Z JAMY MICHALIKA
Co wyjaśniła ci poezja?
z Andrzejem Walterem rozmawia Irena Kaczmarczyk
X X X
Irena Kaczmarczyk: Jesteśmy w kultowym miejscu – w Jamie Michalika. Kiedy ostatnio byłeś w Jamie? Nie mieszkasz w Krakowie, ale często go odwiedzasz…za co kochasz to miasto? Masz ulubione miejsce Pod Wawelem?
Andrzej Walter: Droga Ireno, powinienem powiedzieć, że w Jamie byłem wczoraj na kawie, ale to nieprawda, dlaczego? Problem jest nieco złożony. Jak sama wspomniałaś – Jama Michalika to „kultowe miejsce”. Być może takim jest, a być może już, jedynie … było?! Być może jest kultowym miejscem: historycznie, turystycznie, choć Kraków wbrew pozorom nie dba dziś o turystów (bądź jest to „dbanie” pozorowane), nie dba o swoje bogactwo kulturalne, nie dba wizjonersko o przyszłość i zamożność Miasta (myśląc, że to samograj, tak niestety nie jest). Jednym słowem marnuje potencjał, który Miasto posiada, ale to inny temat, temat rzeka, o którym moglibyśmy porozmawiać przy zgoła innej okazji. Jama jest miejscem kultowym zatem jedynie nominalnie, dla tych, którzy szanują przeszłość i niejako są, wywodzą się kulturowo z przeszłości, czyli na przykład dla nas, artystów. Jednak obecnie Jama Michalika stała się miejscem nieco pretensjonalno-celebryckim, roztrwania swoją (przez Ciebie słusznie przywołaną) kultowość, tak jak i cały Kraków trwoni dziś swój potencjał polskiej stolicy kultury. Być może nawet problem ten jest problemem ogólnopolskim. Polacy generalnie nie rozumieją w jakim stopniu pozycja kraju zależy dziś od turystyki i public relations z tym związanym.
Wracając do pytania. Ostatnio byłem w Jamie, bodajże w 2004 albo 2003 roku, słowem blisko 20 lat temu. Przyjaźniłem się z Leszkiem Walickim – znakomitym krakowskim malarzem i z Zosią Pilarz – artystką, piosenkarką i gwiazdą wtedy wciąż jeszcze funkcjonującego Salonu Artystycznego Krakowa… To była taka koncepcja dygresyjna umocowana niejako przy Piwnicy Pod Baranami, ale bardziej pod autorskimi auspicjami Mieczysława Święcickiego, który wraz z Leszkiem Walickim organizowali ten Salon, opracowywali stronę literacką, scenariusze i reżyserię, chcąc dać jakby świeżą odpowiedź artystyczno-literacką na skrzeczącą wówczas codzienność, na panoszący się dziki kapitalizm, na odsuwanie kultury z centrum zainteresowań włodarzy i elit. Salon gromadził wtedy tłumy publiczności, pod koniec lat 90-tych ub. wieku i na początku wieku nowego. Dziś tego Salonu już nie ma. Ludzi nie ma, odeszli… Wtedy byłem w Jamie, robiłem zdjęcia, żyłem tym Salonem. Z Leszkiem, Zosią, Andrzejem Dawidowiczem, Ryśkiem Rodzikiem. Wszystko przeminęło, nie ma tych ludzi i nie ma takich Salonów, mało kto to wspomina. Nikt o takie wspomnienia nie dba. Świat biega za jeszcze gorszą codziennością.
- za co zatem kocham Kraków? – chyba za to, że jest. Sam Kraków przecież to kultowe „miejsce”. Moje miejsce, mój drugi dom, moja prywatna stolica. I choć Kraków robi dziś (a może i zawsze to robił…) wszystko, aby traktować „obcych” jako (tzw) Muppety do wystrzyżenia (od pojęcia nowatorskiego „strzyżenia Muppetów, słowem nabijania w butelkę frajerów – w wydaniu krakowskim to na przykład sprzedawanie na Rynku, w tamtejszych restauracjach szampana z Biedronki po 10 zł angielskim „turystom” za 200 zł), robi też Kraków wszystko, aby wpisać się w to typowe polskie piekiełko i upadek kultury, to nadal ten Kraków kocham – jako nieustająco magiczny, artystyczny, duszny i zapyziały, ale królewski zawsze – jak wspomniałem, za to, że jest, że jest taki swoisty, że Wisła wciąż płynie w tym samym kierunku, że ja też płynę w tym samym kierunku, że Kraków się toczy, żyje, trwa. Ja trwam z Nim.
