Powrót Kartezjusza
Gdy umarł Zbigniew Herbert, napisałem wiersz, który do dziś tkwi w internetowych zasobach poezji (ekologicznie) czystej. Nie wycofuję tekstu, chociaż nie umieściłbym go w żadnym „papierowym” tomie.
Literatura „żałobna”, liryka epitafijna ma swoje wyżyny i doły.
Skoro dość nisko oceniam wiersz o Herbercie, dlaczego nie zrezygnuję z jego upowszechniania? Jak zawsze powodów jest wiele. Wiersz nie wymaga komentarzy. Nie uczestniczy w żadnych grach. Napisany w prostej konwencji wyraża parę banalnych prawd.
Kiedy umiera poeta jego dorobek – odrębna substancjalna dusza idzie do czyśćca milczenia i pyłu. Tam też na ogół pozostaje. Niekiedy udaje mu się wyrwać do nieba wielkiej literatury. Bynajmniej nie na wieki. W tym cyklu awansu i degradacji wszystko ma znaczenie; wiek i powaga uczniów, kontynuatorzy, spory, „prywatne” działania spadkobierców, nagrody, liczba „przywołań”, cytaty, programy szkolne, seminaria, nagrody, inne wersje, nieoczekiwane analogie, metody badawcze, aktualność ideowa... Najmniej liczy się sam Tekst, zwłaszcza ten znany. Nowe odkrycia są pożądane. Stanowią przecież najlepszą pożywkę Cienia.

W kilka lat po śmierci literatura okołoherbertowa wygląda pozornie dobrze: wyszły dwa tomy korespondencji (z Zawiejskim i mistrzem Elzenbergiem), juwenilia czyli tzw. Wiersze dla Muzy, wrocławski tom wspomnień o poecie, pojawiają się nowe rozprawy krytyczne, artykuły prasowe, szkice, wydawnictwo „Prószyński i S-ka” opublikowało plotkarskiego Pana od poezji Joanny Siedleckiej, książkę, która per fas et nefas popularyzuje... Co? Poezję autora Pana Cogito? O poezji tu jak najmniej. Skomplikowaną biografię? Bez prób konfrontacji z dokumentami? Mit Herberta? Przyrządzony na użytek magla, „na chama i głupio“? Co więc popularyzuje Siedlecka? Wychodzi na to, że siebie i szkółkę współczesnych „antybrązowników”, którym daleko do Boya czy Zbyszewskiego.
Z całego menu tematycznego największe zaufanie budzi korespondencja. Listy były zawsze dobrym wziernikiem w psychikę.
Publikowanie juweniliów to zajęcie dość śliskie, objaw swoistej zachłanności. Często niedźwiedzia przysługa wyrządzona autorowi! Niech sobie literaturoznawcy czy krytycy wertują rękopisy, wyciągają wnioski, szukają diamentów w śmietniku, ale niszczyć czyjeś dobre imię dla pustej ciekawości. Humanistyka nie musi być bezlitosna. A poza tym sporo zależy od uznawania zasady tolerancji wyrażonej w powiedzeniu: „I Homer drzemie”. Cała perspektywa aksjologiczna – a bez oceny nie ma ani rozwoju literatury, ani krytyki – jest powtarzaniem prostej czynności intuicyjnego pomiaru. Jak mierzyć literaturę: „po szczytach” czy w segmentacji utworów ocenianych doraźnie? Akceptowanie zasady, że twórczość oceniamy „po szczytach” oznacza też przyjęcie takiej perspektywy aksjologicznej, która pozwala mówić o literaturze jako sztuce swoistej podlegającym różnym oddziaływaniom.
Listy, memuary, dzienniki, wspomnienia, autobiografie, socjologowie uważają za dokumenty osobiste, w które po odpowiednim opracowaniu stanowią cenne źródło informacji, lekceważone niesłusznie przez krytykę literacką czy nawet literaturoznawstwo. Dlaczego?
Odmienność zadań decyduje tu o odmienności sposobów traktowania dokumentów osobistych. Literaturoznawca (i krytyk), zdany bardziej na intuicję, będzie szukał stosownych kontekstów, cytował, fragmentaryzował, starannie dobierał to co ma przecież własną wymowę. Socjolog, któremu od czasów Comte’a przyświeca złudzenie naukowości musi dokonać wstępnej oceny źródeł. W jego oczach dokumenty osobiste najpierw podlegają ewaluacji. Dopiero później - opracowanie. Ciekawe, że dzięki takiemu podejściu ta prawdziwa literatura faktu mówi nam więcej. Znaniecki, Chałasiński, Szczurkiewicz osiągnęli bardzo wysokie standardy metodologiczne w sposobach traktowania dokumentów osobistych. To głównie dzięki nim Amerykanie stworzyli analizę treści(ang. content analysis) - metodę rozszerzonego badania dokumentów oficjalnych doniesień prasowych, reportaży itd., stosowaną przez biały wywiad a pozwalającą na rekonstrukcję fragmentów utraconych w czasie kolejnych faz przygotowania materiału do publicznej prezentacji. To w oparciu o analizę treści CIA prognozowała odejście Chruszczowa na kilka tygodni przed samym zdarzeniem.
Nie mnie sądzić dlaczego analiza treści nie przyjęła się ani w nauce historii, ani w literaturoznawstwie, gdzie królują luźne dywagacje, chociaż komputery ułatwiły żmudne ilościowo-semantyczne badania tekstów. To co się stało jest zapisane. Naturalnie w określonym procencie dokumentów, niekiedy ukrytych lub zniszczonych chyba jednak nie „bezpowrotnie”. Ich prawdziwy sens należy uznać za dostępny odczytaniu. W przypadku dokumentacji literackiej, tzn. listów pisarzy, wspomnień, wywiadów, rozproszonych fragmentów autobiograficznych, socjologia może się przydać, nie jako uniwersalny klucz do Dzieła, ale jako rzetelne studium uwarunkowań, którym twórca podlegał.
O Zbigniewie Herbercie krytyka pisała często i chętnie. Na brak opracowań, gloss, polemik, analiz poeta nie mógł narzekać. Z perspektywy zamkniętego dzieła i jego paru etapów bynajmniej nie opartych na ciągłym rozwoju talentu już dzisiaj widać, że był autorem nadwartościowanym. Pomińmy (chwilowo) plotki i to całe bicie piany wokół nie przyznania mu Nagrody Nobla. Odstawmy na bok żenujące „noblowskie” rozważania mediów – prawdziwy obraz polskiego piekiełka. Odwołajmy się do poglądów samego poety, który w poetyckim liście „Do Jehudy Amichaja” (tom Rovigo Wrocław 1992)pisał: „Bo ty jesteś król a ja tylko książę”, zachowując właściwą sobie bezpośredniość, samowiedzę i skalę ocen. Od kilkunastu lat ten rówieśnik Zbyszka, urodzony w Niemczech, izraelski poeta, którego książki tłumaczono na ponad 30 języków (1) a pierwszy angielski wybór wierszy ukazał się w 1971 r., ciągle jest w „gronie kandydatów”. I nikt z tego tytułu nie podnosi kwestii, ze hebrajskiemu pisarzowi to wyróżnienie należy się bardziej niż egipskiemu czy chińskiemu. „Literackiego Nobla” na przemian otwierają różne klucze. I w tym tkwi także tajemnica prestiżu sztokholmskiej nagrody.
Każdą nagrodę wypada uzasadnić. Okrągła, zręczna formuła ma tu wiele do roboty. Gdy w słowniku znajduję taką charakterystykę twórczości Amihaja: „ He is thought of as having brought a much-needed ‘matter - of – fact’ ton into Hebrew poetry”(2) mogą tylko podziwiać tylko jej trafność. A za co należałoby nagrodzić Herberta? Jaki potrzebny ton wniósł do polskiej (resp. europejskiej, światowej) poezji? Rzeczowość? To Różewicz. Ironię? (Pomijając jej odwieczne korzenie). Stoicyzm? Co nowego wniósł Herbert do poezji?
Nie żartujmy. Pan Teste Paula Valéry powstał pod koniec XIX w., w oddzielnej książce ujrzał światło dzienne w rok po śmierci francuskiego poety w 1946 r.(3). Niejaki Piórko ( Un certein Plume) Michaux w 1930 r., Pan Topaze Pagnola w 1928 r., został nawet ekranizowany. Ta farsa, wprawdzie gatunkowo odległa od poetyckiej prozy obu wielkich poetów, swoją ironią koresponduje zbyt często z Panem Cogito (wyd. w 1974 r.). A nie są to jedyne odniesienia do twórczości poprzedników. Gdyby Herbert nie znał francuskiego, gdyby Valéry i Michaux nie byli poetami znanymi w Polsce, zbieżności można by zlekceważyć. Antyczny kostium, stoicka postawa, historiozofia przyprawiona kwaśno-słodkim sosem ironiczno-moralizatorskim to wprawdzie własne dodatki Herberta, ale nie takie znów oryginalne. Jednak właśnie one znalazły uznanie w oczach inteligenckich odbiorców, którym ten kod dawał złudzenie obcowania z wielką kulturą i pewien kontakt z własnym, dość krytycznym postrzeganiem rzeczywistości. Sankcjonował ów krytycyzm i wyznaczał mu granice.
