"Kochać, jak to łatwo powiedzieć..."

post okladka1


Zapewne Piotra Szczepanika z nieśmiertelną piosenką, którą użyłem jako tytułu mego tekstu 

pamięta moje pokolenie, czy Roberta Baranowskiego – tego już nie jestem pewien. 

Pośpiewajmy jeszcze ze Szczepanikiem: „Kochać to nie pytać o nic”. Ale my właśnie chcemy

 pytać. My to znaczy ja-czytelnik i ja-recenzent. 

Pytanie, które mnie zawsze nurtuje, gdy sięgam po literaturę miłosną, a dokładniej po poezję 

(bo w prozie moim zdaniem  jakoś z tematem miłości jest łatwiej, pojawia się on najczęściej 

w szerszej perspektywie, a w poezji krótko, węzłowato, bezpośrednio, 

bo najdłuższe miłosne wiersze są  – na ogół – krótsze od najkrótszych choćby opowiadań 

o miłości) brzmi: po co piszemy o miłości?   

Wiem, że pytanie takie brzmi idiotycznie, piszemy, bo miłość jest ważnym uczuciem, 

którego pragnienie jest naturalną ludzką potrzebą, ja to wszystko wiem, nie pytam więc 

o uczucie samo, lecz o jego literacki wyraz, o dzielenie się nim.

 I pytanie drugie: czym właściwie dzielimy się pisząc o miłości? Raczej radością z tego 

uczucia niż nim samym.

 I tu pojawia się problem tego drugiego ja, mojego ja recenzenckiego: dzielenia się radością 

(z uczucia) jest jakoś zrozumiałe i naturalne ale już jakakolwiek próba pokazania miłości 

samej (cokolwiek to znaczy) zawsze jest przynajmniej dla mnie dla recenzenta wścibstwem, 

wchodzeniem „za kotarę intymności”, którą cieszy się dwoje ludzi, 

bo to tam, między nimi dzieje się miłość. 

No właśnie.  

A gdzie kiedy, jak i gdzie dzieje się ona w „Miniaturach”? „Rankiem”, „W południe”, 

„Z wiatrem”, W ciszy”, „W środku burzy”, „W deszczu”, „Wieczorem”, Nocą”. Dałem te 

słowa w cudzysłowach, bo są to kolejne tytuły, na jakie podzielił autor swój 

ponad stustronicowy tomik. 

A zaczyna się on tak: 

„I znów jest dzień 

I znów ranek 

Otwieram oczy na miłość”  


Czy można lepiej zacząć dzień? Każdemu tego życzyć! Ta pierwsza miniatura wydaje się 

dobrze podkreślać poprzedzające całość  motto, będące parafrazą kartezjańskiego 

cogito ergo sum, które u Baranowskiego brzmi tak: „czuję, więc jestem”. 

Mamy więc kolejną po camusowskiej („cierpię, więc jesteśmy”) wersję, interpretację, 

inspirację. I też ciekawą, choć przecież nie odkrywczą, wszyscy wszak czujemy. 

Ale trzeba było chcieć, mieć odwagę to napisać! 

I tym się różnią poeci od „wszystkich”: odwagą i umiejętnością  n a z y w a n i a. 

Poeta nie musi „odkrywać Ameryki” w każdym wierszu, ale powinien każdym wierszem 

uderzać w czytelniczą wrażliwość. I z tym właśnie w „Miniaturach” mamy do czynienia. 

Choćby wtedy gdy czytamy: 

„Przyszła 

do NAS miłość 

Było jej 

po drodze 

Do naszych 

 wygłodniałych 

serc” 


A jeśli tak, jeśli serca są wygłodniałe, to każdą chwilą, skrawkiem, kromką, kroplą miłości 

można się zachłysnąć, jest ona wtedy całym oceanem, powodzią uczuć: 


„Wystąpiłem z brzegów 

Powódź uczuć 

Zalewa serce” 


Wydawać się może, że to opis zbyt oczywisty, ale czyż miłość, jak się jej już doświadcza, nie 

jest taką najoczywistszą z oczywistości? 

A jakże nieoczywistą w swojej niepowtarzalności, bo choć możemy – i życzmy sobie tego,

 doznawać jej po wielokroć, to jednak nic tu się nie powtarza:  


„Przyswajam przepis 

na MIŁOŚĆ 

Tabula rasa 

W mojej dłoni” 


Tabula rasa, więc trzeba te czystą tablicę, której dwa wymiary, ramy tworzą On i Ona 

zapisywać co dzień od nowa. 

