Dwie wersje jednej plotki
Mit literacki; pisarz jako przedmiot fanatycznego kultu, uwielbienia, przewartościowania i nieprawdziwej lub ogólnikowo czy mętnie formułowanej biografii – to jeden z najciekawszych tematów socjologii literatury. W tym, chyba dość krzywym zwierciadle, odbijają się różne instytucje literatury, wydawnictwa, publiczność literacka, przewartościowanie i stosunek do aktualnej produkcji książkowej. Socjolog durkheimista musi podać rękę badaczowi kultury masowej.
Mit literacki to temat z własnym piśmiennictwem. Zapewne, jeszcze nie można go mierzyć całymi bibliotekami, ale już półkami. Widać, że temat popularny, poszukiwany. Pierwsza w języku polskim monografia problemu zatytułowana po prostu: Mit literacki(1), gdy tylko wyszła, szybko zniknęła z półek księgarskich. Tematem „mitu” interesuję się od wielu lat. Byłam świadkiem narodzin mitu Stachury. Obecnie ten mit przeżywa chyba swój renesans. Kilkanaście lat temu wydawać by się mogło, że nad co trzecim „młodzieżowym” tapczanem wisiało jakieś zdjęcie „Steda”.
Podobne stwierdzenia wymagają zazwyczaj uściśleń. A precyzja prowadzi ku jakiejś typologii języka. Zapomniałam dodać, że „odbiorcą” „mitu” – jakby powiedział K. Wyka – bywa najczęściej młodzież. (To jeden z najbardziej „murowanych pewników” domagający się potwierdzenia w stosownych badaniach). Starszych chroni relatywizm, wypływający z doświadczeń życiowych, a także pamięć przemijających mód.
Moje refleksje odnośnie mitu literackiego byłyby garścią anegdot, gdybym nie starała się o zwyczajne dopasowanie materiału empirycznego do poglądów. Taką metodę stosuje się nawet w naukach uchodzących za empiryczne i względnie ścisłe. Pozornie „mit” wymyka się wszelkim ogólnym prawidłom. Ale jedno już sformułowałam. Innych może dostarczyć dość znaczny materiał historyczny.
Mit literacki jest tworem stosunkowo późnym, dwudziestowiecznym.... powstał dopiero w okresie kultury masowej, w epoce mediów. Pod pewnymi względami przypomina zjawisko gwiazdorstwa filmowego. Irracjonalny, ale często świadomie kształtowany lub (częściej) sterowany. Przez wydawców, krytyków, a nawet... ludzi z tytułami naukowymi (o tym kilka zdań – niżej). Z merytorycznego punktu widzenia „mit literacki” stanowi ciekawą próbę zlikwidowania rażącego rozziewu między opiniami zawodowej krytyki literackiej i czytelniczymi gustami.
Tak rozpatrywany mit jest przejawem zdrowia, a nie choroby. Musimy jednak uznać, że „mit” jako zjawisko zaistniał dopiero wówczas, gdy gusta krytyki prawie całkowicie rozminęły się z gustami publiczności, a więc już w czasach funkcjonowania kultury masowej.
Oczywiście , skala tego rozziewu, jego zasięg podlega różnym fluktuacjom. Według najbardziej optymistycznych, a raczej konformistycznych oszacowań rozbieżność ta u nas przewyższa 80%. W indywidualnych aktach wartościowania zdarzają się całkowite rozbieżności. Nie wyrażam tu żadnego nowego poglądu. Po prostu stwierdzam, że krytyka ma swoje wielkości, a krąg czytelniczy – swoje. Krytycy np. piszą o wartościach nowej prozy a czytelnicy nie polują na książki Tokarczuk, Gretkowskiej, ale na Masłowską, Grocholę, Wilka. Z obcej prozy można wymienić Whartona, de Mello, Fannie Flagg - pisarzy, którzy w swoich krajach są prawie nieznani i całkowicie niedostrzegani przez krytykę lub czytelników, a u nas przeżywają olbrzymie powodzenie.