Autor Pana Cogito miał dużo szczęścia w drugiej połowie swej drogi. Jakby życie chciało mu wynagrodzić „wieloletnią tułaczkę”, niefortunną młodość, byle jakie zajęcia, ciągłe poszukiwanie dogodnej niszy. Od tego „czytelnikowskiego” tomu (1974) zaczyna się entuzjazm „zoili”, fala przekładów na języki obce, lawina prac magisterskich czy doktorskich, chociaż i tu warto zwrócić uwagę na znaczące wyjątki. Z chóru wyłamuje się Artur Sandauer – krytyk inteligentny, daleki od wszelkiej poprawności, skłonny do niewyważonych sądów i precyzyjnej diagnostyki w skali makro. Z wykształcenia filolog klasyczny, woli unik czy milczenie niż rzymską rekwizytornięw służbie polskiej szkoły aluzji (P.Sz.A.) Francuzi uparcie unikają tłumaczeń utworów Herberta. Bo czyż wozi się drwa do lasu? Ponadto niektórym z nich Pan Cogito może kojarzyć się z komunistami, z Maurice Thorezem (który upichcił broszurkę o wielkim Kartezjuszu), z racjonalizmem – niestety - coraz gorzej notowanym na giełdach intelektualnych.
Zresztą, skalę zainteresowań translatorskich określa również stopień trudności, jakie nastręczają oryginały. Tu trzeba przyznać rację Dedeciusowi; Herberta tłumaczy się wyjątkowo łatwo, wiersz najczęściej wolny, „czwartosystemowy”, mało idiomów, przejrzyste odwołania do wspólnego repertuaru tradycji europejskiej, prawie całkowity brak neologizmów. Słowem: marzenie a nie mordęga.
Pan Cogitoto nie tylko szczyt rozwoju P.Sz.A. i Zbigniewa Herberta, dramatyzowany, cenzurowany i przemycany ponad cenzurą, śpiewany, gestem i miną wzbogacony o „dodatkowe” aluzje, intelektualnie wyeksploatowany bardziej niż Kartezjusz, jednak bez tych konsekwencji filozoficznych jakie przyniosły, chociażby przeróżne medytacje kartezjańskie(4)Pan Cogito to była również szansa na stworzenie bohatera bardziej uniwersalnego, pozbawionego „polskiego kontekstu”.
Ze smutkiem stwierdzając, że życie nieracjonalne składa się z niewykorzystanych okazji a życie racjonalne – z bezowocnego czekania na okazję, przywołajmy ów często spotykany „zachodni” sposób interpretacji Herbertowego chef d’oeuvre. Pan Cogito jako bohater literacki był odbierany bardzo dobrze, zwłaszcza wśród młodzieży oraz intelektualistów. Wybaczano mu wiele: „osobiste” niekonsekwencje, niezgodność z poglądami zwolennika, francuskie koneksje. Powód tej sympatii” jedno angielskie słówko: loser. Czasami bardziej precyzyjnie: a good loser. Nieudacznik, szmiel, stale przegrywający, ale przede wszystkim ten, który ciosy znosi z godnością. Pan Cogito = a good loser.
Takiej interpretacji daremnie by szukać w polskiej krytyce. Przeważnie grzęźnie w zachwytach. Czasami bezsensownie mędrkuje. Dziś panują inne mody, co gorsza, inna cywilizacja. Autor Pana Cogito nie wykorzystał swej szansy, poszedł utartą drogą., stając się coraz bardziej poetą „opozycji demokratycznej” a później „Solidarności”, poetą korzystającym z jednoskrzydłowego Pegaza.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych, gdy Herbert coraz częściej i dłużej bawił za granicą, powstaje KOR i „drugi obieg wydawniczy” - ruch wolnej od cenzury myśli niekiedy osiągający zawrotne sukcesy rynkowe. Aluzyjność jest już niepotrzebna. Opozycja wypracowuje nowy język, język, w którym mówi o sprawach społecznych i moralnych nie bardzo je, zresztą, od siebie oddzielając. „Ethos” (pisany w uproszczonej formie jako etos), „imponderabilia” , „wartości” i „niezbywalne wartości”, “prawa człowieka”, “obywatelskie nieposłuszeństwo”, “godność” (w domyśle: osoby ludzkiej): consensus, „non violence” – to zwroty tego języka zapożyczone skąd się da i przyswojone byle jak. „Podpatrzone” u Ossowskiej, Maritaina, Hartmanna... Pragmatycznym ”celem” nowego języka było zaatakowanie hegemonii komunistycznej poprzez wykazanie, że dialektyka oznacza fałsz a brak moralnych przesłanek do sprawowania władzy zawsze skutkuje dyktaturą. Tzw. język „Solidarności” powstał jeszcze w latach osiemdziesiątych. Dziś zawodowiec może się z tego śmiać, ale swego czasu ów język uwiódł nawet najtęższe umysły. Miłośnicy Spinozy przebąkiwali coś o „autorytetach” lub „autorytetach moralnych” zapominając o prawdziwej nauce Mistrza, nie uznającej powagi ziemskich świadectw. Nieporozumienia ciągnęły się latami. Jeszcze podczas wizyty w Indii prezydent Wałęsa twierdził, ze jest uczniem Gandhiego, stosującym zasady satjagraha(5).
Byłego prezydenta w jego aspiracjach zmyliła niefortunna zbitka pojęciowa używana wyłącznie w polszczyźnie: „bierny opór”, zamiast non violence.
„Solidarność” to był dobry pomysł na zniszczenie komunizmu.I koniec. Po zwycięstwie należało rozwiązać dziesięciomilionowego molocha, zwołać konstytuantę, tworzyć wyraziste partie polityczne(6) i sensowny samorząd, wyposażyć obywateli w szerokie uprawnienia decyzyjne, okręgi jednomandatowe, możliwość odwoływania wszystkich wybieralnych przedstawicieli...Katalog tej via desideria można by rozszerzyć. Najlepsze rozstrzygnięcia nie wymagają dużych nakładów, tylko błyskotliwych pomysłów. Jak twierdził sam Wałęsa, że „nikt nie ma pomysłu na Polskę”. Te dzisiejsze często wieją grozą.
Co to ma wspólnego ze Zbigniewem Herbertem? Ano ma. Wśród demagogicznych wyczynów prasy znajdziemy również i takie: „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”.
Kłopoty z polską wersją demokracji mamy w różnym stopniu wszyscy. Ale największe kłopoty ma ta demokracja ze sobą. I jakoś nikt nie pisze o ciernistej drodze polskiego elektoratu zmuszonego do lawirowania między totalnym zniechęceniem a kolejną wersją „mniejszego zła”. Domorośli moraliści też nie głoszą obrazoburczych haseł w rodzaju” „precz z kalibrowaniem zła”. Język upolitycznionej moralistyki, bezużyteczny i krępujący nie ma dziś wielu wyznawców. Literacka przyszłość twórcy Pana Cogitojest poważnie zagrożona. Nie miał uczniów ani naśladowców. Wynikało to z przesłanek estetycznych. Ubogi repertuar środków wyrazu, przewaga metafory rzeczownikowej, „różewiczowski” wiersz, język inteligencki. Nie wszyscy mieli ochotę pakować się w szkołę aluzji, która odsuwała nas od kontaktów z poezją światową. Młodzi próbowali pisać karpowiczem, białoszewskim, przybosiem, różewiczem, woleli bardziej wyraziste stylistyki. Starsi kontynuowali własne poszukiwania. Od znanego eseju Jana Błońskiego o dwóch biegunach poezji polskiej(7) „zaczęto sobie zdawać sprawę z tego, że Herbert jest „księżycem Miłosza” i ta opinia panowała w środowiskach twórczych. Wbrew temu co z różnych powodów próbowali nam wmówić zwolennicy izolacji kulturowej Miłosz przed Noblem nie był wielkim nieobecnym, więc kogoś z jego orbity nie ceniono najwyżej. Herbert lansowany przez „opozycję”, wywindowany na barda „Solidarności” coraz mniej rozumiał z rzeczy tego świata. Nie zauważył nawet drobnostki, stracił czytelników i miłośników. Miał tylko fanów, fanów z określonymi preferencjami politycznymi, którzy jutro zaczną się posługiwać innymi talizmanami, używać innego języka adoracji. Czytelnik czegoś szuka, miłośnik – coś ceni, fan formułuje żądania: w zamian za moją wierność musisz być taki jakim cię chcę widzieć. Fan Herberta potrzebował konsolacji. Pełne rozgrzeszenie z lekką nutą aprobaty – to prawdziwy wymiar polskiego wchłonięcia Pana Cogito. Wśród fanów Herberta znaleźli się również jego krajanie ze Lwowa. Lwowiacy to wyjątkowa wspólnota, solidarystyczna, oparta na poczuciu wykorzenienia. „Aż to, batjar i ni piszy o Lwowi, nie banno mu”. Po latach milczenia w temacie lwowskim idol spełnił żądania swoich fanów. Napisał Raport z oblężonego miasta. (1992) Trudno wytłumaczyć, dlaczego (banalna) archetypiczna figura, topos, jak mawiają literaturoznawcy, stała się konkretnym miastem. Nie Aleksandrią, Jerozolimą, Barceloną, Madrytem, Warszawą, Tuluzą, ale Lwowem Anno domini... Właśnie. Tu zaczynają się schody: 1939 czy 1944?
Z praw heurystyki należy wnosić, że konkret lub przypomnienie wywołują w nas przeżycia, których zapis, pod ręką Mistrza, zamienia się w uogólniony obraz. Niestety antynomie Przeżycia i Zapisu wymagają samowiedzy artystycznej, którą wyklucza postawa idola. Bożyszcze fanów nie ma swoich własnych zamierzeń, planów, ambicji. Może co najwyżej ironizować.
