem jest prawda przeżycia, fascynacja mechanizmami ciała w kontekście psychologii płci wyrażającej się w odwiecznych grach, zamiarach, podstępach, zwodzeniach i uwodzeniach dwu stron fizycznego zbliżenia i zespolenia. Można powiedzieć, że wiersze te wzrastały razem z poetą, rozwijały się, krzepły. Obserwujemy twardniejącą na naszych oczach dosadność, rozkwit metafor, coraz śmielsze sięganie po gwiazdy i cały wszechświat. Od początku poetyckiej drogi Marszałek zdawał sobie sprawę, że uczestniczy (jako mężczyzna i poeta) w czymś ogromnym, ale w pewnym sensie „gotowym”, od zawsze istniejącym. Równocześnie miał świadomość, że „to wszystko” musi się wykonać, a z koniecznością się nie dyskutuje: „Szedłem po obrzeżu/ Jej z wosku nóżek// By odnaleźć dzwon/ Co umarłym kronikę pisze (...) Bo miłość/ To praca/ Nadaremna// I wnuki nie złożą kanarka na jej grobie” (Dach światła).
Poeta urodził się w podgórskiej wsi Zalas, w powiecie chrzanowskim i nigdy nie porzucił jędrnej, dźwięcznej, małopolskiej mowy, jej składni i słownictwa, a dorastając w ogólnopolskim górniczym tyglu, ubogacił ją o zasłyszane słowa i akcenty: „Ja, co z niej udmucham/ Gdym bez ust?” (Piszczałka); „Wsłupłała się w ognia kibić// I dybie/ Dojna/ Stonoga (...) Wsłupłała się w wody tors// I szpadlem ognia/ Wodę użyźnia” (Cień słowa uklęka przed poezją). To stąd wyrastają późniejsze, już typowo Marszałkowe frazy: „Nie oddawaj w cudze ręce/ Pługa – mowy polskiej (...) Nie oddawaj w cudze ręce/ Miecza – mowy polskiej”(„Osośnij się w Wisłę mowo ojczysta” z tomu „Lato na klęczkach zimy”, Pojezierze 1987). Stąd językowa niepowtarzalność tego tomu, zniewalająca ludowość i mocarność metafor. Stopniowo narastała też w poecie niecierpliwość odkrywcy, wybuchała jak wulkan, jak rój wulkanów, aż zaczęło brakować „nośności” języka, powstawały konstelacje pojęć, a małe litery coraz częściej ustępowały miejsca wielkim. W ujęciu niejako zewnętrznym poeta wystrzega się elementu pośredniego, cywilizacyjnego, kulturowego, wszystkiego, co zalega złogami pomiędzy czystym brzmieniem natury i oszałamiającym odzewem kosmosu.
Natura, korona stworzenia i proch ziemi, wyrafinowana premedytacja i zwierzęcy zew, głód, wołanie i wycie. Daje to wyrazisty, acz dość „brutalny” efekt: „Jej cyce to zbrojna/ Ośmiornica szarańczy// A jej dryg pośladkami/ To ziewnięcie sytego rysia” (Czy ja mam ją zarżnąć); „Jak mężczyźni/ Orzą, orzą/ Dziewic łono” (Łasiczka). W tym modelu poezji erotycznej nie ma miejsca na premedytację, aluzje, dewiacje czy pruderię. Zdrowy instynkt – oto busola poety. Ale jest też szersza perspektywa, zgoła inny kąt postrzegania natury erotyczności: „Dziewczęta odławiaj/ Powrozami – Błyskawic/ I Kochaj Namiętność/ JAK OCEAN/ Brzeg Skalisty – Kocha/ I wściekle i na klęczkach! (*** Dziewczęta odławiaj...). I dalej: „Dlatego i my tutaj – jesteśmy/ Wszechżyciem – kobietą i mężczyzną” (***Las...). Albo: „Nago, nago ucieka człowiek – od ludzi/ i wciąż szuka, szuka pierwotnej jaskini – serca,/ W drugim człowieku szuka i szuka – siebie!”. Lub z jeszcze innej strony, gdzie pożądliwość, ta „prawdziwa”, staje się źródłem i ujściem, emanacją naszego istnienia: „A żadne z nas o nic nie pyta, bo i kogo/ Gdy tak na dobrą sprawę/ Tu nie ma nas,/ Tylko te żądze/ Okryte naszą ludzką skórą...” (Sowa wszechświatów – kometa). I zupełnie nieoczekiwana perspektywa... demograficzna! Pamiętajmy, że wiersze te powstawały kilkanaście lat po straszliwej, wyniszczającej (także demograficznie) wojnie: „W tym miejscu, gdzie mordowano/ Dwoje młodych ludzi/ W potach siódmych/ Pracuje na nowe życie.” (*** Twoją matkę...). Jakże to w naszych ciekawych czasach brzmi... normalnie!
Pewną bolączką młodego poety stawał się nadmiar. Zachłyst słowem poetyckim zasilany nieokiełznaną, „kosmiczną” wyobraźnią piętrzył metafory, rozlewał się, zatapiał, to znów wystrzelał gejzerami liryzmu:
Boże Narodzenie
Tobół stołu
Bez karmy królów.
Od tułowia zimy
Mróz w glinie mgieł
Odrąbywał
Ochłapy rozsądku.
Jedyne serce
Było ciepłe,
Serce ciągle od nowa.
Inny przykład:
Wandzie z Jaworzna
Jezioro
Jak kłębowisko węży
Wznosi się żądłęm.
Bóbr
U ujścia rzeki
Wiąże krawat.