Sensowną ocenę rozziewu bardzo utrudnia fakt, że nie istnieją u nas fachowe listy bestsellerów. (Wyrywkowo-sondażowe „notowania” w Rzeczpospolitej i Gazecie Wyborczej mogą służyć jedynie jako pewna wskazówka.) Trzeba więc zdać się na zmysł obserwacyjny i zdrowy rozsądek. Obserwacja dostarcza zaskakującego materiału, który jednak trudno rzeczowo przeanalizować. Droga do ogólnych prawidłowości ciągle zostaje nieprzetartą.... dziesiątki szczegółów zaciemniają tylko obraz. I tak. np. ceniony przez krytykę prozaik Lepold Buczkowski należał niegdyś do ścisłej „czołówki” autorów najczęściej przecenianych, przy przeciętnym nakładzie około 8 - 5 tys. egzemplarzy jednego tytułu. Książki zupełnie niedostrzeganej przez krytykę Zofii Bystrzyckiej dość często trafiają do antykwariatów. W poezji gusta krytyków i czytelników są całkowicie rozbieżne. Tomy Miłosza i Karola Wojtyły były w latach 80-90 sprzedawane po cenach zawyżonych, tzn. bez trudu osiągały wówczas wartość kilkakrotnie wyższą od ceny nominalnej. Tymczasem zdaniem nieżyjącego już Artura Sandauera byli to bardzo kiepscy poeci. Sandauer nie cenił sobie również Jerzego Harasymowicza i Małgorzaty Hillar, poetów, których książki niezbyt długo leżały w księgarniach. Przykłady można by mnożyć, w każdą stronę. Gdyby czytająca publiczność zaufała młodym recenzentom, listy książek przecenianych wyglądałyby inaczej. Oczywiste stwierdzenia nie powinny jednak prowadzić do demagogicznych wniosków, do śpiesznego potępiania bądź publiczności, bądź krytyki...
Wróćmy do „mitu” i jego funkcji, niwelującej rozziew gustów krytyki i publiczności. Nie trudno stwierdzić, że obiektami „mitu” są pisarze ongiś dostrzegani, doceniani, zauważani przez krytykę.. W procesie „mitologizacji” nastąpiło tylko pewne przewartościowanie, nadwartościowanie ocen krytycznych. O ile dla krytyka Edward Stachura (popularnie „Sted”) jest jednym z ciekawszych prozaików debiutujących po 1956 r., dla „gospodarza” Stachurowego mitu będzie jedynym godnym uwagi pisarzem. Wychodząc z założenia, że pisarze przeciętni nie są „obiektami” mitu, można dopatrzyć się w micie również pewnego systemu wartościowania, a raczej swoistej próby utajonego pasowania na geniusza. Wyczuwają to ambitni krytycy i na ogół stronią od działań mitologizacyjnych. Z obawy przesady, śmieszności, nietrafności niechętnie używamy dziś określenia „geniusz”. Za życia ten „tytuł” (niechętnie) przyznawano Einsteinowi. Z pisarzy, w ostatnich latach życia, a może zaraz po śmierci szybko uznano genialność Williama Faulknera. Do wielkich, ale żyjących potencjalnych „kandydatów” na geniuszy odnosimy się z rezerwą. Różnorodność postaw, zachowań i cech ludzi genialnych sprowadza nasze wszystkie próby określenia geniuszu do śmiesznych przyczynkarskich uwag.
Na przeszkodzie stoi pogłębiająca się relatywizacja wartości i brak perspektywy czasowej. Cechę genialności niechętnie przyznajemy ludziom żyjącym. Jednak zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie bezbarwni rutyniarze, ale niestandardowe jednostki współdecydują o rozwoju gatunku. Im bardziej skomplikowany obraz społeczeństwa , tym większy relatywizm, atomizacja jednostek i... niechęć do uznania geniusza. Tylko prostoduszni Kolumbijczycy skłonni są uważać Gabriela Garcię Marqueza za pisarza genialnego i ze względu na jego sukces (przyznanie Nobla) odwołać piłkarskie mistrzostwa świata, aby niepodzielnie cieszyć się jednym sukcesem narodowym - w dodatku od dawna kwestionowanym przez innych – i nie zabiegać o inne, nader wątpliwe, wymagające starań, niepewne. Tak można odczytywać kolumbijską reakcję na przyznanie Marquezowi nagrody Nobla.
Interesując się fenomenologią „mitu” przeprowadziłam wiele ciekawych rozmów z twórcami, których samowiedza jest pełniejsza niż to może wynikać z mentorskich pouczeń „krytyków i recenzentów warszawskich”. W rezultacie tych rozmów musiałam zmienić swoje trochę naiwne poglądy. Godne odnotowania są zwłaszcza dwa głosy: A i B (autorzy zastrzegli sobie anonimowość z różnych względów przedstawionych i omówionych przeze mnie w dalszej części szkicu). Nie oddaję dysput, dialogów charakterystycznych zwrotów i wtrętów, nie próbuję imitować rozmowy. Odnotowuję tylko opinie.