To nawet jest dobrze widziane. Stwarza potrzeby i obustronnie akceptowany dystans. Czy nie taki przypadek opisuje Joanna Siedlecka w swej quasi-biografii Herberta. Przytacza fragment przypisu, jaki Herbert umieścił na egzemplarzu Pana Cogito przeznaczonym dla niekoronowanego króla Lwowiaków - Witolda Szolgini: „si rozchodzi o Lwów”(8). Ironia? Oczywiście. Ale może być również autoironia. Często trudno je od siebie odróżnić, obie są, bronią ludzi słabych, chociaż skierowaną w dwie różne strony. Przy normalnej psychice autoironia świadczy o większej wrażliwości oraz potrzebie zabezpieczenia się przed niespodziankami losu. Relacje między idolami a fanami, z pozoru jednakowe we wszystkich dziedzinach sztuki, często prowadzą do odmiennych skutków. Posłużę się tu dość obrazoburczym porównaniem Zbigniewa Herberta i Michała Wiśniewskiego. Pierwszy niemal jednogłośnie, chwalony przez krytykę, fenomen estetycznej zgody. Drugi „idol” – rzadko atakowany, częściej wykpiwany, najczęściej likwidowany milczeniem. Cwel, cwel! – krzyczą antyfani Wiśniewskiego. Depresjonat, prawie stuknięty – pisali dawni fani Herberta, kiedy zaczął ujawniać swe poglądy polityczne różniące się od ich „wyborów”. Przy całej przepaści intelektualnej dzielącej obu idoli, zachowania ich fanów i rozczarowanych antyfanów są podobne. Jednak Wiśniewski może zmienić strój, wskakiwać na inne motocykle, nawet zmienić styl swoje „show”. Herbert mógł mniej. Nawet gdyby w pełni zorientował się do czego prowadzi upolityczniona moralistyka, a wiele wskazuje na to, że był coraz bliższy prawdziwego obrazu rzeczy i spraw. Świadczy o tym chociażby jego lekceważący stosunek do „moralnych zwycięstw”(9) , niska ocena polityków tzw. prawicy(10), Herbert po prostu był mniej wolny, bardziej skrępowany niż dzisiejszy idol blokersów.
Przywiązanie fanów do Pana Cogito – to jedno, a samowiedza artystyczna – drugie. Utalentowany pisarz powinien być wsłuchany w siebie i głosy czasu. Jeśli jest geniuszem tomusi wiedzieć dokąd – oprócz nicości – ów czas zmierza. Zbigniew Herbert geniuszem poezji nie był. Droga geniusza to droga wznosząca się , bezustanny rozwój twórcy poddany kontroli samowiedzy, wyścig, w którym jedynym przeciwnikiem twórcy jest on sam. Został wtłoczony w politykę w najordynarniejszym polskim wydaniu; swarów personalno-grupowych. „Solidarność” dzieliła się przez pączkowanie ambicji, „komuna” zaczynała odzyskiwać stracone wpływy.
Nieustępliwy moralista odczuwał narastającą frustrację, zdegustowany zastaną rzeczywistością. Nie, nigdy miał potrzeby przewodzenia, misji społecznej, na posadę barda też się nie pchał, ale nie mógł zrozumieć tego, co się stało. Wrócił jakby nie do innego kraju. Uważał się za zwycięzcę, bo doczekał. Dużą wadą moralistów jest brak cynizmu. Jako dobry pisarz powinien wiedzieć, że za zwycięstwem pełznie klęska. Nie był intelektualistą, który rozumie, że procesy cywilizacyjne są ważniejsze od politycznych. Te trzy fakultety, dość lipne, w byle jakich nękanych przez stalinizm szkołach stanowiły tylko administracyjny dodatek do biografii. Był wyjątkowo uczulony, miał dużo szczęścia z znajdowaniu coraz to nowych nisz. Pragnął uchodzić za nieskazitelnego. Zwykły efekt retardacyjny. Ludziom, którzy dużo wytrzymali, gdy sytuacja zelżeje, wydaje się, że teraz właśnie cierpią najwięcej. Bunty, rewolucje wybuchają nie podczas największych opresji, ale w momentach chwilowego zelżenia czy załamania Knuta. Przysłowie powiada, ze „miniona krzywda boli najbardziej”. Do dość pospolitych zjawisk psychicznych (i tu nie trzeba wcale fetysza depresji), dochodzi znany z geriatrii mechanizm „anarchii starczej”, niechęć do struktur organizacyjnych, rzucanie legitymacjami. Ileż osamotnienia i goryczy potrzeba, aby bądź co bądź zawodowy pisarz, na starość ponownie „debiutował” jako publicysta... listem do redakcji „Tysola”(11). Decyzja pozbawiona jakiegokolwiek wyczucia politycznego. Gra o żal. Podobnie było z poparciem udzielonym pułkownikowi Kuklińskiemu. Przy całej swej niechęci do wojska, munduru i organizacji militarnych, znacznej kulturze prawniczej poeta zdawał sobie sprawę z tego, że wypowiadając się jednoznacznie antagonizuje swoich wielbicieli. Należy przypuszczać , że odbierał Kuklińskiego nie w popularnej wówczas opozycji „zdrajca/bohater”, ale jako swe zwierciadlane odbicie, człowieka walczącego samotnie z Molochem. W kategoriach retoryki moralizatorskiej należałoby ocenić wypowiedzi poety w trudnych dla Polaków kwestiach Czeczeni, Kurdów, Tybetu. Dlaczego trudnych? Bo wymagały najpierw ustalenia relacji między tradycją a polityką. Naturalnie, te sprawy miały swój kontekst moralny. Ale przywoływano je w starej „solidarnościowej” gwarze, nie z troski o poprawę obyczajów, tylko w celu zdobycia politycznej przewagi nad konkurencją, przynajmniej dzięki retoryce. A Herbert to również poeta retoryczny, w dwudziestowiecznej Europie – anachroniczny. Przed zupełnym skostycznieniem chroniła go ironia i mądrość doświadczeń, które straciły jednak swą ważność w nowych warunkach. Ironia – odwieczna broń słabych nie pasowała do herolda dawnej opozycji, która teraz posklejana, poobijana, rządziła zadowolona ze swych osiągnięć. Im był potrzebny idol niemy. Zasłużony, a jakże, bo przy takich łatwiej błysnąć własną zasługą. W Polsce chętniej nastawiano piersi pod ordery niż pod lance. Naszym prawdziwym bohaterem narodowym jest Zagłoba – człowiek obficie wspomagany losem. Herbert nie chciał być Zagłobą naszych czasów. Taki antypuszkinowski rys charakteru. Herbert nienawidził Rosjan. I jako Polak z określonym bagażem miał do tego prawo, jako poeta i moralizator – nie. Z bardzo prostego powodu, poezja powinna wznosić mosty a nie tworzyć przepaści. Tym bardziej, że w jego własnym obozie politycznym skłóconym i na siłę aktywowanym ku jedności były w kwestii rosyjskiej poważne różnice zdań. A i dawni komuniści zadowoleni z odzyskania śmietnika, ucieszeni zdjęciem ideologicznych ciężarów nie wypowiadali się tu kwestii jednoznacznie. Jedni lgnęli do Zachodu, aby uwierzytelnić własne nawrócenie, drudzy pomni doświadczeń, zachowywali dawny strach już bez odrobiny granego szacunku. Sytuację dość dowcipnie wytłumaczył Herbert istnieniem Polaków, których dzieli rzeka doświadczeń. Ta metafora czy kalambur, notabene świadcząca o wielkiej sprawności intelektualnej autora Pana Cogito nie rozwiązuje jednak problemu. Ale nie poeci powinni się tym zajmować. Podobnie jak wszystkimi kwestiami zawłaszczonymi przez polaryzację stanowisk, przez odwieczne „terium non datur”. Samozwańczy Herbertowy proceptor z czasów paxowskich, człowiek piekielnie inteligentny i do obłędu zideologizowany – Zygmunt Lichniak zwykł mawiać: „wszystko jest polityką, ale polityka nie wszystkim”. Niekiedy pierwszy człon tego powiedzenia przybierał postać: Wszystko jest lub może być polityką”. Błędem Herberta było zlekceważenie tych nauk. Nie chodził na psychoanalityczne kozetki, on człowiek Zachodu drwił z psychoanalizy., z analizy transakcyjnej , z reperacji kalosza-Ducha. Nie, kozetka to byłby kiepski pomysł. Krytyka literacka? Wiara w nią jest jedną z licznych pozostałości socrealizmu. Mądra żona? Przyjaciele? Jak trafnie zauważył ktoś, już dawno temu, w środowiskach twórczych nie ma się przyjaciół, ewentualnie – sojuszników lub zwolenników.
Do niedawna, przed rewolucją informatyczną, globalizacją i całym tym „technopolem”, literatura była dziedziną ważną. No, może nie tak ważną jak nauka czy religia (resp. ideologia), ale istniejąca na pierwszym planie, rozmaicie skonfigurowaną z polityką. Dziś jest tylko dostarczycielką fabuł i rozrywki. Jej propozycje bohaterów już nie są brane pod uwagę, z funkcji ambony wzorców moralnych sama zrezygnowała, zmęczona dwustuleciem propagowania nihilizmu i relatywizmu. W każdym bądź razie literatura to przeszłość. Przyszłość należy do multiprogramistów, multiprogramów i multiartystów, którzy dysponując przeciętnymi zdolnościami literackimi, plastycznymi i muzycznymi oraz wiedzą marketingową czy performacyjną stworzą maksymalnie tanie obrazy pragnień i rzeczywistości. Tylko takamachine dream ma sens, „o ile działania ludzkie są powszechnie ważne”. W ten sposób New Age przeformował kantowski imperatyw kategoryczny zastępując ład dominantą chaosu i średnią arytmetyczną jako wyróżnikiem orientacji. Moda stała się prądem, powtarzalność – normą.
