Zamierzałem napisać krótkie wprowadzenie do tego poematu. Okazało się to nie takie proste. To gęsty, przejmujący, wielowątkowy tekst, raz po raz wymagający namysłu. Zdecydowałem się więc na po-słowie (świadom znaczącej dwuznaczności tego myślnika!). Niechże czytelnik najpierw sam na sam zmierzy się z tą poezją. I dopiero później, przy drugim czy trzecim czytaniu (co wydaje się nieuniknione) sięgnie do moich notatek.
Oto Elżbieta Musiał... - podmiot liryczny nie ukrywa tu swojej poza-literackiej tożsamości; co więcej, to zdaje się być jego poetyckim zadaniem, a przynajmniej problemem. T.S. Eliot, którego poetka kilkakrotnie tu przywołuje, twierdzi wręcz, że „ wzruszenie artystyczne jest bezosobiste”, tymczasem mamy w tym poemacie do czynienia z manifestacyjną, identyfikowalną w czasie i przestrzeni autobiografią; i jeśli dobrze rozumiem, rzecz w tym, jak indywidualne przeżycie przedstawić jako owe „wzruszenie bezosobiste” i nie zatracić się w tej ogólności - kobieta dojrzała, matka dzieciom, poetka, malarka, krytyk literacki..., dotąd żyjąca sobie, lepiej lub gorzej, w jakiejś naturalnej (kobiecej?) zgodzie, jeśli już nie ze sobą to na siebie... jakiś czas temu, zimą (co ma być ważne) znajduje na śniegu, od którego kostnieją ręce (to też ważne), w samochodowej koleinie mały damski zegarek. I, jak pisze, nieopatrznie go podnosi.
Zdarzenie błahe na pozór, nie warte poematu. Tymczasem poetka przeżywa wstrząs. Jakby wyrwano ją ze snu. I otworzyły się wrota przepaści. Czas, z którym dotąd pozostawała w zażyłości, w falującej psychofizycznej równowadze, ruszył, porzucając ją oniemiałą na nagłej pustyni życia, tam gdzie nas już nie ma. Mały, damski, żywy zegarek o czymś gestykuluje wskazówkami, coś jej nadaje tajemnym alfabetem migowym, a ona ma odpowiedzieć na to niejasne wezwanie czy też wyzwanie...
W filozofii egzystencjalnej takie przeżycie nazywane bywa Wydarzeniem. Dasein uprzytamnia tu sobie, że jest nie tylko sobą, chociaż jest dla siebie, że nawet od samych siebie różnimy się ontologicznie; istnieje rozdarcie między podmiotowością a materialnością, okazuje się że tętni w nas także jakiś, czyjś? puls, a realizujemy się dopiero jako byt ku śmierci, która jest jedyną dostępną nam autentycznością... itd. itd. Może lepiej tego nie wiedzieć, pyta poetka, może lepiej nie...
Tak czy owak po takim przeżyciu nic już nie będzie takie jak wcześniej; a raczej takie jak się nam w młodzieńczym złudzeniu wydawało, że jest. W naszym życiu istnieje i trwa ktoś Obcy, jakieś nie-ja; intruz, tyle że niezbędny. Teraz to wiemy. Że też mogliśmy tego nie zauważać! Bo on przecież był z nami zawsze, tyle że krył się i dojrzewał w naszej podświadomości, a może nawet nie-świadomości. (Przypuszczam, że nie ujawnia się tak samo przez się; że trzeba być nań już wewnętrznie gotowym, trzeba z jakichś powodów... mieć siebie już dość!) My zaś żyjemy, bo umrzemy (nie odwrotnie!), a raczej żyjemy, bo umieramy. To są abstrakcyjne dywagacje, dopóty, dopóki nie uzmysłowimy sobie, że nas też dotyczą. Wtedy ogarnia nas i zagarnia przerażenie, z którym musimy się jakoś uporać, bo zadławi. Najprawdopodobniej, jeśli nie jest się mistykiem, a przynajmniej osobą głęboko wierzącą, bez odwołań do kultury zdaje się to raczej niemożliwe. Elżbieta Musiał jest, bywa, poetką: nic tedy dziwnego, że stara się uporać z traumą także pisząc wiersze. Także, ponieważ ten autobiograficzny poemat stanowi (i ma stanowić?) poetycką relację z poczynań (i towarzyszących im emocji), do których się ona ucieka w realu, niejako poza literaturą, ucieka w to miejsce lub czas, gdzie się sama ze sobą szamoce, usiłując sprostać sytuacji, w jakiej się tak nieoczekiwanie znalazła, czy też się odkryła.