W tym chyba cały jej smak, cała tajemnica, niewyczerpane źródło tego „od nowa”, źródło 

jej trwałości, bo jeśli któregoś dnia nie chce nam się już pisać od nowa, to znaczy, że coś nam 

umknęło, że nie jesteśmy już głodni, że nasze serce nie jest wygłodniałe, że to nie nas dotyczą 

słowa poety: 


„Wstałem 

W łazience 

przebudziłem oczy 

Teraz wypatruję  

huśtawki i obłoków” 


Wszystkie przywołane do tej pory miniatury dzieją się „Rankiem”. A co  dzieje się 

w południe, na wietrze, w burzy i w ciszy? 

Och, zaspokojenie tej ciekawości zostawiam już Czytelnikowi. Ja zatrzymam się jeszcze 

na chwilę nieco dalej, spróbuję przyjrzeć się – niejako recenzencką klamrą –

co się dzieje „Nocą”., choć nie wiem, czy to nie zahacza już o podglądactwo. 

To zresztą jeden powodów mojej każdorazowo wstrzemięźliwości przed pisaniem 

o uczuciach. Tym bardziej wtedy, a tak jest w wypadku „Miniatur” Roberta Baranowskiego, 

kiedy najlepiej nawet napisana poezja, a może właśnie wtedy, gdy jest najlepiej napisana!, 

budzi moją pewność, że to nie jest kwestia dobrego (a Robert takim dysponuje) warsztatu, 

ale że ten warsztat został  u r u c h o m i o n y, pobudzony, wzbudzony, konkretnym uczuciem

które ma swój moment, swój czas i co najważniejsze jakieś swoje imię, Jej imię. I puszczam

 tu wodzeczytelniczej fantazji chociaż tom ten dedykowany jest Mamie autora, 

że podmiotem poetyckich uczuć, uniesień jest inna Ona. 

Doceniam jednak to, że radością ze swojego uczucia poeta dzieli się w pierwszej kolejności 

z pierwszą czytelniczką życia każdego z nas, z Mamą. Jeśli się mylę, Robercie, to zadzwoń 

i mnie zbesztaj (sic!).  

Jak już zdecydowałem się na bezczelność podglądactwa, to i Państwu uchylę rąbka z tego, 

co widzę „Nocą”: 


„Wyobraźnia 

maluje Twój 

obraz 

Bardzo śmiały 

AKTywnie 

spędza sen 

z powiek” 

 

i zerknijmy jeszcze: 


„Zabieram 

Cię ze sobą 

w sen 

Będziesz tam 

ze mną 

Na odległość 

przytulenia” 


Warto w tym miejscu  zwrócić uwagę na pewien rys całości „Miniatur”, który, przy lekturze 

większych partii tekstu niż moje przywołania, uwidacznia się bardzo wyraźnie: 

ciało ukochanej jest obecne w sposób w pełni dostępny…. ale tylko poecie, autorowi! 

To się wyczuwa w poetyckich słowach, gestach, spojrzeniach! Dla nas, dla czytelnika, 

dla mnie ta „dostępność” jest stricte literacka. I tak powinno być. Nie wiem, jak Robert 

to osiągnął, ale – choć nie lubię pisać o miłości – to tego 

mógłbym mu pozazdrościć: umiejętnie zrealizował dwa w jednym, dwa, zdaje się,

przeciwstawne, a w każdym razie  dość osobne (i emocjonalnie odległe, odseparowane) 

spojrzenia, sposoby widzenia osoby, postaci Ukochanej – ten wynikający w z bliskości, 

z owej autorskiej dostępności przytulenia i ten czytelniczy, gdy „przytulić” możemy tylko 

słowa, opis udostępniony nam przez poetę. Dzięki temu i skutecznie tj. w sposób jak 

najbardziej autentyczny, niezafałszowany podzielił się z czytelnikiem swoim szczęściem 

i równie skutecznie uchronił, obronił intymność swoich uczuć. Między szczerością 

uzewnętrznienia swego ja w relacji do osoby kochanej wobec czytelnika a delikatnością 

samej materii takiego uczucia jest bardzo cienka granica, cienka także literacko, trochę 

przypominająca stąpanie po kruchym lodzie, jednak Robertowi udało się uniknąć czyhających

 tu niebezpieczeństw. A jak to uczynił, to już pozostaje jego tajemnicą. 