A: „Mit literacki” i geniusz? Tak widzę, widzę zbieżność. „Mit” to zastępcze pasowanie na geniusza, skrócenie perspektywy czasowej. A jednocześnie pewien typ gry aksjologicznej, igranie wartościami. Działanie zbiorowe, czyli anonimowe. Bez poczucia odpowiedzialności. Nie, nie potępiam. Walka w wyobrażeniami zbiorowymi nie ma sensu. A często skutek jest odwrotny od zamierzonego. (Tu następuje wymiana różnych zdań. Fajerwerk pomysłów, paradoksów i niestandardowych opinii. A to prawdziwy intelektualista. Trochę klerk. Widzi zjawiska, programowo nie chce im przeciwdziałać. Staram się pokierować rozmowę na dwa najbardziej interesujące mnie tematy: 1. geniusz i mit, 2. mit Steda. W drugim czuję się dobrze. Mam prawie szczegółowy „scenariusz”, tzn. dziesiątki sprzecznych relacji oraz wiele rozbieżnych sądów. Raczej podświadomie doceniam wartość heurystyczną pierwszego tematu.)
A: Zgoda na Einsteina, Faulknera i Picassa jako przykłady ludzi genialnych, już podczas swego życia uznawanych za geniuszy. „Heurystykę” tych przykładów uważam za kłopotliwą. Inaczej musimy spojrzeć na problem oryginalności, sukcesu, trwonienia sił oraz tzw. wyjątkowości jednostki genialnej. Geniusz dwudziestowieczny najczęściej nie jest oryginalny, prekursorski. To, z pewnością, nie Leonardo da Vinci. Braque zrobił więcej dla nowej wizji plastycznej niż Picasso, ale to Picasso był synonimem nowoczesności. Nie Faulkner pierwszy zastosował monolog wewnętrzny, ale ten sposób opowiadania o rodzinie Compsonów zwrócił uwagę na autora Wściekłości i wrzasku , a więc nie pomysł ze sztancy, ale również nieekstrawaganckie, trudne do sprawdzenia nowatorstwo. Z Einsteinem było podobnie. Aparatura matematyczna, metoda – od Hermana Minkovsky’ego, część doświadczalna od Lorenza. Nowe pojęcia jak np. „kwant” od Plancka. Oryginalność tkwiła w połączeniu, w dostrzeganiu wagi problemów. Tu nasuwa się też sprawa skuteczności. Jak wiadomo, po nagrodzie Nobla w 1921 r. Einstein pół dorosłego życia zmarnował na poszukiwanie jednolitej teorii oddziaływań, którą pod koniec lat siedemdziesiątych sformułowali Glaskow, Weinberg i Salam (Nobel 1979). Geniusz może, więc, być nieskuteczny, błądzący, uparcie zmierzający ku ślepej uliczce. Zapewne, Einstein ,marzył o mniej złożonej teorii, o konstrukcji bardziej eleganckiej. Dziś po pracach Chińczyków kalifornijskich (Nobel 1957 r.) i Murraja Gell-Manna (Nobel 1969 r.) wiadomo, że pomysł można oprzeć o matematyczną aparaturę teorii grup i teoretyczny „priorytet” słabych oddziaływań. Jesteśmy w przededniu nowej, dynamicznej systematyki cząstek elementarnych. Z tego punktu widzenia upór Einsteina nie był tak nonsensowny. Ale wróćmy do przykładowej trójki geniuszy. Żyli dłużej niż przeciętnie. Jedynie Faulkner mniej, bo 65 lat. Ich wielkości nie tłumaczy żaden nieoczekiwany przebieg tajemniczej choroby. Jeśli wierzyć poecie, eseiście i lekarzowi Gottfriedowi Bennowi – nawet alkoholizm Faulknera wydaje się łagodniejszy niż nałóg Bethovena czy Goethego. Jak wiadomo, Pascal był paranoikiem. Tasso, Newton, Hőrderlin cierpieli na schizofrenię. Shelly i Heine byli narkomani uzależnionymi od opium. Te przypadki oraz dziesiątki innych sprawiają, że w potocznej świadomości geniusz kojarzy się z chorobą. Nasza dwudziestowieczna trójka w porównaniu do dwóch poprzedników to okazy zdrowia i normalności. Oczywiście, pojęcie jednostki genialnej też ewoluuje, zmienia się historycznie. Choroba była świadectwem tej charyzmy geniuszu. „Ostatni” geniusze są prawie normalni. Odpada ważny wyznacznik. To ciekawe, zważywszy na brak kryteriów. Powstaje dezorientacja. „Mit” próbuje temu zaradzić. Geniusz musi być uznany za geniusza. Jak najszybciej. Zaraz po śmierci. I takie uznanie „załatwia” mit. Naturalnie, mechanizmy wartościowania nadal zostają niejasne. To raczej próba,: wyjdzie, nie wyjdzie... trudno o typologię. Sądzę, że geniusz w pewnym momencie „musi” zrobić coś popularnego. Zmienia optykę wartościowania. Z głosu wewnętrznego przestawia się na słuchanie ludzi. Odbiera autentycznie „zamówienie społeczne”. Szuka popularności, potwierdzenia. Mickiewicz po Dziadach pisze Pana Tadeusza. I ten obraz, wzmacniający pamięć tego, co lokalne i regionalne dla wielu pokoleń Polaków będzie archetypem, wymarzonej Ojczyzny.
