Andrzej Tchórzewski, pisząc o najnowszym zbiorze poezji Zbigniewa Milewskiego Kiedy bogowie mają weekend, zwraca uwagę na nieprzetarte drogi polskiej literatury w temacie, który tak żywo zajął Autora. Oprócz wymienianych przez niego klasyków literatury: Kasprowicza i Przybosia, nie ma wielu reprezentantów tego rodzaju twórczości. Może warto by tu jeszcze przypomnieć lamentacyjną wyobraźnię Kochanowskiego i Broniewskiego (Trumna jesionowa z tomu: Anka, 1956) oraz inkrustacyjną poezję barokową poświęconą temu tematowi. Co poza tym? Ostatnio tylko Jarosław Klejnocki zdecydował się poświęcić córce cały tom wierszy i nadać mu formę ukształtowaną w pełnym planie artystycznym (Victoria, 2009).

Poezję Milewskiego wyróżnia w tym gronie twórców silnie zarysowana sylweta podmiotu lirycznego, psychologizowana za pomocą poetyckich technik fonicznych i graficznych. Jest ona figurą nieciągłą, nieraz zmienia swoje przymioty, ewoluuje. Sytuację dodatkowo komplikuje zmiana głosów mówiących w wierszach – czasami bowiem książkowa Isia oddaje głos równie książkowemu Tati, a rozbiór perspektyw dynamizuje całościową sytuację liryczną zbioru. Bohaterem całości nie jest jednak dziecko podporządkowane fantazmatom myślenia dorosłych, ale dorosły poddany mitycznej strukturze wyobraźni dziecka, rekonstruowanej u źródła. W Kiedy bogowie mają weekend to mała dziewczynka, córka poety, myśli, werbalizuje pragnienia i obawy i zdaje sprawozdania z rzeczywistości, aby ugruntować swój rozsądek. Infantylny (dziecięcy) filtr świata przedstawionego Milewski uzyskuje poprzez silne napięcia międzysłowne i międzyzdaniowe, formanty słowotwórcze, oryginalne eksklamacje i neologiczne sformułowania.
Prawdą okazuje się zatem dawne ludowe przysłowie mówiące o tym, że dziecko jest ojcem człowieka. Głos mówiący poezji Zbigniewa Milewskiego staje przed niebywale trudnym zadaniem: jak być ojcem własnego ojca, jak go wychować, mówiąc do niego językiem ojca i syna zarazem? Poeta ma poczucie, że powinien tę mowę „ojcowską” odwzorować, przede wszystkim po to, by zrekonstruować pradziedzinę ludzkiego języka, źródło, w którym przejrzeć mogłaby się ludzkość poszukująca od zawsze lingua adamica. Stąd pełne miłości, ale i wrodzonej badaczowi ciekawości spojrzenie na Isię – swoją córkę, ale i swojego przodka. Pod pozorem niewinnych zabaw z Malutką, bo, jak orzeka tytuł, bogowie mają weekend, odbywa się odwieczny rytuał wnikliwej obserwacji tego, co pierwotne i niewinne. Czas na zabawną fraszkę – zdaje się mówić Milewski - dosyć patosu i konradowskich płaszczy, chcę obserwować córkę: swój korzeń i swoją gałąź, swoje ziarno i swój kłos zarazem:
w zabawie nie ma panowania
nad jego dywanem jej faluje
po księcia prostym księżniczki
wywrotka
(Z. Milewski, latające dywany, s. 17)
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Autor jedynie przebiega po faktach życia codziennego, rzuca czytelnikowi w ręce ogólnik za ogólnikiem, ujmuje lapidarnością, z powierzchowności tematu stara się uczynić swój atut – bo mowa dziecka jest prosta, krystaliczna i przejrzysta, ale powierzchowność powierzchownością pozostaje. Owszem, można pod adresem poezji Milewskiego czynić tego rodzaju zarzuty. Warto jednak pochylić się nad programowym założeniem książki, która nie jest intelektualną odyseją podmiotu lirycznego ani quasi-gombrowiczowskim pamiętnikiem z okresu dojrzewania. W kosmosie wytworzonym przez Isię i wokół Isi się wytwarzającym nie ma mowy o dojrzewaniu – to termin z innego kanonu interpretacji. Isia nie jest kreacją dojrzałą ani niedojrzałą, z definicji bowiem – jako dziecko, zawiera w sobie niedokończenie, nieciągłość tożsamości. Zabawa jest instytucją jej życia, sposobem budowania kontekstu i sytuacji, jak bowiem można dojrzewać lub nie dojrzewać w świecie, którym rządzi deus ridens, nie zaś deus artifex?
wyznam grzeszyłem
przez smak na życie rwałem
jabłka i gruszki
a Bóg brnął dalej
zamiast odpustowych piór
gubią się skrzydła
(Z. Milewski, w boskich nożycach, s. 14)
Tomik Zbigniewa Milewskiego jest zbiorem dorosło-dziecięcym, tworzonym techniką przeplatania kręgów doświadczeń ojca i córki, którzy w swoich funkcjach społecznych nieraz zamieniają się rolami, interpretując siebie nawzajem tak, jakby na potrzeby uruchamiania znaczeń zamieniali się ciałami, a nawet umysłami. Filtr wyobrażeń dziecięcych zaburza myślenie ojcowskie, a z tego zaburzenia rodzi się nieciągłość otoczenia ich obydwojga, wyrażona przez Autora za pomocą wyrafinowanych zabiegów językowych: anakolutów, operacji słowotwórczych i fonetycznych, cięć składniowych. Isia i Zbigniew są swoimi lustrzanymi odbiciami, jak mógłby powiedzieć Leśmian: z niekłamaną satysfakcją sobie „sobowtórzą”. Autor i bohaterka świata przedstawionego spotykają się na jednej linii świata. Nie istnieją już równoległe, ale przystają do siebie. I chciałoby się dodać: przystają na siebie. Ot i kompromis...