My, czytelnicy mamy tu jednak do czynienia tylko z poematem, z utworem literackim. I możemy uczestniczyć jedynie w tym poemacie, a nie w zdarzeniu czy też Wydarzeniu, do którego on się odnosi. Oczywiście, wiersz, jak pisze Steevens, jest „ tym, co wystarcza”, aby doświadczyć tego, że jednak jest się, bywa się, w swoim „Się”, ale to nie to samo. (I nie wiadomo, co ważniejsze!).
Sztuka, jej muzy, są dziećmi pamięci (Mnemuzyny, najpiękniejszej z bogiń, jej to Zeus poświęcał najwięcej czasu) i aby wiedzieć, o co w ogóle chodzi w spotkaniu poetki z zegarem, należałoby jednak przeżyć coś podobnego. Niemniej, powtarzam, mamy do czynienia z utworem literackim i jego odczytanie, odtworzenie, skonkretyzowanie, przeżycie wymagają rozjątrzenia naszej także literackiej wrażliwości i samowiedzy. Zwłaszcza, że nie jest to tzw. liryka bezpośrednia, liryka wyznania, zwierzenia, że to raczej liryka refleksyjna i aby dotrzeć do jej poetyckiej oczywistości należy, jak to ujął Gadamer, najpierw przygotować „horyzont rozumienia” (a potem go przekroczyć). Tym „horyzontem rozumienia” są tu nie tyle odwołania filozoficzne, religijne (poetka z nich raczej nie korzysta) co kontekst literacki, dopiero on odsłania przed nami realność utworu a pośrednio opisywanego w nim, nim, Wydarzenia. Czytając wiersz zawsze, mniej lub bardziej świadomie, uruchamiamy jego kulturowe Uniwersum.
Przyjrzyjmy się zatem bliżej tym literackim aluzjom i odwołaniom. Odnajdywanie horyzontu rozumienia nie jest jeszcze przeżyciem.
Poemat otwiera tytuł nawiązujący do znanego wierszyka Gałczyńskiego. Zestawienie przewrotne. Aura emocjonalna symboliki motyla jawnie się kłóci z symboliką zegarka. Motyl symbolizuje przecież ulotność chwili, barwną beztroskę, zegar – bezduszny porządek i trwanie. Jeśli zatem ten poemat nie został utrzymany w tonie, choćby i gorzkiego, żartu powinien odnosić się do jakiejś realności, w której zegarek pełni funkcję motyla, zachowuje niemalże jak motyl.
Już intonacja pierwszego zdania poematu dowodzi, że rzecz będzie na serio. Przypomina się tu Bułhakow z „Mistrza i Małgorzaty”, z tej opowieści o słynnym sądzie, kiedy to prokurator Judei uświadamia sobie swoją śmiertelność. Dla Elżbiety Musiał taką sensualną realnością , w której zegar jest motylem, jest zima. Pora roku, gdy przyroda zdaje się być już obumarła, a ziemia pokrywa się białym całunem. W innej, bardziej sprzyjającej życiu, porze roku, zegarek , podejrzewa autorka, może by i nie stał się motylem śmierci i w nas nie zatrzepotał. (A pamiętacie tego upiora w masce zegara z filmu Bergmana „Tam gdzie rosną poziomki”?)
Po Gałczyńskim i, chyba, Bułhakowie Elżbieta Musiał w swym poemacie przywołuje także innych pisarzy (będzie tu jeszcze o nich mowa). Wśród tych patronów brakuje mi Rilkego. To u niego (w wierszu „Bóg w średniowieczu”) także nagle ruszają zegary. To u niego (w wierszu „ Patrzący”) znajduje się dwuwiersz, który mógłby być mottem jej poematu: „co z czym walczmy jak jest małe,/ Jak wielkie to, co walczy z nami.” To wreszcie w „Maltem” Rilke opisuje niejakiego Mikołaja Kuśmicza, urzędnika niskiej rangi, który nieopatrznie, dla zabawy postanowił policzyć, ile to jeszcze sekund pozostało mu do odległej śmierci, i poczuł się niesłychanie bogaty. Ale czas ruszył z miejsca i okazało się, że najprostsze czynności, picie herbaty, czyszczenie paznokci, okradają Mikołaja Kuśmicza z jego ogromnego, zdawałoby się, czasu. Mikołaj Kuśmicz położył się na łóżku i już tylko czekał. Elżbieta Musiał tak łatwo się nie poddaje.