Przyznając, że geniusz musi szukać powszechnego uznania, trzeba odnotować czasowe ekwiwalenty genialności: Einstein w kwietniu 1939 r. pisze znany list do Roosvelta, Picasso rysuje „gołębia pokoju”, Faulkner pisze psychoanalityczną sagę o zbrodni wyrastającej z niemocy: Azyl. Zamówienie zostało wykonane. Można mówić o konkretyzacji powszechnych pragnień. Na przyzwoitym poziomie wykonania, chociaż według miar wewnętrznych nie jest to najwyższy poziom.
(Taką próbą „populistycznych” skłonności ludzi genialnych mi przedstawił mi „A” . A kończy swe rozważania i popada w zadumę. Usiłuję mówić o micie „Steda”. Pokazuję jakiś stary „Radar” z dziwnym zdjęciem ni to Steda, ni Stachury-juniora, grającego na gitarze. Głośno odczytuję pewien list: „Wielbię Steda. Wiem, nie jestem oryginalny. Wielkim nakładem sił i środków zdobyłem stedową pięciotomówkę. Gromadzę wszystko co o nim i nie na zasadzie płytkiego zbieractwa, raczej z głodu wiedzy o nim (...). kochani (...) poświęciliście Stedowi cały numer. Wiele dałbym za niego! Mógłbym go gwizdnąć z jakiejś biblioteki, ale byłoby to aktem nie miłości do Steda, a aktem jego niezrozumienia; nie szaleństwem dla niego popełnionym, a bluźnierstwem, jemu rzuconym. Więc – nie potrafię, nie chcę, nie mogę. Błagam....! Prześlijcie! Proszę!”. Tyle list. „A” uśmiecha się i zaczyna. Na to właśnie liczyłam.)
A: Gdy ktoś mnie poprosił wtedy o pomoc w uzyskiwaniu pięciotomowego, „dżinsowego” wydania, wie Pani co powiedziałbym? Dyrektor B. celowo 2/3 nakładu trzyma w magazynie na Szpitalnej. Chce wywołać „boom” Stachury. Nie będzie żadnego dodruku. Po prostu leży i czeka. Możecie wynająć ciężarówkę, zajechać i rozdać między fanów. Nikt tego nie pilnuje. Skobel – słaby... Dziś to nazwano by akcją promocyjno-marketingową... No cóż, czasy się zmieniły...
Wiem, że to „szło” na czarnym rynku po 3-5 tys. złotych. Osobiście nie przepadam za Stachurą. Jako jeden z wielu. (Ilu? Dwudziestki ciekawych pisarzy). Tak! Ale fanowie są bezwzględni. Jedyny. Najlepszy. Przesada. Spójrzmy prawdzie w oczy. Małooryginalny poeta. Znacznie gorszy od Miłosza, Herberta czy Białoszewskiego. A prozaik? W Się popularyzator Heideggera dla maluczkich, w Siekierezadzie... archetypiczny, rousseański chwalca Natury. A ileż nieznośnych banałów filozoficznych czy myślowych zawiera Fabula rasa. Nie! Nikt mnie nie przekona... Już ktoś wykpił te manię bezokoliczników i nominatiwów ”Ja chcieć być konduktor autobus pośpieszny”. Ze sprymitywizowaniem języka, nieudolnością stylistyczną pojawił się więc ten mit zastępczy. Ale milczał Sandauer, inni też, po cóż miałem się wygłupiać. Sądziłem, że długo nie potrwa, ale trwało nadal dłużej, a dziś już słabnie...