Prawdę mówiąc liczyły się nie cywilizacyjne, nie sprawcze, ale akcydentalne przyczyny klęski Zbigniewa Herberta. Tkwiły one podobno w: a/ jego wypowiedzi udzielonej Jackowi Trznadlowi do dość dziwnej książki jaką była Hańba domowa(12), b/ felernym charakterze prasy, z którą trwale współpracował, tzn. tygodnika „Solidarność” i katolickiego dziennika „Słowo”. Wymaga to kilku wyjaśnień. Są tacy, którzy uważają, że Herbert w książce Trznadla ujawnił się jako jedyny sprawiedliwy i to zaszkodziło w oczach kolegów. Nie sądzę, żeby koledzy mieli coś w tej sprawie do powiedzenia. Sama książka świadczy, że prócz wykrętów – niewiele. Zręcznie broni swego młodzieńczego entuzjazmu Jarosław Marek Rymkiewicz. Pozostali, łącznie z Jackiem Trznadlem – bojowe wrocławskie ZMP, „awangarda Ziem Odzyskanych” – raczej lokują się na pozycjach, które w świetle faktów należy uznać za stracone. Ile tu fałszu! Nawet w tytule. Bo hańba nie”domowa”, norwidowska, ale bolszewicka z importu. Nie żadne metaforyczne „ukąszenie heglowskie”, ale ordynarne karierowiczostwo połączone z wdeptywaniem adwersarza w błoto. Jeśli już ideologia to jako narzędzie walki z konkretnym przeciwnikiem; towarzysz K. Chce zająć mieszkanie po Wojciechu Bąku, wrednym katoliku i psychicznym dewiancie.
Domysłom inteligentnego rozmówcy Herbert zostawia periodyzację „socu”, daje do zrozumienia, że rzecz nie skończyła się w 1955 czy 1956 r., ale wypłynęła po marcu 1968 r., w równie obrzydliwej scenerii. To prawda, rozdzielano, dawano i brano mieszkania nawet wówczas, gdy właściciele byli w podróży. Może zresztą i o to chodziło, żeby nie mogli wrócić? Bezdomny Bąk też miał pozostać w Gnieźnie na przymusowym leczeniu. Na szczęście ktoś się zreflektował lub ociągał... a później interweniowała Historia.
W każdym bądź razie nawet nazbyt uważni czytelnicy Herberta z Hańby domowej nie stwierdziliby, jak to zrobiła pewna dziennikarka prasy lewicowej, że poeci musieli pisać ody o Stalinie. Naturalnie Herbert nie był jedynym sprawiedliwym w grafomańskiej Sodomie. Było ich trochę więcej. Nie wszyscy wystąpili w Hańbie...Np. Białoszewski wyraźnie olał takie roztrząsanie przeszłości. A miał atuty nie do wyjęcia, gdy inni sławili walkę o pokój, Pstrowskiego, który jak głosiła nie całkiem życzliwa mu wieść gminna: „ był górnik ubogi, zrobił ponad normę i wyciągnął nogi” czy też opiewali wiekopomne bitwy o Plan, Białoszewski pisał o dostojeństwie podfruwajek na karuzeli, prawdziwej wielkości domowego pieca lub zwyczajnej podłodze. Nie, Herbert na Hańbie zyskał. Zaprezentował się nie jako zawistnik, ale bezlitosny analityk. Postawił pytanie o granice uległości. I na własnym przykładzie je określił. Dość wiarygodnie.
Jako nie bezinteresowny badacz socrealizmu, człowiek, który tkwił w środowisku literackim od 1954 r., pomysłodawca wydania „Poezji” pt. Biała Plama (Sekcja) (nr 1-2 z 1986) poprzedzającego i Hańbę..., i Paranoję..., Czerwoną mszę i wszelkie późniejsze naśmiewajki lub wytykania muszę stwierdzić, że:
1. Nie było człowieka publikującego do połowy 1955 r., a na prowincji często nawet do połowy 1956 r., który nie wdepnąłby w „soc”. Wyjątki do przyjęcia: jakieś załapanie się na kulturalną rocznicę, coś a propós „święta lasu”... Np. mój przyjaciel Andrzej Turczyński debiutował wierszem Kandelabr Weimaru. O Schillerze. Ale to również był „soc”. Tyle, ze akceptowalny. Wśród „popaździernikowych” debiutantów tzw. „pokolenia Współczesności” znajdziemy też początkujących socrealistów. Wystarczy przewertować zszywki „Przedpola” (dodatku do „Sztandaru Młodych”), „W młodych oczach” (dodatku do „Słowa Powszechnego”), prasy prowincjonalnej czy branżowej. „Kuźnica”, „Odrodzenie”, Nowa Kultura”... to salony walki klas. Prawdziwe „serce Partii” biło w Terenie. I naturalnie po drugiej stronie Bugu. Przeto, chcąc komuś „dokopać”, wyciągnąć wszawy początek, jak to zrobił autor Czerwonej mszy, trzeba trochę popracować. Ale po co? Socrealizm oznaczał, co twierdzę od 1956 r., użycie literatury w potrójnej funkcji propagandy, dziennikarskiego komentarza i swoistych czerwonych human relations. Z dobrowolnego zaciągu skorzystała młodzież, ocaleni akowcy (prawie 90%,tzw. pryszczatych). Jaką presję odczuwali zgłaszając akces do czerwonego PRL-u? Czasu? Strachu? Zachłanności? Nie wiem. Wiem, że opatrzność pozwoliła mi uniknąć takich doświadczeń. Jak postąpiłbym na ich miejscu w tym szczególnym czasie? U schyłku życia – wiem, na początku dorosłości nie wiedziałem. Miałem dużo szczęścia. Trudno nie zgodzić się z Herbertem, ze obowiązuje jakaś norma przyzwoitości. Ale co jest tą normą? Gdzie zaczyna się już nie literatura socrealizmu, grafomania motywowana karierą czy lękiem, tylko cywilizacja socu, cywilizacja bolszewizmu umocowana raz w tradycji, raz w ideologii, cywilizacja zamiany ról, jakiejś dzikiej hierarchii wartości. Cywilizacja lekceważenia konkretnego człowieka w imię wyimaginowanego człowieka Przyszłości.
Zaczynając bawić się w „Sekcję” („Poezja” 1/2/1976) sądziłem, że przy okazji tej dyskusji o socrealizmie ktoś coś mądrego powie o tzw. socjalizmie, popróbuje oddzielić bolszewicki soc od skandynawskiej czy szwajcarskiej wersji doktryny wtórnego podziału. Niestety poszło w połajankę, w wytykanie grzechów ludziom, którzy mieli okazje wcześniej i później wyrównać rachunki. Z wypowiedzi Zbyszka wynikało jasno, że nierozliczony socrealizm nie skończył się „Słowem o Stalinie”, że granicę przyzwoitości wyznacza akceptacja starej, odwiecznej zasady respektowanej przez satrapów i tyranów; nikogo nie można zmusić do entuzjazmu. To byłaby wersja nowej satjagraphy i punkt wyjścia do rzetelnych, indywidualnych ocen przeszłości w Trzeciej Rzeczpospolitej. Żadnego hurtu. Ale również bez ćwierć prawd o ludziach bezpieki, którzy nie szkodzili nikomu, bo donosili „tylko” na obywateli państw Zachodu lub dostarczali informacji mogących jedynie zaszkodzić poprzednim rządom amerykańskim czy brytyjskim.
Stwierdziłem już, że akcje Herberta po Hańbie...(często wznawianej i szeroko dyskutowanej) wzrosły. I nie starzy, schorowani, wymierający socrealiści zaszkodzili mu. Owszem przeróżne pieski próbowały go ciągnąć za nogawki, ze nie taki znów niezłomny, że w „paxowskiej” prasie drukował, że w „paxowskiej” antologii wystąpił, ze w latach siedemdziesiątych nie pogardził orderem chlebowym a mieszkanie załatwił mu p. B. – „obrotowy akowiec”. Jednak i oni musieliby przyznać, ze praca kierownika biura gdańskiego oddziału ZLP w czasach socrealizmu, chronometrażysty w spółdzielni zabawkarskiej czy urzędasa w Centralnym Zarządzie Torfowisk to naprawdę nie były premie za sprzedajność ani nawet lukratywne posadki za trzymanie się klerkowskim zasad. Naturalnie soc miał różne ofiary: Tadeusza Borowskiego i Herberta, Leopolda Buczkowskiego i poetę E.G. – barda „Po Prostu” zmarłego tragicznie „w tajemniczych okolicznościach”. A „po Październiku” – egiptologa T.A. zatłuczonego przez MO, braci Babińskich zapędzonych do „psychuszki”. Może „historia” kiedyś sporządzi taką listę ofiar.