Nie ma w tym poemacie Rilkego, jest za to autor „Ziemi Jałowej” i „Gerantion”. Pojawia się bodajże trzykrotnie. Po raz drugi w przywołanym tu jego przypisie o wyprawie polarnej (znowu te śniegi), której uczestnicy mają wrażenie, że idzie z nimi ktoś Trzeci, cień Jungowski. Po raz pierwszy, gdy poetce cykający zegarek przypomina ptaka nawołującego nas z głębi ogrodu. U Eliota był to drozd, dla mnie to pohukująca za oknem synogarlica, tu czajka. Już wiemy, tam gdzieś ktoś na nas czeka, skryty pod maską zegara, nieśmiertelny jak śmierć. I nie jest to, znów powtarzamy za Eliotem, wiedza wyzwalająca. Płacz czajki na łąkach, gdzie mokniemy w deszczu sekund, wcale nie wydaje się piękny. Tracimy piękno w zgrozie. Czas idzie do nas po nas, dudni jego miarowy krok. To nieprawda, że piękne jest to, co przemija. Zresztą, co to jest prawda? Pytamy, niby Piłat. Bywają co prawda ludzie, którzy upodobali sobie tę jawę zegarów i ćwiczą się w śmiertelnej sztuce; przynajmniej na takich wyglądają, ale do czasu, do czasu.
Tyle o klasykach. Ale Elżbieta Musiał nawiązuje także do polskich poetów współczesnych. Napomyka o Januszu Żernickim, o którym wcześniej napisała mądry, przejmujący esej (w książce „Poeta patrzy na kobietę”). Przymierza się do Andrzeja Waśkiewicza. Zastanawiający wybór. To znakomici, ale niedocenieni i nie używani poeci (a poetów należy używać). Waśkiewicz znany bywa raczej jako krytyk i historyk literatury. Żernicki został niemal zupełnie poniechany, co uważam za skandal, chociaż jest to poeta niebezpieczny. Dlaczego ich wybrała?
Autorkę poematu porusza u Żernickiego jego zmysłowość, a zwłaszcza jego uczulenie na kobiecą cielesność, a także determinacja, z jaką ten człowiek tak brutalnie traktowany przez jawę (wylew, afazja, amputacja nogi...), stara się w swoich halucynacyjnych wierszach dziać się jedynie w swoim czasie wewnętrznym, do którego zegary nie mają wstępu, w wielkim śnie, który się nas domaga. A przecież i tam, wewnątrz, niekiedy dopada go coś, co będąc nami, nas przerasta; dopada go, jak pisze, Obecność! Obecność jako taka; że tak się wyrażę, bez-rzeczownikowa. Czyli to coś, czego doświadczyła Musiał podnosząc ze śniegu zegarek, i teraz próbuje, tam w życiu i tu w poemacie, „pojąć to niepojęte przez nieuniknione”, bo wszystko jest już przesądzone.
Z kolei, u wywodzącego się z Awangardy Krakowskiej Waśkiewicza poetkę zdaje się intrygować determinacja, z jaką on - zdając się wedle niej bardziej na zmysł przekonań niż na emocjonalne następstwo doznań (które w refleksji tak boleśnie rozpadają się na przedmiot i podmiot) - chce zniknąć w bezosobowym, więc niejako jednorodnym dziele, składającym się z samych odpowiedzi; odpowiedzi, do których, jak pisze, nie ma, już czy też jeszcze, pytań. Być może bowiem to my jesteśmy tym pytaniem. I dopiero wiersz nam je ofiarowuje. Wiersz można omawiać na wiele sposobów, ale wyrazić innymi słowami to, co on nam przekazuje, streścić niepodobna.
Jak wynika z przypisów ten poemat był pisany z przerwami przez półtora roku. To nie jest bez znaczenia. Ludzie pozostający ze sobą w zgodzie, zauważa Rimbaud, żyją i umierają w porach roku. Tutaj zaś nasze życie zostało przejechane przez rozpędzony zegarek, który nie podlega rytmom słonecznym.
Ta zimowa przygoda bohaterki poematu wiosną, gdy truchło winorośli ożywa, zdaje się jeszcze możliwa do pominięcia. Ale potem nadciąga lato i jesień i okazuje się, że tego się zapomnieć nie da (na próżno kupujemy nowe sukienki, remontujemy domy..., choćbyśmy nawet ten zegarek pogrzebali gdzieś w pasku, on przemijania nie zaprzestanie); nie da zapomnieć, a nawet nie powinno, takie zapominanie zniszczyłoby naszą duszę, jak trąd ciało. Jeśli coś tu jeszcze można zrobić, to wytrwać w bólu niespełnienia, to po trzykroć lepsze niż rozczarowanie; kto mówi o zwycięstwach. Przetrwać - oto wszystko. Itd. Itd.
Wróćmy jednak do poematu Elżbiety Musiał i spróbujmy go przeczytać od nowa i na nowo.