Wygląda na to, że w Polsce mamy poetów jedynie bardzo dobrych lub dobrych; złych jakby nie było. Do takiego wniosku dochodzę, czytając recenzje literackie zamieszczane w różnych czasopismach ukazujących się w naszym kraju.
Bo oto krytycy mający rzetelnie dokonywać analizy i oceny wartości utworów, piszą o nich prawie wyłącznie w samych superlatywach. Nie chcą stosować się do rady Krzysztofa Mętraka, który w trosce o nich samych twierdził: „Krytyk (a mówię o krytykach prawdziwych, a nie recenzentach do specjalnych, okazjonalnych poruczeń) nie powinien rozbestwiać artystów, raczej już trzymać ich na dystans, bo podważa swoją rację bytu, gdy zaczyna im na piśmie wysyłać kwiaty”. Admiracja autorów i ich tekstów stała się normą. „Uznani” literaci napinają muskuły i pieczołowicie wpinają dobre recenzje do swoich przepastnych archiwów; co bardziej rządni sławy machają nimi przed oczami koleżanek i kolegów po piórze, albo natychmiast spieszą do mediów wypraszać u znajomego dziennikarza zamieszczenie informacji o „dziele”, bo przecież zauważył je sam Przemysław Cz. czy Piotr Ś., nie mówiąc już o szczególnie opiniotwórczym Adamie M.
Niechby tak było, gdyby napisali utwory dobre, znakomite. Zyskałaby na tym polska literatura, zyskałby czytelnik. Tymczasem w kwestii polskiej krytyki literackiej jest jak z ową sprawiedliwością według Karola Bunscha, który uważał, że bardzo łatwo znaleźć ją w słowniku pod literą S.
Bywa i tak, że poeta, chcąc za wszelką cenę zostać zauważonym, wyprasza recenzję u kolegi albo wręcz ją mu zleca, czyli tekst kupuje. W taki sposób powstają recenzje kadzidlane. Ich żywot jest na szczęście krótkotrwały, chociaż załatwiający sobie recenzję pokątnie obgryza paznokcie, w oczekiwaniu na dowody dłuższej lub wiecznej afirmacji. Wobec takich nagannych praktyk trzeba postawić pytanie: „Co zrobić, by recenzje były sprawiedliwe, a nie miłosierne?”. Odpowiedź wydaje się oczywista i powinna brzmieć: „Recenzję trzeba napisać uczciwie, rzetelnie, zgodnie z prawdą”. Ale jak to przeprowadzić, kiedy w wielu krytykach zakorzeniła się pewność, że „żaden kodeks nie przewiduje kar za gwałcenie sumień” (Horacy Sarin). No cóż, do rozwiązania tych kwestii trzeba by zawezwać Jana Marxa (pseudo: Marcin Kogge, Michał Küchmeister, Konrad Lang, Mikołaj Morski). Ten krytyk i eseista mający za sobą wiele doświadczeń zawodowych, jak chociażby mechanika silników lotniczych, nurka, wykładowcy nauk politycznych na Politechnice Warszawskiej oraz teorii i historii literatury w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Siedlcach, w latach 1979-1986 kierował działem krytycznym miesięcznika „Poezja” a od roku 1987 do 1990 działem zagranicznym tygodnika „Kultura”. Szczególnie zasłynął pisząc „Rzeczy najgorsze”, co przyniosło mu miano najbardziej znienawidzonego krytyka w Polsce. Na krytycznoliteracki warsztat brał tomy poezji zarówno twórców uznanych, jak i debiutantów. Wielu z nich dostało srogą burę. Jan Marx potrafił literacko niszczyć, nie raz doprowadzając do naruszenia konstrukcji psychicznej nieszczęśnika, którym się zajął. Czy takie uprawianie krytyki przez Jana Marxa było etyczne? W niemałym stopniu, takim nie było. Jednak, na dzisiejsze czasy, dla dobra literatury warto by sklonować Jana Marxa, a klony poddać potrzebnej i niezbędnej obróbce (manipulacji?) genetycznej. Wtedy byłaby szansa na pojawienie się większej ilość uczciwych, rzetelnych, sprawiedliwych recenzentów literackich. Skoro jednak, taki genetyczny zabieg jest niemożliwy, to może krytycy powinni pisać tylko o dobrych książkach, wskazując czytelnikom, co jest warte przeczytania. Złymi książkami niechajby trudzili się tylko wtedy, kiedy stać ich będzie na merytoryczną i bezwzględnie uczciwą ocenę wartości utworu.
Pisząc ten tekst mam świadomość, że może mi się oberwać, że jakiś krytyk „zajmie się” specjalnie moją twórczością. Powyższych wywodów dokonałem, chociaż pamiętam aforyzm, który sformułował Bernard Shaw: „Niebezpiecznie jest być szczerym, chyba że jednocześnie jest się głupim”. Zobaczymy, czym to się skończy.