Twórca jako ofiara
Nie taję: początkowo moje pojmowanie „mitu” było dość powierzchowne. Widziałam wyraźną analogię z gwiazdami ekranu. Sądziłam, że w krzewieniu mitu zainteresowani są wydawcy, znajomi, krytycy. Rozmowa z „A” uświadomiła mi zastępczość tematyki i skierowała na drogę rozważań o genialności. Rozmowa z „B” przeszła moje oczekiwania. „B” to przeciwnik mitu, podobnie, jak wielu krytyków muzycznych niewierzących w to, że dzisiejsi wielbiciela „rocka”, „metalu” jutro zaczną słuchać Bairda czy Góreckiego. „B” sądzi, że fanowie Stachury nie sięgną po książki Henry Millera, Celi, Marqueza czy Buczkowskiego. W „micie” dostrzega utrwalenie pewnych gustów, a nie punkt wyjścia. Uważa, że „mit” szkodzi literaturze, gdyż odciąga czytelników od wartości aktualnie tworzonych, odrywa od tradycji, twórcom daje złudę uniknięcia ciężkiej pracy. Według „B” pisarz-idol na równi z niezauważonymi kolegami jest „ofiarą mitu”, bo cała jego puścizna, a więc i najbardziej prywatna korespondencja, wszelkie bibeloty, karteluszki, rzeczy nieprzeznaczone do publikacji, stają się materiałem do lektury. Bezkrytycznemu zachwytowi często towarzyszy brak ciekawych, wielopłaszczyznowych interpretacji. Właściwie bez egzegezy twórczości przeminęły „mity” Andrzeja Bursy i Rafała Wojaczka. O poezji innego idola Ryszarda Milczewskiego-Bruno nie napisano ani jednego sensownego zdania. Proszę, wydano już po śmierci, ale byle jak z poprawkami redaktorów, np. nie oznaczających się - jak wiadomo - szczególną wrażliwością na dość indywidualny język autora Poboków. Obaj krytycy poważnie zaangażowani w „rozkręcaniu” mitu Stachury: J.K. i K.R długo nie publikowali książek o Stedzie. A za życia Stachury czyli do sierpnia 1979 r. nie pisali o tym twórcy.
Tutaj jako dygresję warto przytoczyć opinię „B” o nauczaniu literatury współczesnej w szkole średniej i na uniwersytecie:
„Ulżyjmy filologom, ulżyjmy literaturoznawcom. Nie nadążą z lekturami. Skróćmy listę. Metodologią, sztuką zgodnej czy sprytnej egzegezy mogą błysnąć również w oparciu o starszy materiał. Po co antagonizować pokolenia? A tak starsi ucieszą się z faktu, że młodzież czyta to samo, tylko inaczej skomentowane. Obowiązkowy kurs historii literatury powinien kończyć się na 1939 r. Ostatecznie – na okupacji. Unikniemy niezdrowego współzawodnictwa o miejsce w podręcznikach szkolnych. I naukowcy będą mogli poprzeć naukę, a nie kolegów....” . „B”, podobnie jak niegdyś Sandauer, jest za programem podobnym temu, który – o ile mi wiadomo – obowiązuje w większości krajów cywilizacji śródziemnomorskiej, gdzie o twórczości pisarzy żyjących wypowiadają się krytycy lub recenzenci, a nie „ludzie nauki”. Humaniści nie powinni współtworzyć „mitów”, ale nie mogą też ich zwalczać. Angielskie wyjście (kurs literatury do 1914 r.) nie wpłynęło źle ani na dramat, ani na poezję, ani też na prozę. Wielu pisarzy szkoła potrafi dokładnie obrzydzić. Innych przystosowuje do swoich potrzeb, ucząc o nich połowicznie, a więc propagując kłamstwa... (Trafne przykłady: Broniewski, Różewicz).
Szkoła ucząca literatury współczesnej jest pozornie aktualna. Traci na autorytecie z chwilą, gdy „żywy” pisarz” zmieni poglądy, formę lub styl. Niepotrzebnie wystawia się na dziesiątki prób. Dezintegruje zamiast integrować.... Zubaża literaturę. Blokuje właśnie niektóre „mity”. Nieprzypadkowo nasza literacka „mitologia” jest tak jednowymiarowa. Prawie sami prawdziwi lub domniemani samobójcy. Nie mamy mitu niezależnego artysty-estety, takiego, jak np. Paul Valery. Ani takiego pisarza, który przez kilka pokoleń towarzyszyłby prawie wszystkim awangardowym poczynaniom. W tradycji amerykańskiej mit ten ucieleśnia Ezra Pound. Nie mamy innego, jakże pożytecznego „mitu” – mitu plebejusza, prostaka, a jednocześnie mistrza intelektu. Po prostu nie mamy odpowiednika Dylana Thomasa. I chociaż brzmi to paradoksalnie, ale w polskiej literaturze współczesnej nie spotkamy „,mitu” pisarza strażnika wartości narodowych. Takiego człowieka jakiego np. dla Katalończyków za życia był Salvadore Espriú.