Nie, Herbert nie za bardzo nadaje się do opluwania przez Neomoralistów. Za to, ze wytrwał bez większych szkód na ciele i duchu? Co z tego, ze gdzieś w jakimś wykazie znaleziono adnotację, ze Zbigniew Herbert miał odczyt z zakresu estetyki marksistowskiej? Kto tego słuchał? Impreza odbyła się naprawdę, czy świetlicowy – kryjąc „literata” i siebie – tylko podpisał odpowiednią bumagę, ewentualnie wręczając delikwentowi ekwiwalent pieniężny. W realiach epoki tkwią i takie: odczyt pod darwinowskim tytułem, sławiący czysty lamarkizm, a więc przeciwieństwo darwinizmu, mówienie o fenomenologii Husserla zamiast Hegla, recytacje przedwojennych tekstów poetów „emigracyjnych” dzięki przypisaniu ich „krajowcom”. „Nadmiar entuzjazmu...” właściwa miara przyzwoitości. Grzebiąc w pamięci i papierach odnajduję tekst, który w maju 1956 r. wpłynął na pewien konkurs, w jakim po raz pierwszy wystąpiłem jako juror mający współdecydować o przyjęciu nowych członków do Koła Młodych przy lubelskim Oddziale ZLP. Z kolegą, dla zgrywy, forsowaliśmy ewidentną grafomanię przeznaczając przynajmniej do wyróżnienia taki tekst:
Cisza zawisła jak drut.
Już nie chodzi Bolesław Bierut:
Tup, tup, po KC.
Niestety inni jurorzy byli bardziej poważni albo bardziej płochliwi. Wkrótce K.M. przestały istnieć. Intrygujące mnie wówczas pytanie pozostaje nadal aktualne. Co nakazywało mojemu rówieśnikowi spod Zamościa sławić martwego już agenta NKWD? Pokora wobec propagandowych stereotypów? Teatralne poczucie straty? Prawdziwie szczery żal? Z pewnością rzecz była pomyślana nie bez nadziei na zdobycie nagrody. I wyrosła z nadmiaru entuzjazmu, z nieprzyzwoitości z duchowej pornografii. Jak cały socrealizm.
Za późno Zbyszek wrócił w Priwisle. Albo za wcześnie. Może należało trochę zaczekać.... Aż naród zmądrzeje, zacznie liczyć, rachować, zważać na to, co kto zrobił a nie co kto powiedział. I śladem lutrów, kalwinówzacznie dostrzegać kto czego zaniechał, z czym nie w czas pospieszył. Czekać? W schorowanej starości to kiepska rada. Dawniejsza opozycja demokratyczna chciała mieć wieszcza. Symbolicznego, żeby ją scalał, zszywał, fastrygował jej wyświechtane slogany. Dał się obwozić. Pierdział, ale nie ujawniał swoich przekonań. Raczej milczał niż z kimkolwiek polemizował. Czerwonemu dołożyć? Owszem, demokratyczny obowiązek. Ale nie za ostro i bez niepotrzebnej precyzji („ W szczegóły nie wchodzimy”).
Herbert na takiego wieszcza się nie nadawał. Sfrustrowany napisał do „Tysola” reliktowego zabytku „Okrągłego Stołu”. Organu jeszcze nie sprywatyzowanego, walczącego o czytelników i wpływy. Wieszcz został dostrzeżony. W mniemaniu jednych należycie doceniony, według drugich odwrotnie, bezprawnie przechwycony.
I komu tu wierzyć? Autorowi, który sam nie dowierzał sobie. Nie chcąc być zależnym od jednego organu wymyślił sobie „Słowo”, dawną „paxowską” gazetę wydawaną pod przemalowanym szyldem „Civitas Christiana”. Systematycznie występował na łamach, w stałej rubryce Odloty w świecący deszcz . Teksty „Maka” Herberta przyjmowały do publikacji osoby zapewne wyjątkowo nieżyczliwie usposobione do poety i poezji. W cyklicznej masie stanowią przerażający zapis rozpadu osobowości twórczej, wskazują na gonitwę myśli, postępujące osamotnienie, wzrost poczucia krzywdy. Naturalnie nie ma mowy o żadnej chorobie psychicznej, ale pomysł, żeby taka rubryka mogła kogokolwiek przyciągnąć wydaje się całkowicie poroniony. Te teksty nawet publikowane pod nazwiskiem, obliczone na fanów i snobów zadziałałyby odstraszająco. Ich niewspółmierność z chwilą była porażająca. Ale nie dlatego zaatakowano Herberta. Polityka to nie tylko dziedzina zdrady i łupiestwa, okazjonalnego morale i byle jakiej retoryki, lecz również teren rozgrywek personalnych, gdzie działa się jak w szachach przewidując kilka ruchów wyprzedzających pociągnięcia przeciwnika, również potencjalnego.
„Tysol” – organ NSZZ „Solidarność”, „Słowo” – gazeta „sekretnie” przemeblowanego „Paxu” mogły któregoś dnia zacząć lansować Z.H. jako swojego kandydata do Parlamentu. I nie przeszedłby? Z tyloma fanami, z taką przeszłością? Wyobrażacie sobie ciąg dalszy? Zbyszka na wózku inwalidzkim, rzucającego kąśliwe uwagi nie tylko o przeciwnikach, puszczającego cwiszenrufy i powiedzonka, naruszającego przyjęte standardy. Pełna kompromitacja okrągłosłołowych ustaleń. Zgroza! Rewolucja obyczajowa; przemawianie z głowy i serca a nie z kartki, wykończenie dyscypliny partyjnej i wszelkich kuluarowych ustaleń... I to gdzie? W instytucji, która nie mogła zdzierżyć pojedynczego posła, wyposażonego jedynie w niekonwencjonalne poczucie humoru. Lepiej było uderzyć zaporowo. I zaczęła się kampania. A od czasów „socu” wiadomo, że kampania znaczy racja. Zwłaszcza w polityce czy propagandzie (resp. reklamie politycznej). To stary, jeszcze pragoebselsowski mechanizm.
Niech sobie intelektualiści nie myślą, że w literaturze chodzi o maksymalnie czytelną ekspresję a w polityce o najbardziej wydajne samoograniczenia, bez których traci ona sens i ludzki wymiar. W polskiej polityce góruje pragnienie wykończenia konkretnych osób. Zbyszek to odczuł na własnej skórze. Przeżył okupację, stalinizm, różne wydania tzw. socjalizmu. Został ofiarą polskiej demokracji. Dlatego jeśli kiedyś spotkacie na swojej drodze utalentowanego poetę pchającego się do polityki, kopnijcie go w dupę. Niech siebie nie niszczy. Cywilizacja może go nawet ocalić, polityka z pewnością zabije. A poza tym; Goethe nie przewidział, ze słowo odskoczy od prawdy na taką kosmiczną odległość.

„Uczulenie to jego zawód i powołanie...”
Z różnych dokumentów osobistych rozmaicie wydobywamy prawdę. Również i tę zapomnianą, najbardziej potrzebną, najważniejszą we wszelkiej wiedzy historycznej, jak rozumowali, odczuwali, reagowali ludzie określonych czasów. Konkretne postaci oraz modelowe przykłady, typowe wzory i autsajderzy. Z tymi było zawsze najgorzej. Kiedyś o poecie najwięcej mówiły jego teksty. Dziś przestaliśmy i w to wierzyć. Szukamy podpórek. Dlaczego?
Prawdziwi poeci, istne rimbaudy naszych szaleństw, odarci z konwencjonalnych chwytów artystycznych, z masek i kostiumów, grający wyłącznie siebie są zjawiskiem coraz rzadszym. To ginąca rasa bezwstydnych egoistów, wystawiająca się na sprzedaż, bo nagle zrozumiała, że tylko tak można komuś pomóc.
Ich listy, zapisy, dzienniki, bywają banalne i załgane, utwory – rzadziej. Cieszy mnie zapowiedź wydania całej korespondencji Herberta tak jak zasmuciła edycja Wierszy dla Muzy i lektura protokołów klęski artystycznej – poetyckich „felietonów” ze „Słowa”. W każdej wymianie listów inaczej destyluje się osobowość respondentów. Wiadomo, tak gramy jak nam pozwalają inni. Trzeba oddzielić od siebie te odmienne manifestacje psychiki, by złożyć z nich całość. Wszystkie listy, rzucone na komputer, zważone, policzone, z należycie oszacowaną częstotliwością słów znaczących (słów – kluczy) i słów wiążących – charakterystycznych dla jednostkowego sposobu odbierania świata zapewne dadzą nam lepszy obraz Herberta. Jednak stara szkoła socjologiczna ma rację, nie wszystkie dokumenty są jednakowo ważne. Paradoksalnie rzecz biorąc współczesne opisywanym wydarzeniom, intymne, realizowane bez wyraźnego zamiaru ujawnienia, bardziej są prawdziwe, nawet wówczas, gdy zatrącają o patos – socrealistyczną odmianę fałszu.
Czytam, co napisał o Zbyszku Leopold Tyrmand w 1954 r., gdy Herbert był poetą prawie nikomu nieznanym, z małymi szansami na oddzielną publikację książkową: „ Po południu był u mnie Herbert. To jeden z najlepszych moich współczesnych. Moim zdaniem – poeta numer jeden swego pokolenia, a może i całej połaci dziejów powojennej Polski. Wie się o nim jeszcze niewiele, drukował mało, trochę w „Tygodniku Powszechnym”. Nie spotkał się zresztą z entuzjastycznym uznaniem wśród katolików, ale wszyscy w „Tygodniku” byliśmy zgodni, że to klasa sama dla siebie. Że on jeszcze pokaże, jak mu tylko pozwolą... nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, trochę słabowity... grzeczny, życzliwy, spokojny, lecz w uprzejmości czai się wola i krnąbrność i jakaś wyczulona przewrotność, z którą lepiej się liczyć. Mówi cicho, interesująco i wie o czym mówi... uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku. (...) Oczywiście, cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie...”(13).