Jeśli ja miałbym coś tu powiedzieć, to zacytowałbym (za Albertem Camus z jego 

„Notatników”) to, co Anny Lowell powiedziała o Keatsie:

„Był wrażliwości takiej, że mógłby cierpienia dotknąć rękami” i odniósłbym to do 

wrażliwości Roberta na miłość, która mu się zdarzyła, a którą podzielił się z nami 

w „Miniaturach”.  

A że w takiej formie, w formie „Miniatur”? To też ma swoje  uzasadnienie: 


„sen 

już 

zapadł 

a ja 

zapadam 

w ciebie 

bezszelestnie 

miłość 

nie 

 jest 

rozgadana” 


No to i ja już się nie rozgaduję. Pozwolę sobie tylko jeszcze na krótkie podsumowanie.  

Poezja Baranowskiego, ta zaklęta w „Miniaturach”, bliska jest romantycznym uniesieniom 

spowitym niedomówieniem, ulotnością chwil kiedy wzrok zatrzymuje się na mgnienie 

na czyjejś postaci, mówiącą co prawda o dotyku, przytuleniu, która dalej czytelnika

 już jednak nie wpuszcza pozostawiając resztę czytelniczej wyobraźni. 

Poeta udanie wybrnął z pułapki czającej się między ekspiacją a niedyskrecją, która 

nieodmiennie towarzyszy każdej literaturze miłosnej i – co równie ważne –udało mu się 

też swój przekaz  z i n d y w i d u a l i z o w a ć, co wcale nie jest takie  łatwe ze względu 

na – jak by to prostacko nie zabrzmiało – banalność, bo powszechność miłosnego uczucia.

 Inaczej pisząc: ani Robert Baranowski nie jest pierwszym, który się zakochał, ani pierwszym,

 który o tym pisze, ale jego „Miniatury” są na pewno wyrazem   „p i e r w s z o ś c i” –

 to miłośna poezja pierwszorzędna!  

Warto jeszcze zwrócić uwagę na robotę wydawniczą Agnieszki Sokół, „Miniatury” są 

bowiem wydane palce lizać!:

Twarda okładka, dobry papier, ilustracje nawiązujące do zasuszonych kwiatków ze 

sztambucha – tylko pozazdrościć. 

(Jedna uwaga: w tym doskonałym redakcyjnie zbiorze trafiło się powtórzenie jednej z miniatur, chodzi o utwór : 


„Twój uśmiech  

odbija się  

w moich oczach 

Roznieca ogień 

Wystudzonego  

wcześniej 

serca” 


który pojawia się i na stronach 18 i 22, bo nie sądzę, że był to celowy zabieg powtórzenia), 

ale przy tak obfitym zbiorze tekstów może tak się zdarzyć. Poza tym, a co, znajdźmy

 jakieś usprawiedliwienie: jeśli uśmiech odbija się to mamy naturalną podwójność, 

więc nie czepiajmy się zbytnio.  

A jeszcze przyszedł mi do głowy jeden pomysł, którym dzielę się z czytelnikami i autorem. 

Miniatury zapisane w „Miniaturach” są tak dobre, że mogą Państwu służyć  – proszę

wtedy tylko podawać autora! – za inspirację albo po prostu dosłowne wpisy –

 na kartkach miłosnych wysyłanych Kochanym Kobietom ze wszelkich okazji! 

Pomysł ten traktuję poważnie, Robercie, bo bardzo denerwują mnie wszelkie wpisy 

na pocztówkach (imieninowych, świątecznych, urodzinowych), których sztampowość poraża,

a coraz mi trudniej kupić czystą kartę pocztową, którą sam bym zapełnił 

własnym zapisem życzeń. A Twoje miniatury doskonale oddają nastrój, emocje, wrażliwość, 

piękno i temperaturę uczuć. 

Pomyśl o tym, czy aby nie wejść w pacht z jakimś wydawcą odpowiednich kartek (zanim 

ludzie zaczną „samopas” cytować Ciebie, bez wiedzy, zgody i podawania autora).

Dużo miłości wszystkim na Nowy Rok!

Andrzej Wołosewicz

Robert Baranowski, „Miniatury”, Warszawa 2024