W przykładach przytaczanych mi przez „B” coś, oprócz przekory – zastanawia. To jednowymiarowość naszych „mitów” Rzeczywiście; sami samobójcy, prawdziwi lub domniemani, wbrew faktom uznani za samobójców, właśnie przez mit. Vox populi nie uznaje „fizycznej choroby Bursy (wada zastawki), losowego wypadku Hłaski (bliskie w czasie użycie silnych środków nasennych i alkoholu). Latami narastające groźne choroby psychiczne; schizofrenia Wojaczka i Stachury, nie są brane pod uwagę nawet jako domniemania. Zapewne, każdy z lekarzy, leczących w różnych okresach tych właśnie chorych, mógłby przedstawić swoją wersję. Mogliby się również wypowiedzieć psychiatrzy i psychoanalitycy, znający te „przypadki” jedynie z dokumentacji choroby i stosownych materiałów (listy, rysunki, uwagi o charakterze pisma itd.). takiej dyskusji nie ma i być nie może(?). naruszałoby to zasady etyczne i podstawy lekarskiej deontologii. Ingerują tu różne reguły: kulturowa maksyma „de mortui nihil nisi bene”, prawo do „prywatności”, zachowania tajemnicy lekarskiej, jednakowego traktowanie pacjentów itd.
Na tej niewiedzy i „etyczności” żeruje „mit”. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, czy „wiedza faktograficzna” powstrzyma rozpowszechnianie się „mitów”. Sceptyk powie, że nie i chyba będzie miał rację. Tajemnica „mitu” polega na tym, że każdy „kult” wyrasta jakby bezwiednie, oddzielnie, z innych powodów. Po prostu realizuje „własne” cele. Trzeba je uważnie zbadać, aby stworzyć trafną typologię. Spontaniczność powstawania zjawiska przypuszczalnie obniża skuteczność wszelkich zabiegów demitologizacyjnych. Jednak ze stwierdzenia odrębności mitów wynika, że każdy poszczególny przypadek trzeba zbadać. Może „faktografia” zahamowałaby tylko budowę pewnych kapliczek. A zatem możemy powiedzieć sceptykowi: „masz rację”, a „optymistę” zachęcić do wytrwałości lub działania. Z drugiej zaś strony: spontaniczne narodziny mitu nie są sprzeczne z jego sterowaniem. Do pewnego stopnia można manipulować wszystkimi masowymi zjawiskami emocjonalnymi, a więc i mitem literackim.
W oryginalnej terminologii „B” problem wygląda następująco: istnieją nadawcy „mitu”, publiczność „mitu” oraz idol czyli „ofiara mitu”. Motywacje „nadawców” są różne: racjonalne i emocjonalne. Egoistyczne. Publiczności wystarcza uczestnictwo, świadomość więzi, poczucie bycia modnym. Najgorzej na tym wychodzą idole, „ofiary mitu”. Odbiór ich twórczości ulega zniekształceniu. Prywatna korespondencja staje się własnością publiczną. Jako nieetyczną skłonni jesteśmy traktować publiczną dyskusję o chorobie idola. A czy etyczne jest pozbawienie „ofiary mitu” wszelkiej prywatności? Publikowanie listów nieprzeznaczonych do druku już w rok, dwa po śmierci? (zamiast ustawowych 50 lat).... Naturalnie, nikt nie protestuje. Nawet rodziny, najbliżsi. I też z różnych powodów; od niewiedzy przez bezradność do chciwości.
Postępujemy „etycznie”, bo nie dyskutujemy hipotezy choroby. Wolimy milczeć. A przy akompaniamencie milczenia wkrada się założenie normalności. To już jest fałsz. I mamy „problem byłego naczelnika Iławy”. Pierwszej w Polsce ofiary „mitu literackiego”. Naczelnik odszedł, bo miał odwagę (o dziwo!) sprzeciwić się pomysłowi nadaniu nowozbudowanej bibliotece imienia Edwarda Stachury. Nie „huknięto go” za malwersacje, nepotyzm, łapówki, ale za odwagę. Miłośnicy powierzchownego zenizmu – buddyzmu – taoizmu- konfucjanizmu „zapomnieli”, ze w tych doktrynach bardzo ceni się odwagę urzędników. Opory naczelnika wykpiła prasa. Lokalna i centralna. Argumenty znane: Ciemnogród. Argumenty naczelnika też są znane: wszystkie etyczne systemy potępiają samobójstwo. Tu wytłumaczeniem może być choroba. Ale choroba psychiczna na całym świecie wzbudza negatywne reakcje. W najlepszym przypadku – nieufność.
Trudno, żeby Iława była wyjątkiem. W świadomości naczelnika liczyły się też związki poety z regionem. Powiedzmy szczerze – żadne. 3-4 spotkania i tyleż kartek pocztowych wystosowanych do późniejszego wnioskodawcy; dyrektora i poety, a właściwie „fana” Stachury. Trochę za mało na próbę „związków z regionem.” Na tej zasadzie Sted może mieć swoją „bibliotekę” wszędzie. Gra od samego początku – trochę wbrew intencjom uczestników – była głęboko nieuczciwa. Szukając argumentów fanowie Stachury wekslowali sprawę na wartości artystyczne. I miejsko-gminna władza musiała skapitulować. Nie ona rozstrzyga dylematy związane z wiecznością. Dysponuję trochę większą wiedzą o literaturze, Stedzie, „micie” i snobizmach, ale gdybym musiała rozstrzygać tak niekonwencjonalny problem, zapewne i mnie zaliczono by do przedstawicieli „Ciemnogrodu”.
