Twórczość dramatopisarska i nowelistyczna Edwarda Kaczmarka jest niezwykłym fenomenem na mapie literatury regionu kujawsko-pomorskiego. Na plan pierwszy wysuwają się tutaj tony komiczne, choć oczywiście prawdziwa problematyka tych dzieł jest bardzo „poważna”, dotykająca podstawowych spraw ludzkiej egzystencji. Autor przygląda się ludziom i wyodrębnia te ich cechy, które są nienaturalne, zabawne, dziwne lub w jakiś sposób wynaturzone. W udany sposób konstruuje złożone dialogi i tak ustawia sytuacje dramaturgiczne, że czytelnik lub widz, mają wrażenie, iż obcują z realnym światem. Sporo w nim prymitywnej głupoty i pozy, sporo nienaturalnych reakcji i dziwnych propozycji. Wszechobecna bzdura króluje na salonach politycznych, pojawia się w miejscu pracy, w organizacjach kulturalno-społecznych i w zwykłych interakcjach osobowych.
Nikt nie wynalazł leku na nią, więc autor tych utworów prowokuje taką zabawną sytuację i ogląda zachowanie ludzi, po zażyciu cudownego środka. Widać, że lektura Gombrowicza, Witkacego i Mrożka zaowocowała tutaj znakomicie i często łapiemy się na tym, że obcując z dziełem Kaczmarka, myślimy o jednym ze wskazanych wyżej twórców. To są podobne jak u nich próby obnażenia kłamstwa i fałszu – próby wyodrębnienia tych ludzkich słabości, które kompromitują konkretne jednostki lub układy, w jakich funkcjonują. Człowiek ma skłonność do przesady i nadętych monumentalizacji, przedstawia się chętnie w jaśniejszym świetle, a barwy niebezpiecznie przesuwa ku kiczowi, ku różom i seledynom, lazurom i ku złotu. Szczególnie komiczne – w życiu i w tekstach autora – są te momenty, gdy ktoś mały, niczego sobą nie reprezentujący, próbuje kreować się na nadczłowieka. Ta jego Jakbylandia rozciąga się wtedy od narodowej tradycji romantycznej do współczesnych misteriów promocyjnych: Obyczaje Jakbylandów – ich mentalność – ukształtowała wielowiekowa tradycja. Znaczna większość obywateli wierzy, że są narodem wybranym, powołanym do specjalnych zadań. Zaś naczelnym zadaniem Jakbylanda jest uświadamianie innym mieszkańcom kontynentu ich prawidłowych wyborów politycznych, ideologicznych, kulturowych, zwłaszcza religijnych. Wzorem godnym naśladowania jest właśnie historia i wizja przyszłości opowiadana przez najaktywniejszych Jakbylandów. Łatwo rozszyfrujemy w tej krainie na niby elementy polskiej rzeczywistości i choć krytyka tutaj zdaje się być łagodna, ubrana w kostium farsy, ulotnej powiastki, czy komedii obyczajowej, to zdajemy sobie sprawę z tego, że w istocie jest ona bardzo ostra.
Kaczmarek jest mistrzem humoru sytuacyjnego, który pojawia się w pozornie prostych zdarzeniach i niewielkich konfliktach. Umiejętnie dozując napięcie i zwiększając kontrapunkt pomiędzy postawami, osiąga ów autor niezwykłe efekty. Jego postaci są zarazem zabawne i tragiczne, patetyczne i błazeńskie, ludzkie i odrealnione. W takim świecie toczą się nieustanne boje na papierowe kule, wciąż wystawiany jest Hamlet na opak, a Ofelia toczy dyskurs filozoficzny jednocześnie z Julią, Prosperem i Desdemoną. Ludzie prości i skomplikowani wewnętrznie zawsze prowadzą jakąś grę, mają jakiś sekretny plan, uczestniczą w tajnym przedsięwzięciu – przynajmniej tak się im wydaje. Autor ukazuje ich zachowanie z ogromną dozą humoru, z przymrużeniem oka i ze znajomością psychologii. Rekwizyty patriotyczne, sztampa narodowowyzwoleńcza, postawy hamletyczne zyskują tutaj wymiar ciągnącego się przez dzieje błazeństwa. Ono jest dosłownie wszędzie, otacza nas i zmusza do uczestnictwa w nim. Narosłe przez lata skomplikowane ponad miarę i głupie obrzędy inicjacyjne, bezsensownie skonstruowane prawo, kretyńskie oracje przywódców i „reprezentantów narodu” – wszystko to mieści się w obrębie szeroko rozumianej paranoi społecznej. Dopiero stworzenie leku na głupotę pozwala ludziom zobaczyć siebie we właściwym świetle i rozpocząć zwiedzanie Muzeum wszechgłupoty. Przechodzą wtedy od eksponatu do eksponatu i dziwią się, że tak długo należały one do ich świata – mówią wtedy: Spora ilość genialnych pomysłów, po zrealizowaniu i praktycznym, powszechnym zastosowaniu ujawniła brak wyobraźni – składnika mądrości. W ręce fanatyków, zatrutych totalitaryzmem, ksenofobią, rasizmem, w ręce ludzi bezmyślnych, prymitywnych, trafiają osiągnięcia współczesnej techniki, możliwość masowego zabijania, totalnego niszczenia życia na Ziemi. To jakby druga strona ludzkich zachowań błazeńskich, prowadząca do tragedii na niewyobrażalną skalę. Człowiek godzi się na uczestnictwo w jarmarcznych bachanaliach, chętnie też włącza się w szaleństwa karnawału, zakłada maski weneckie, przyodziewa stroje rodem z komedii dell’arte – ale jakże rzadko zatrzymuje się w biegu, przygląda się sobie w obrębie jakichś działań. Woli bawić się niż rozmyślać, cieszyć się jak dziecko z zarobionych pieniędzy i wydawać je na błahostki, niż mądrze lokować – raczej opowie się po stronie tandetnego piękna, niż wystudiowanej elegancji. Niestety, przebudzenie bywa bolesne i najczęściej ma ono miejsce w chwili, gdy nie da się już niczego zmienić.