Czytam i nie wiem co bardziej podziwiać, sprawdzalną trafność prognozy czy głębię charakterystyki psychologicznej. Sięgam po inny dokument, ze znacznie późniejszych czasów, zapis już nie przyjacielsko-zwierzeniowy, ale towarzysko-kronikarski: „Wieczorem Herbertowie. Herbert żywy „jak srebro”, dowcipny o inteligencji w lot chwytającej każdą aluzję, bardzo interesujący – nic dziwnego – że tak lubiany i podziwiany. Ona również bardzo miła, inteligentna, z poczuciem humoru...”(14).
Zgoda. Ten obraz też nie zaprzecza mojej wiedzy. Wzbogaca ją o nowe szczegóły. Uzupełnia taki wizerunek poety jaki wyrobiłem sobie... na podstawie lektur, osobistych kontaktów oraz cudzych opowieści. Owszem, mój całościowy wizerunek konkretnego artysty może być subiektywny, mylny, ulokowany w pobliżu własnych tęsknot, ale ta omylność jest wciąż taka sama, chyba że modyfikuje obraz...
Dlaczego więc jedna uzupełnienia uważam za właściwe, zgodne ze stanem rzeczy, potwierdzające doświadczenie, a inne za sprzeczne z faktami? Dlaczego jedne cząstkowe obrazy afirmuję, inne odrzucam? Dlaczego częściej odrzucam niż przyjmuję do wiadomości? Zachowując przy tym taką samą chęć wzbogacenia mojego, subiektywnego wizerunku. Występuje tu pozytywne nastawienie i swoista procedura negatywnej weryfikacji. Od czasów porażki neopozytywizmu wiadomo, że nie ma nagich faktów, protokolarnych zdań, bezstronnych stwierdzeń. Niekiedy wyjaśnienia wymaga ich zdumiewająca powtarzalność. Prawie wszyscy wspominający Zbyszka z różnych lat „dorosłych” stwierdzają, że przy całej swej skłonności do dowcipów, kalamburów, drwin, domagał się wyłącznie poważnego traktowania własnej osoby. Ba, każdą uszczypliwość uważał prawie za zniewagę. Skąd ta sierioznost’ u człowieka towarzyskiego, zabawowego? Pycha? Zbyt wygórowane ambicje? Niewłaściwa samoocena? A jaka byłaby trafna?
Ową niewspółmierność próbowano tłumaczyć różnie: znakiem zodiakalnym (klasyczny „skorpion”, urazowiec), cyklicznością faz tzw. depresji. Bzdura. Normalna jednostka żyje w dwóch planach, jakby w dwóch odmiennych rzeczywistościach, w rzeczywistości kontekstowej oraz w rzeczywistości wyobstrahowanej, wyidealizowanej. W pierwszej królują sytuacje, maski zaś czy pozy są co najwyżej odpowiedzią na przeczuwane zagrożenia. „Piekło to inni” – głosił Sartre. Drugą rzeczywistością, powstałą dzięki kontaktom człowieka ze sobą, rządzi pamięć przeżytych doświadczeń. Jej korelatem jest ambicja, „poziom aspiracji” – powiedziałby socjolog.
Czy to dziwne, że w sytuacjach towarzyskich , był towarzyski? Na poziomie oczekiwań. Wszelkie zaś aluzje do własnej osoby uważał za naruszenie swojej godności, bezzasadne negowanie jego doświadczeń lub chęć wpłynięcia na coś co ze swej istoty nie podlega żadnym oddziaływaniom. Krótko rzecz biorąc uważał to za naruszenie ładu egzystencjalnego. Przeczytajcie uważnie Nieztschego „sprzed choroby”, Unamuno, Fichtego, Schopenhaera to zrozumiecie na czym polega taka opozycja Jednostki i Świata, posadowiona w duszy człowieka, będąca siłą napędową wszelkiej sztuki. Znajdzie się i wytłumaczenie socjologiczne, znane „świadkom epoki” czy badaczom Socu. Ten, który kojarzy krytykę z inspirowanymi atakami przeciw konkretnym ludziom, to „urazowiec” czy człowiek tylko obdarzony pamięcią? A ów, który łączy samą czynność krytykowania z taką odrębną formą krytyki jak tzw. samokrytyka to zarozumiały pyszałek? Czym w istocie byłą „samokrytyka”? Żałosną parodią ateistycznej spowiedzi? Czy ważnym instrumentem władztwa dusz? Prowadząc do totalnego zeszmacenia jednostki zapewniała rządzącym pożądane upokorzenie obywatela. Jednostka musiała być zawsze „zerem”, zawsze „bzdurą”, w imię głupawych oratorskich deklaracji. A zwycięski „kolektyw” często nie chciał rozgrzeszać bez „samokrytyki”. Rytuał obowiązywał, garniturki uszyto w Moskwie.
Odrzucając wszelkie cząstkowe wizerunki poety, zwłaszcza te pozbawione „kontekstu” i stworzone po czasie, doraźnie, bez związku z samą potrzebą opisywania rzeczywistości, postępuję zgodnie z zasadami polskiej szkoły dokumentu osobistego. Wspomnienia nie są faktografią, powstały ex post, w odpowiedzi na określone bodźce, nie same z siebie jak dzienniki, pamiętniki czy listy. Pomijając błędy pamięci a wiadomo, że po sześćdziesiątce otwiera się słodka otchłań sklerozy, przeoczenia, przeinaczenia, celowe zafałszowanie, wspomnienia mówią więcej o wspominającym niż o wspominanym. Sytuacja robi się dwuznaczna, gdy wspominamy kogoś kto już nie żyje. Dlatego unikałem wspomnień. Jeśli ktoś taki jak ja przeżył prawie pół wieku w środowisku literackim ma co wspominać. Ale co wynika z wypicia paru wódek, z przypomnienia sobie kilku przypadkowych spotkań, z odnotowania pretensji pod adresem p. Katarzyny Herbertowej? „Zacny nieboszczyk i mniej zacny korniszon” – mawiał Zbyszek. W samej naturze wspomnienia jest jakiś fałsz, ów starannie ukrywany zachwyt: był! A ja jestem! .Przeważnie są racje żywych przeciw umarłym. Konkretne i podszyte „niesprawdzalnością”.
Istnieje przecież i technika wspominania. Pamiętając o tym, że poznałem Zbyszka gdzieś pod koniec 1956 r. w knajpie pod „Jontkiem” na Wiejskiej, mogę nawet określić dzień i godzinę. Było to bowiem podczas Zjazdu ZLP, który odbywał się w Sali NOT przy Czackiego. W imprezie uczestniczyliśmy dobrowolnie z ciekawości, nie jako delegaci. Ja i Tomek Burek – studenci Wydziału Dziennikarskiego. Wpuszczono nas bez trudu, nikt nie pytał „po co i dlaczego”. Nie będę opisywał wszystkiego. Są protokoły. Wyszedłem po przemówieniu Szmaglewskiej. Z pierwszym numerem „Współczesności” pod pachą. zdążył mi go wcisnąć jakiś facet, jak się później okazało sam naczelny. Leszek Szymański, który grasował w kuluarach Zjazdu. Za dziesięć minut byłem na Placu Trzech Krzyży a za dwanaście w „Jontku”. Ta mordownia miała wiele przewag nad okolicznymi knajpami. Mógłbym je wyliczyć rozbudowując „wspomnienie”. Przysiadłem się do faceta siedzącego samotnie przy przedostatnim stoliku w kącie. I to mógłbym opisać bardzo dokładnie z data i godziną. Dodając to czego nie było: reakcję Herberta na pierwszy numer „Współczesności”, moją opowieść o Zjeździe, dyskusję. Kto to mógłby sprawdzić?
W rzeczywistości rozmowa była banalna, trochę o knajpie, o knajpach, studiach i studiowaniu. Trochę o polityce, ostrożniutko. Z jego strony . nie kryłem swego entuzjazmu do „Po Prostu”, Gomułki i Goździka. On był zdecydowanie sceptyczny. Dystans, ale na sposób żartobliwy. Widać było, że nie stalinista i nie aparatczyk. Po wyjściu z knajpy poszliśmy w dwie różne strony. Ja do tramwaju, który wtedy miał jeszcze pętlę przy Placu Trzech Krzyży, on do Górnośląskiej. Przedstawił się wyraźnie: Herbert Zbigniew. Tak robią urzędnicy lub osoby pragnące podkreślić dystans dzielący je od rozmówcy. Ja już wiedziałem kim jest. W sierpniu 1956 r. przeczytałem jego tomik Struna światła. Opublikowałem recenzję z tej książki. Ale przecież nie będę gonić za facetem krzycząc: Panie Herbert ja napisałem recenzję z pańskiej książki!.