Jeśli bowiem wierzyć określeniom używanym w nieistniejącym już miesięczniku „Poezja”: „Stachura to jeden z polskich „poetes maudits”. Nie wiem, czy nazwiska Baudelaire’a, Rimbauda, Verlaine’a zdobią dziś często frontony francuskich bibliotek. W każdym bądź razie żaden z nich nawet w pół wieku po śmierci nie miał „własnej” książnicy. Stachura osiągnął to w czwartym roku „życia po życiu”.... większe od niego talenty: Sylvia Plath, Dylan Thomas w tak szybkim tempie nie zabłądziły na frontony bibliotek. Patrząc widzimy, że dokonaliśmy wielkiej ewolucji obyczajowej. Oto, co może „mit”.
Rozmowa z „B” przerobiona na monolog
„Mit” może sporo, zastępuje autentyczne życie literackie. Skupia rozproszone zainteresowania. Godzi publiczność i krytykę. Gust mierny z wyrafinowanym. Mit to również „polska szkoła aluzji”. Sugeruje wieczny nonkonformizm i ciągły bunt. Mówi więcej niż zostało powiedziane.
Moi znajomi w tej przestrzeni kultury? To Bursa, Hłasko, Sted, „Bruno, Wojaczka nie znałem. To już prawie wszyscy. Był jeszcze Borowski. Też nie znałem. Inne czasy. Do „mitu” potrzebna jest kultura masowa i druk, a więc Borowski odpada. Jak dokładniej określić owo „znałem”? Rzeczywiście, można z kimś spędzić kilka lat pod jednym dachem i nie znać go wcale. Zgoda; niekiedy starczy kilka zdań. Znałem? Z całą czwórką byłem na „ty”. Wypiliśmy trochę wódki, wina, piwa. Wymieniliśmy książki, rzadziej – teksty. Nie, nie uważałem się za ich przyjaciela. Myślę, że oni wcale nie mieli przyjaciół. Nie dałbym się naciągać na wspominki, anegdoty, opowieści. To podejrzane...
Rodzaj duchowej nekrofilii. Przy najuczciwszym traktowaniu zawsze będzie taki moment, w którym osoba wspominająca okaże się najważniejszą. To grzanie się w ogniu cudzej sławy, szlachetczyzna. Czytałem np. w „Radarze” (nr 459), że poeta Janusz Kukliński znał Steda. Niestety nie znam wierszy poety Kuklińskiego. Nigdzie nie czytałem, chociaż czytam dużo. I mamy cały „przyczynek” do stedologii. Pani to pewnie uogólni, połączy z innymi faktami. Nadawcy mitu są przecież różni. Ale na ogół nie działają bezinteresownie. Oczywiście, jeśli przez interes rozumiemy coś więcej niż „groszowe” apanaże. A dziś nawet i to wątpliwe. Cztery „mity”, cztery dramaty czy tragedie. Ludzie niechętnie mówią. Za świeże są wspomnienia. Za dużo interesów, spraw jeszcze nierozpoznanych. I te śpieszne próby podłączenia się do cudzego nazwiska. Na zasadzie: ja – kumpel Hłaski, Steda, „Brunona. To wal od razu z grubej rury: ja – kolega Mickiewicza, przyjaciel Norwida.
Nie, to nie byli ludzie mi bliscy.
Może w pewnych momentach, dniach, tygodniach... Hłaskę znała prawie cała Warszawa. I nikt właściwie nie wiedział, ile baśni, projekcji, marzeń jest w tych jego opowieściach o kierowcach. Sted z etatowego optymisty młodego pokolenia awansował na postać tragiczną. Bursa ledwie zaznaczył skalę swoich możliwości. W bełkoczącym, pijanym, Ryśku „Brunonie” tkwiły najlepsze zadatki ma polskiego Dylana Thomasa. Ogromne wyczucie języka. Talent słowotwórczy na miarę Chlebnikowa. Aż przykro, by zacząć od wyrażania żalu, że ich nie ma. A mit? To ich „deprawuje”. Mit Anda, mit Marka, mit Steda, mit „Bruna” (tak niepoprawnie mówią, jakby go przedrzeźniali) to dziesiątki smutnych facetów wlokących się ze wspominkami, które eksponują kikuty nagich duszyczek. Czytam, więc, w „Radarze” (nr 600): „Edward studiował na KUL-u. Miał łatwość do języków obcych. Jego studiowanie obfitowało w skandale – rzucił indeksem w twarz profesorowi (...). w pięćdziesiątym ósmym wygrał konkurs jednego wiersza w Poznaniu. Wiersz nie miał tytułu. Wymyślili: ”Trzynaście wierszy” i tak już zostało”.