Kaczmarek dokumentuje w swoich dramatach i opowiadaniach permanentne pomieszanie języków w świecie, w którym bełkot urasta do rangi eksperymentu lingwistycznego, a tania retoryka sprzedawana jest jako nowa idea. Nikt nie potrafi w nim znaleźć właściwej formy dla wyrażenia odmiennych stanów emocjonalnych, szczególnie w sytuacjach krańcowych, ale pisarz może wszakże próbować to czynić. Twórca znalazł jednak modus vivendi i zastosował w swoich utworach formułę zwiewnego, lekko parodystycznego tekstu dialogowego. To zarazem jego modus procedendi, w sytuacjach, które zdają się nie mieć końca, a powielane przez różnorakich kapłanów głupoty, zaciemniają prawdziwy obraz świata i wypaczają kolejne segmenty życia. Dostrzega to Adam – bohater dramatu pt. Krzyk i dzieli się swoimi refleksjami z innym uczestnikiem gry pozorów – Andrzejem: Mnie prześladuje myśl, że to pozornie ugłaskane życie, wtłoczone w ramki miesięcy, to potworne nieporozumienie. Łazimy w rozdeptanych pantoflach pani Dulskiej, a pokpiwamy z jej idiotycznego stylu. Przy kieliszku jesteśmy herosami, następnego dnia całujemy, skruszeni grzesznicy, rączkę żony – miękką obrożę uciskającą w odpowiednim miejscu nasze poczucie rozsądku. Ale czym jest rozsądek? Kiedy koniecznością? Kiedy głupotą? W jakim momencie twoja przyjaciółka staje się twoją kochanką, żoną, by w ostateczności zatriumfować w charakterze właścicielki męża. Bohaterowie Kaczmarka wahają się i mają stale jakieś dylematy etyczno-filozoficzne, nagle odnajdując w sobie wrażliwość, skazani zostali jednocześnie na nieustanną świadomość uczestnictwa w nierzeczywistości. Dostrzegają karnawalizacje i wypaczenia, śmieją się z absurdalnych obwieszczeń, przemów i póz, ale po powrocie do domu siadają przed oknem, patrzą na szary świat i ronią łzę. Oto istota tych mądrych utworów, pojawiających się w określonym czasie historycznym, w określonej polskiej rzeczywistości i demaskujących zachowania modelowe. Nie znajdziemy tutaj paradygmatu mitycznego, ale te pozy i sytuacje wpisują się w obręb błazeństw kultury magicznej. Wszakże wszelkie szamańskie oszustwa, wszelkie wypaczenia herosów i bogów olimpijskich, związane były z szeroko rozumianą magią. Tutaj, autor ukazuje świat zdemitologizowany, ale nie pozbawiony szans na to, by pojawili się w nim prawdziwi magowie, by został w nim stworzony człowiek idealny – istota udanie balansująca na granicy kiczu i arcydzieła, pustosłowia i poezji, znaku drogowego i kulturowego symbolu. Ważny jest – wskazany w tytule tego Posłowia – sposób postępowania, złoty środek, który pozwoli istnieć tam, gdzie praktycznie nie można być kimś oryginalnym, nie wzbudzającym zawiści i kimś twórczym. Demaskacja i uwznioślenie, to dwa bieguny tych utworów, starających się opisać człowieka uczciwie, bez fałszerstw i przejaskrawień, a przy tym dać czytelnikowi (lub widzowi w teatrze) możliwość dokonania wyboru, zastanowienia się nad dotychczasową drogą i kierunkiem dalszego podążania. Od głupoty do mądrości, od nieistnienia do samoświadomości, od zachowań stadnych do oryginalnej autokreacji...