Recenzję przytoczę zastrzegając sobie prawo do kilku słów komentarza bibliograficznego i merytorycznego. Przypadek albo „wieczna korektorka” uczyniła ze mnie autora pierwszej recenzji z debiutu Herberta. Podobne wypadki prekursorstwa zdarzały mi się jeszcze kilka razy. Zawsze starano się je kwestionować. Z pewnością nie robili tego dżentelmeni, bo ci – jak wiadomo – nie dyskutują na temat faktów. A te przedstawiają się następująco: 5-6 września 1956 r. pojawiła się moja recenzja ze Struny światła... Opublikowałem ją w sobotnio-niedzielnym dodatku kulturalnym do „Sztandaru Ludu” wojewódzkiej gazety partyjnej wydawanej przy KW PZPR w Lublinie. Dodatek miał pompatyczny tytuł „Kultura i Życie”. Wychodził w nakładzie 120-150 tysięcy egzemplarzy. Publikacją w „Kulturze i Życiu” w „mistrza” Mikulskiego wyprzedziłem o jakiś tydzień poetę Jerzego Walenczyka, który swoje uwagi na temat Struny... wydrukował w łódzkiej prasie pezetperowskiej. Dwie pozytywne recenzje w prowincjonalnych partyjnych pismach odległych od literatury. A gdzie mieliśmy publikować? Te ustalenia można sprawdzić w „Bibliografii zawartości czasopism”. Naturalnie po stwierdzeniu kiedy egzemplarze Struny opuściły drukarnię. Dalsza „kolejność” recenzentów oraz ich ewentualne zasługi nie interesują mnie. Muszę jednak zaprotestować, gdy w Panu od poezji napotykam się na taki fragment włożony w usta Zbigniewa Najdera: „ To ja napisałem pierwszą recenzję z debiutanckiej „Struny światła”, choć nie powinienem tego robić, miałem do tego stosunek osobisty. Ale nikt inny się nie rwał...”(15).
O co tu chodzi? Pytań i propozycji nasuwa się wiele: Kim (w 1956 r.) był Zbigniew Najder? Można to ustalić. A może zmienić nazwiska na Andrzej Janusz Nikt lub Jerzy Nikt (dwie różne osoby). Nie wiem czy pracował w prestiżowym wówczas miesięczniku „Twórczość” i w jakim charakterze. Wiem, że „Twórczość” miała 3500 egzemplarzy nakładu, a więc trochę mniej niż gazety, w których publikowali Dwaj Panowie Nikt. I niewiele więcej niż wynosił nakład debiutanckiej książki Herberta. Sprawa ma też farsowo - dedektywny aspekt. Przez lata w bibliotece ZLP, w teczce wycinków z napisem „Herbert” znajdowała się moja recenzja opatrzona w druku błędnym podpisem „Janusz Andrzej Tchórzewski” (zamiast Andrzej Janusz Tchórzewski). W latach siedemdziesiątych podpis zniknął. „Ktoś” przy pomocy żyletki – naprawił błąd. Przypomina to postępowanie znanej radzieckiej szkoły kioskarzy, którzy całymi latami wycinali różne fragmenty z zachodnich pism komunistycznych nie rezygnując ze sprzedawania tak poprawionego „towaru”. A oto inkryminowany „fragment” czyli cała recenzja.

Struna światła
Rok obecny stanowczo można nazwać rokiem poetyckich urodzajów. Po wspaniałych Obrotach rzeczy Mirona Białoszewskiego ukazał się niemniej ciekawy tomik Herberta... Oba te tomiki mają dużo cech wspólnych. Przede wszystkim dobór wierszy; nie ma w nich wierszy już drukowanych. Czyni to lekturę bardziej pasjonującą. Tomik Bialoszewskiego został rozchwytany przez młodych w kilka godzin. To samo dotyczy Herberta. Natomiast większość poetów (starszej generacji) przyjęła oba tomiki dość zimno.
Dla ludzi w dalszym ciągu lecących na łatwiznę poezja Białoszewskiego i Herberta jest zbyt subtelna, zbyt niejasna.
Struna światła jest dowodem, ze literaturze naszej przybywa poeta (na pewno już poeta) zasługujący ze wszechmiar na zaufanie.
Poezja Herberta jest nowoczesna. Przypomina niekiedy protokół pełen metafor.:
Dom jest szczęściem dzieciństwa
Dom jest kostką wzruszenia
Skrzydło spalonej siostry
Liść umarłego drzewa
Na czym polega jej nowoczesność? Prosty, lakoniczny obraz. Ale treść jego „wyskakuje” ze słów, jest pojęciowo o wiele szersza.
Jednym obrazem poeta tak wiele powiedział. Czytelnik przyzwyczajony do wierszy mówiących wprost o różnych sprawach, z trudem może zrozumieć takie wiersze jak wiersze Herberta. Za to, ile radości daje mu zrozumienie poety. Chociaż Herbert nie zawsze jest nowy i świeży. Niekiedy ucieka się do konwencjonalnych środków wyrazu:
Lasy płonęły –
A oni
na szyjach splatali ręce
jak bukiety róż
(podkreślenie moje – AT) Zdaje mi się, że porównanie za pomocą łącznika „jak” jest zbyt wyświechtane i powinno już wyjść z użycia.
Lektura wierszy Herberta spostrzeżenie to potwierdza potem w całej rozciągłości. Tylko niekiedy udaje się poecie wyjść ze starych porównań obronną ręką:
Do końca byli podobni
jak dwie krople
zatrzymane na skraju twarzy
Obraz pierwszy jest banalny, lecz dopełnienie jego, czyni go nowym, zaskakującym. Takich zaskakujących point jest w tomiku Struna światła wiele. Czasami są nimi anegdoty literackie:
Wódz podnosi brwi
jak buławę
Skandował: ani guzika
Śmiały się guziki
nie damy nie damy chłopców
płasko przyszytych do wrzosowisk
Raz w zagranicznych ilustracjach
widziałem jego fotografię
gubernatorem jest na wyspie
gdzie palmy są i liberalizm
Herbert potrafi konstruować ciekawe obrazy:
Brzemienna kulista słodycz
czerwień do wnętrza rozdarta
lub
Ziemię niepewną jak dmuchawiec,
pielgrzymią stopą ugniatałem.
Ale nie zawsze tak jest. Niekiedy wiersz Herberta staje się nienaturalny. Wiersze rymowane (których jest notabene niewiele) należą do tego drugiego rodzaju. Widać, że niezbyt leżą poecie na sercu. A Herbert jako twórca jest bardzo złożony. Na ogół tkwi w swych wierszach, nie zachowując posągowego dystansu do rzeczy, których nie widzi. Ale z drugiej strony uogólnia:
Zdradzi nas wszechświat astronomia
rachunek gwiazd i mądrość traw
i twoja wielkość zbyt ogromna
i mój bezradny Marku płacz
Wszystko nas zdradzi, nawet własny płacz. Pozostanie sztuka. Czyli ars pro arte Obojętność, powściągliwość, dystans i zaprzeczenie samemu sobie. A może te niekonsekwencje są potrzebne? Poeta walczy sam z sobą. Może to jest potrzebne prawdziwej sztuce. Nie stagnacja, ale ciągły niepokój, wierność zasadom. Tak, bo poeta chce być wierny czasowi, który go zdradza. Intrygują go małe sprawy:
No i co tam
Pomalutku
Minuta za minutą
w kółeczko po cyferblacie
nasza podróż
Z tej okrągłej, dławiącej podróży jest tylko jedno wyjście – Poezja. I to poezja specjalnego gatunku – poezja „klimatyczna”. Główną jej cechą jest klimat, atmosfera, a nie jego realność. Dlatego Herbert niepotrzebnie skonstruował wiersz:
Ptaki zostawiają
w gnieździe swoje cienie
Następujące potem ukonkretnienie obrazu rozsadza klimat wiersza:
Zaświeć wtedy lampę
instrument i książkę
Sprzeczność artystyczna rodzi zawiłość:
Zaprawdę zaprawdę powiadam wam
wielka jest przepaść
między nami
a światłem
Bez biblijnej stylizacji pointa byłaby bardziej pełna, wyrazista.
Herbert jest poetą dojrzałym. Rzadko można doszukać się w nim reminiscencji. I dlatego zdziwił mnie Testament:
a powietrzu słowa i ręce
i tęsknoty to jest rzeczy zbędne
Dźwiękowo i treściowo przypomina on Testament Gałczyńskiego:
A poetom żyjącym i przyszłym
zapisuję mój kaflowy piec
w nim spalone różne myśli
i pomysły czyli różne gry nie warte świec.
Mimo tych minusów lektura Struny światła dostarcza wielu niezapomnianych przeżyć. Tom Herberta rokuje doskonałe perspektywy jego rozwoju poetyckiego i świadczy o wielkich ambicjach młodych poetów.
Z niecierpliwością oczekujemy tomików Harasymowicza, Czycza i Drozdowskiego. A Zbigniew Herbert zdobył nas szturmem. Ma wielki kredyt zaufania.
(sierpień 1956 r.)

Komentarz
Nigdy z Herbertem nie rozmawiałem na temat tej recenzji, chociaż spotykaliśmy się jeszcze wielokrotnie po knajpach, w bibliotece ZLP, na schodach Domu Literatury, w „Poezji” przy Bagateli.
Pamiętam też wizytę w kawalerce przy ówczesnej Świerczewskiego (dziś „Solidarności”), długą zakończoną rozpiciem dwóch połówek, które przynieśliśmy ze sobą (dwaj Tadeusze poeci Sz. I L. oraz autor tych wspomnień).... I tą datę mógłbym dość precyzyjnie ustalić: przed drugim tomikiem Zbyszka. Czytał nam wtedy „Ruską bajkę” z maszynopisu. Z dużym wyczuciem. Po wódce. Śmialiśmy się serdecznie. Kto na początku 1957 lubił Rosjan? Był od nas starszy, ale nigdy nie uważaliśmy go za „mistrza”, raczej za starszego kolegę. Bardziej sympatycznego niż inni. Mniej odętego, lubiącego pożartować. Wśród literatów mało rozmawia się o literaturze. I ten fason „utrzymywał”. Nie wiem, czy powtórzyłby za pisarzem, którego zawsze oceniał słowa: „czytam tylko wtedy jak jest coś o mnie”.