W 58 – ym jako poeta Sted nie istniał. Nie miał nawet 5 wierszy wydrukowanych w prowincjonalnej prasie. Zdarzenie z rzucaniem indeksu – zbyt archetypiczne. Nie siedzi ani w „poetyce” obyczajów panujących na KUL-u, ani w sytuacji najpierw wolnego słuchacza, później niezbyt pilnego studenta. Sukces osiągnął dzięki spełnianiu życzeń literackiego establishmentu i przypasowaniu się do obrazu młodego optymisty lubiącego słońce, wędrówkę i nieskomplikowane radości życia. Ale Steda cechował brak odporności na własny literacki sukces, plebejska nieumiejętność funkcjonowania w skomplikowanych układach kultury. Z „uśmiechniętego Dostojewskiego” zaczyna przebijać prawdziwy. Groźny sobowtór – brat Edward. Nie ma już Stachury, jest brat Edward. Rozdał wszystko, w końcu siebie – pisze dziennikarz. Takim eufemizmem określa samobójstwo. Drugie. Udane. Po pierwszej nieudanej próbie. Gdzieś na dnie tej historii tkwi tragedia wyrastająca ze zdarzeń pospolitych, typowych. W trybach wydawniczych zatarł się maszynopis Fabula rasa. Wcześniej szło jak po maśle. Przypadek wzbudza podejrzenia, wzmacnia chorobę. Następuje zerwanie z redakcją prestiżowego miesięcznika „Twórczość”, w której „Sted” w pewnym sensie zawdzięczał cała swą pisarska karierę. Stachura wypisuje się też z ZLP (Związku Leśnych Podglądaczy – żartował). To już ostre symptomy choroby.
Nie najlepiej świadczy o wielkoduszności ówczesnych władz oddziału to poważne potraktowanie gestu człowieka chorego. Dwa „koleżeńskie” przemówienia nad grobem. Żadnego oficjalnego wystąpienia. Próżnością ludzką, biurokracją tłumaczę ten wstydliwy, „banicyjny” pochówek na Cmentarzu Komunalnym Północnym. O miejscu (Wólka Węglowa, a nie Powązki) zadecydował brak pieczątki w rubryce „przynależność organizacyjna zmarłego”. Ludzie, nie obrażajcie się na chorych poetów....
Inna i jakże podobna historia Hłaski. Ślub z cudzoziemką, legalny wyjazd z kraju. W zamiarach na krótko. I cenzura wstrzymuje druk Cmentarzy w śląskiej „Panoramie”. Odpowiedź Marka: publikacja w paryskim Instytucie Literackim. Taki był początek eskalacji. Do dziś jednak nie wiadomo: kto pierwszy napisał, że Hłasko uciekł, zdradził itd. komu zależało na tym, żeby jego starania o powrót zostały bez odpowiedzi. Mechanizm tragedii (eskalalowania tragedii) został już uruchomiony. I jak w tragedii o dalszym ciągu zadecydował przypadek. A później – wieloletnia batalia matki pisarza, Marii Hłasko, o sprowadzenie zwłok syna do kraju.
W obu przypadkach dały znać o sobie drobne dolegliwości pisarskiego zawodu. Pisarz ma prawo do szybkiego ujrzenia swojej książki w witrynach księgarń. Nie lata, ale tygodnie. Jakiś europejski, normalny ludzki termin. „Mit” odsuwa realizację tych słusznych żądań. Dlatego nie znoszę „mitu”. Sztucznie ożywia życie literackie. Wysiłek intelektualny rozmienia na plotki. Nie, nie dam się na to nabrać. Chce pani nowych plotek?... ja pragnę polepszenia warunków wykonywania tego ciężkiego zawodu. Normalności. I niczego więcej...
Tyle „B”. Dziś się zmieniło, ale czy na korzyść? Trudno to powiedzieć... Z pewnością literatura straciła na znaczeniu. Dzięki połączonym działaniom mediów i polityków (różnych ugrupowań). Naiwni pisarze wspominają swe „dni chwały” i marzą o ponownym wpływaniu na opinię społeczną, o odzyskaniu „rządu dusz”. Próbują podłączyć się to do „lewicy”, to do „prawicy”. Popierają i zwalczają. A sami są tylko zwalczani jako potencjalna groźna konkurencja, która może odciągnąć ludzi od „obowiązku” kibicowania politykom.
Przypisy: (1). Bożena Tokarz, Mit literacki. Od mitu rzeczywistości do zmiany substancji poetyckiej. Wyd. „Śląsk”. Katowice 1983.