Ćwierkają dziewczyny
Różańcami cyculków!
Czy choćby: „Ile strzech/ Dopala się w jaśminach wiatru/ Z chłodu?// Uzbrojona w uśmiech/ Potrafi ukąszenie połknąć/ I najciszej zasypać piaszczyste wydmy” (*** Pustyń pokrytych głodem...).
W ramach powszechnego języka miłości i jego erotycznych dorzeczy ustanowił Jan Marszałek autonomiczny system znaczeń i wzmacniających je rekwizytów, przy czym zwykle sięga do pojęć pierwotnych, nie zważając na skojarzenia estetyczne: „A wargi/ nęciły// Jak wronę/ Mierzwa/ Końska” (Wargi); „Głodna jak ił” (Obnażanie gniazd) – ileż w tym porównaniu pierwotności, nienasycenia, jaka niebotyczna paralela do pra-matki ziemi! Aby wyrazić różnorodność miłosnych doznań i zachowań, chętnie wykorzystuje świat zwierząt. Czego my tu nie mamy! ZOO to mało, to istna Arka Noego! Przykładowo: antylopa, pstrąg, mrówki, konie, ryś, ośmiornica, sikorki, żmije, jagnięta, szczygieł, łania, pszczoła, lamparcica, szerszeń, myszy, orły, kuropatwy, łasiczka, żółw, kozica, szczupak, koza, osa, szarańcza, lew, bóbr, żaby i ryby... Związki cielesne nie dość, że osadzone są w scenerii bujnej polskiej przyrody, to same w sobie stanowią element tejże przyrody, są wkomponowane w ciąg życiowych czynności: „Naznaczyłem ją sobą/ Tak drwal siekierą/ Jodłę w talii przetrąca.” (Drzewo). W ślad za tym przyrodniczym bogactwem idą brawurowe emocjonalnie Marszałkowe metafory, jedyne, dojmujące, ziemsko – kosmiczne: „Wariatka liże/ księżyc ze mnie” (Obręcze); „Gwiazdy uwiesiły się szyi księżyca/ Tak dzieci idą za trumną (...) Kobieta jak zboża się wahając/ Rozchyla się bezkresem” (Biblijny biceps). Tu wypada zauważyć, że poeta bardzo rzadko wprost wykorzystuje fizjologię. Bo tu idzie o coś więcej – o najwięcej!
Znalazło się w tym obszernym tomie kilka wierszy nieerotycznych (np. ”Sięganie”, str.78). Skąd się tu wzięły i po co? Jest wielce prawdopodobne, że swoisty „lej fizyczności” (fascynacja kobiecością, intensywnie uprawiany sport) wciągnął młodego poetę do tego stopnia, iż wszystko inne, co powstawało „na obrzeżach”, także było przez ów lej zasysane i wchłaniane. Jakże charakterystyczna jest w tym kontekście jednia ciała i ducha, jakże słowiańska i odrębna, przeciwstawna kulturom Wschodu, gdzie w sposób kategoryczny wyznacza się osobne ścieżki dla tych sfer. Mamy zatem szczerą, wyzywającą, nieokiełznaną fizyczność zanurzoną w wybujałej, śmiałej, suwerennej wyobraźni. Akt fizyczny otrzymuje „boski” wymiar, spełnione współżycie tradycyjnie jest zasługą dominującego mężczyzny-samca. Proces miłosnego aktu, a właściwie – eksplozja miłości, jest zmaganiem się płci, na antypodach jakiegokolwiek „partnerstwa”. Właśnie ten rys pieczętuje niezwykłość i niepowtarzalność „Ciałobrania”: „Nie umiała uciekać boso/ To wtuliła się w boga// CIASTEM CIAŁA.// Jutro boga w taczki ugada/ ale w poście jam bogiem” (Żywopłot). Odwrotny kierunek tej relacji brzmi: „I ja tobą umajony,/ Ja w twoim kościele ciała” (Odlot ptactwa). Jak blisko stąd do hedonizmu? I jak daleko? Wszak Marszałek zapewnia i oczekuje przyjemności tylko w sferze erotycznej. Czasem trąci to sarmackim niepohamowaniem: „Kobieta z rąk do rąk/ Jak w karczmie/ Kufle piwa.” (Bijak i klepisko). I do kompletu przytoczmy ważną w tej materii deklarację: „Naga tkliwość/ Moim wodopojem światła” (Jęczmienne ziarno).
W kilku przypadkach Jan Marszałek porzuca konwencję, zanurza się w światy pozazmysłowe, filozofuje, jak w interesującym wierszu „Owoc”: „Czaszka mojej matki/ Tak mała,/ Prawie ziemny orzeszek. (...) Czaszka ludzka/ Jadalnym owocem. (...) We mnie żyje – mną – w tobie –”.
Zakończmy, jak poeta zakończył cały tom, wierszem „Miłość”, jego początkowymi wersami:
Miłość – ja jej nie piłem
To ona piła ze mnie
Jak ty nie pijesz źródła,
Źródło pożąda ust twoich,
Źródło pije z ciebie. (...)
Czy dzisiaj mogłyby powstać takie wiersze, szczere, czerpiące z autentycznych obserwacji i zapisów uniwersalnej mowy ciała? Znacznie zmieniły się obyczaje, ewoluuje rola kobiety w związkach obojgu płci (dokąd?). Ale gdyby pojawił się nowy niepohamowany odkrywca odwiecznych potęg natury, nowy Jan Marszałek...

Jan Marszałek, Ciałobranie, N.A., Warszawa 2011