Podobno pisarze dzielą się na dobrych i złych i takich, którzy czytają recenzje ze swoich książek, książki o swoim pisarstwie, wywiady ze sobą. W każdym bądź razie rzadko spotykałem go w bibliotece ZLP, nigdy przy teczkach”, tzn. pochłoniętego lekturą wycinków na swój „temat”. Nie przypuszczam też, żeby to on lub ktoś z jego bliższych znajomych był owym „żyletkarzem”. Uważam jednak, że przytoczony prze mnie wiersz Śmiały się guziki nie dawał mu spokoju. Unikał go w „wyborach”, nie ma go a autorskiej kompozycji 89 wierszy ani w drugim poprawionym wydaniu Struny światła. Mógł się go wstydzić. Dlatego później wolał „obraz” innymi guzikami – „katyńskimi” z tomu Rovigo (1992), a jeszcze wcześniej, ale zaraz po Strunie światła topos guzika występuje w wierszu ... Guzik. Świadoma kpina z propagandowych hasełek przedwojennej Polski, ze słynnego zawołania Rydza Śmigłego „Ani guzika od munduru”. Swoim ironizowaniem basował indianom! A ja wywlekając to na światło dzienne świadomie wskazywałem na niego jako poputczyka, sojusznika komunistów. Oczywiście, że graliśmy. Ale jakie znaczenie w 1956 r. miała negatywna ocena Polski 1939 r.? Mieściła się w ówczesnych granicach przyzwoitości. Ważne było nie szkodzić konkretnym ludziom, zwłaszcza prześladowanym i jak najdalej od Marksa, Związku Radzieckiego i całego PRL-u. Reszta była rzeczą gustu – forpoczty późniejszej Herbertowskiej potęgi smaku. Przytoczyłem własną recenzję, aby pokazać jak wówczas myślano. Cudownym kluczem otwierającym wszystkie wrota była „nowoczesność” i nawet „Współczesność” miała się początkowo nazywać „nowoczesność”. Dzięki intrygom politycznym pozostano przy plagiacie z włoskiego (il contemporaneo – współczesność). Komuniści lubili takie zagrywki; stwarzały więcej szans na nieporozumienia. Dlaczego nie nazywać warszawskiego tygodnika „Kulturą” , gdy w Paryżu jest wydawany polski miesięcznik „Kultura”? dlaczego i w Rzymie, i w Warszawie nie mogą wychodzić dwie przecież różne „Współczesności”. A „nowoczesność”? trudno, żeby jakiś młodoliteracki dwutygodnik propagował „nowoczesność”. rawdziwa nowoczesna może być tylko Partia (koniecznie przez duże P). I ona też decyduje o tym, co jest nowoczesne a co zacofane, staroświeckie.
Czytelnik zauważy bez trudu, że Herberta porównuję z Białoszewskim, wyżej stawiając jednak na Mirona, ale obu poetów traktuję jak swoich rówieśników. Tak początkowo reagowano. Dopiero później krytyka uświadomiła sobie i nam, że „spóźnione debiuty” tzw. pokolenia akowskiego należy wyodrębnić z „okołopaździernikowej” fali młodych stawiających pierwsze kroki w latach 1955 – 1960. Z uczestników krakowskiej „prapremiery pięciu poetów” dwaj: Miron i Herbert to ludzie o kilka lub kilkanaście lat starsi od współdebiutantów. Jednak ówczesna aura sprawiała, że tych „starszych braci” uważaliśmy prawie za niezastąpionych sojuszników w walce z pryszczatymi (na ogół też „akowcami”) i socrealizmem, już wówczas martwym, ale „nierozliczonym” i starannie unikającym „rozliczeń”. „Będziemy rozliczać każdą władzę” to drugi obok „nowoczesności” slogan epoki, o którym rządzący starali się zapomnieć jak najszybciej a piszący przypominać jak najczęściej. Przede wszystkim ci z nowego, posocrealistycznego „zaciągu”. Punktem szczytowym tych „utarczek” był słynny list „34-ech” zaczynający się, od pompatycznych słów: „Powodowani troską obywatelską”. Nieprzypadkowo opuszczonych w znanej i spóźnionej polemice z „listem” ogłoszonej na łamach „Współczesności”. Migacze i taktycy „pokolenia” sądzili, że jeszcze raz będą się mogli wykręcić sianem. „Troską”, co za troską? Prawo do troski mogła mieć jedynie „Partia”. Inni zatroskani to uzurpatorzy...
Od listu 34-ech zaczyna się opozycja demokratyczna w Polsce. Wieloletnia walka między „Partią” a „środowiskiem” toczona ze zmiennym szczęściem i licznymi stratami po obu stronach. Reakcja na „List” była natychmiastowa i „dialektyczna”, postawiono na ilość, która ze znaną marksistowską zasadą miała przejść w jakość. Zorganizowano Kontrlist, protest przeciwko „Listowi”. Podpisy zbierano w ZLP, do którego należałem od marca 1961 r., więc wiem jak to przebiegało. Podpisało ponad dziewięćset osób. Ich nazwiska można znaleźć w zakurzonych rocznikach „Życia Warszawy”. Są tam również nazwiska wielu późniejszych działaczy tzw. opozycji demokratycznej, którzy zapomnieli o tym, że gra na warunkach podyktowanych przez przeciwnika prawie zawsze prowadzi do klęski. Nazwiska Herberta tam nie znajdziecie. I paru innych osób – też nie. Czy się kierowaliśmy? Zapewne różnymi motywami, elementarną przyzwoitością, niechęcią do pogłębiania już istniejących podziałów, wyczuciem chwili czy świadomością, że nikogo nie można ukarać za brak entuzjazmu. Fakty są znane, ich „motywy” nie miały żadnego znaczenia.... późniejszą niechęć Herberta do podpisywania i podpisywaczy, „żyrowania cudzych pomysłów” można łatwo wytłumaczyć doświadczeniem odmowy udziału w „Kontrliście”.
W marcu 1968 r. miało się okazać, że nasza „ukochana siła kierownicza” jest dolna do wszystkiego. Bez wypożyczonej ideologii PZPR stała się partią antynarodową używającą nacjonalistycznych sloganów. Następowała zapaść cywilizacyjna , której nie przemogła ani taktyczna zręczność Gierka, ani jego flirt z „Zachodem”...
Trudno pisać o Herbercie bez analizy dziejów polskiego komunizmu i walki twórców z partyjnym monopolem, walki, która przyniosła konkurencyjne , ale również fałszywe sposoby wyrażania rzeczywistości. I tu nie trzeba szukać w zszywkach czasopism czy archiwach. Wystarczy posłuchać dawnych „lewicowców”, jak bez zastanowienia mówią: „ na dzień dzisiejszy”. Ów zwrot to nie zwyczajna niezręczność, figura, brzydki pleonazm. To olbrzymi,,, skrót myślowy: „Prawda na dzień dzisiejszy wygląda tak i tak. Wiem o tym. Wiem również, że jutro będzie inną. Jestem wtajemniczony w jej zmienność i zobowiązany do ciągłego powtarzania nowych prawd. Proszę nie zarzucać mi niekonsekwencji ani nagłej zmiany stanowiska. Ostrzegałem; na dzień dzisiejszy!”.
Ale co zrobić z facetami, którzy szukają prąd bezwzględnych, nierelatywnych, odwiecznych?... Co z poetami, którzy są nieprzewidywalni należąc właściwie do samozwańczych heroldów Jutra?

Styczeń - luty 2003

Przypisy:
1 Z wyjątkiem polskiego. Wprawdzie podwarszawskie wydawnictwo „Świat literacki” zapowiadało wydanie tomu Jehudy Amihaja, ale do realizacji jakoś nie doszło.
2 Dictionary of writers Larousse, 1994, s. 26
3 Zarówno autor Pana Cogito, jak i autor Pana Głowy zmarli nie ukończywszy 74 lat.
4 Koniecznie z małej litery i w uwydatnionej liczbie mnogiej. Aluzja do Medytacji Kartezjańskich Edmunda Husserla (8.IV.1859 – 26.VI.1938), które uważam za najwybitniejsze dzieło filozoficzne pierwszej połowy minionego stulecia.
5 Ten termin wywodzący się z sanskryckiej Bhagawadgity, ulubionej lektury Mahatmy, oznacza dochodzenie do wielkiej Prawdy poprzez kolejne odsłanianie cząstkowych prawd.
6 Bez żadnych „piwoszy”, „łysych” czy „monarchistów”. Polityka powinna być wolna również od zgrywy.
7 Jan Błoński: Bieguny poezji w: Odmarsz, WL 1978, s. 197-210, pierwodruk Miesięcznik literacki 1974, nr 1
8 Op.cit. s. 9
9 op.cit.
10 op.cit.
11 Wspomina o tym red. Golberg w op.cit. s.
12 Jacek Trznadel: Hańba domowa, Rozmowy z pisarzami, Instytut Literacki, Paryż 1986, 1988, Nowa 1986, Versus 1990 tu, s.
13 Leopold Tyrmand: Dziennik 1954, Res Publica, Warszawa 1989 I wydanie krajowe, s. 37
14 Mieczysław Jastrun: Dziennik 1955-1981, WL 2002, s. 640 – zapis z 29 grudnia 1971 r.
13 Op.cit. s. 286