Kawę piję dziś tam, gdzie wolno palić papierosy, bo jak Wisława Szymborska z lubością oddaję się temu nałogowi palenia papierosów i będę to czynił nadal. Pozostała mi Kawiarnia Sempre Bracka – na Brackiej 5 – cisza, spokój, jedzenie średnie, pretensjonalne, ale wolno palić i jest tam w miarę odludnie i sympatycznie. A miejsca ulubione? Nad Wisłą, Kazimierz, Podgórze, Nowa Huta, sam Rynek, właściwie cały Kraków jest dla mnie fascynujący, zarówno Bronowice jak i Kopiec, Kraków całe życie bowiem „się odkrywa” – w tym jest Jego moc, Jego urok, Jego magnetyzm i Jego … liryczność. Reasumując, Kraków to moja druga natura, choć obserwuję u siebie pewne zmiany artystyczne w podejściu do recepcji tożsamości. Jako twórca wciąż przemieszczający się po różnych zakątkach Polski, spotykając się z czytelnikami powoli przemieniam się uniwersalnie w obywatela miasta, w którym w danym momencie przebywam. W Poznaniu czuję się coraz bardziej poznaniakiem, w Warszawie warszawiakiem, serce się raduje kiedy Polska pięknieje i te lokalne społeczności chcą coś robić i zmieniać w kulturze (jak przykładowo w Śremie czy Wągrowcu). Oczywiście tu akurat to nie dotyczy Warszawy, która staje się miejscem bardzo dziwnym, ale z Warszawą z kolei jestem związany rodzinnie i związki te wynikają z przeszłości. Uważam też, że jako Polak, każdy powinien przynajmniej stolicę szanować, nawet jeśli nie da się jej lubić. Zresztą Warszawa niejako w każdym z nas tkwi, choćby historycznie…
Fotografujesz urokliwe zakątki Krakowa, które można podziwiać w naszych zetelpowskich publikacjach. Mam na myśli „Literata Krakowskiego” i almanach „Krakowskiej Nocy Poetów”. Mistrzostwo twojej artystycznej fotografii doceniło miasto w roku 2019, gdy z okazji 120. rocznicy urodzin Muzeum Krakowa zostałeś wyróżniony w konkursie „Jestem Kraków”a gratulacje odebrałeś w wyjątkowym miejscu, w Barbakanie, gdzie na starych murach wyeksponowano prace uczestników konkursu. Co przedstawiała ta fotografia? Czy Kraków fotografuje się łatwo?
Wracamy zatem pośrednio do wątku sygnalizowanego w odpowiedzi na poprzednie pytania, tyle, że z innej strony. Mówisz, że „miasto doceniło”. I tutaj mamy problem. Nie lubię tego rodzaju imprez, jak i chyba wyrosłem z wszelakich konkursów. Na tamten konkurs wysłałem zdjęcia być może dla zabawy, a może też być, iż dla pewnego potwierdzenia postawionej tezy. Teza jest z kolei taka. Ze strony Miasta nie było żadnej chęci, czy też intencji pokazania szacunku dla sztuki, dotarcia do fotografii artystycznej, poszukiwań twórczych, nietypowych, nowych. Tam wydarzył się Irenko najzwyczajniejszy w świecie jarmark, igrzyska dla mało wymagających z kiełbaskami, grillem i muzyczką, hopsasa do lasa na scenie i mamy fun. Byłem nieco zażenowany i zniesmaczony, że firmuje to Miasto i Muzeum. Wszystko wyjaśniły mi „hojne miejskie dary” w postaci uczynionych publikacji, wydanych na suto kredowych papierach, najwyższej klasy, obficie twardych oprawach – publikacji dodajmy w połowie co najmniej zbędnych, albo uzasadniających pewne etaty z budżetu państwa, tak samo zbędne jak te publikacje. Wydano na to ogromne środki z funduszy wsparcia, a korzyść odnieśli „nieznani mi bliżej” szczęśliwcy. Po to był ten konkurs, cała ta miejska hucpa, aby znikomy koszt jarmarku wraz z szumem medialnym wokół konkursu, nagród, kiełbasek itp dyskretnie przykrył te publikacje, dotacje na nie i faktycznych beneficjentów. Tak widać dziś się „robi sztukę”. Ta gangrena nie jest jedynie domeną Krakowa, żeby nie było. To powszechne zjawisko, niestety. A prace fotografów „na starych murach” widziałem, że mało kogo interesują, to tak na marginesie, choć w Twoim gronie, mojej Jadwigi i mojej córki, razem z Andrzejem Krzysztofem Torbusem bawiliśmy się przednio. Nie zamierzałem psuć swoimi przemyśleniami i refleksjami Waszej dobrej atmosfery. Ja już przywykłem do tego poziomu współczesności. Do mało wybrednych wymagań nieczytającego pospólstwa, a pobawić się można zawsze, to zdrowe. Zatem nie wracajmy do tego konkursu, do tej fotografii, (choć to ważna fotografia), a pytasz mnie czy Kraków fotografuje się łatwo? Jak się potrafi fotografować to wszystko się fotografuje łatwo. Pytanie jest takie – co się chce fotografować, kogo, w jakim celu, co chcemy osiągnąć – zapis chwili? Architekturę? Nastrój? Wędrówkę? Ludzi? A jeśli już pytasz wyrafinowanie o światło, to światło Kraków jest dla wymagających, to trudne światło, może nawet zimą bardziej sprzyjające niż latem, choć dni krótsze, ale światło ciekawsze. Łatwiej się robi zdjęcia w Grecji (gdzie światło jest dobre zawsze i możemy sobie wszystko zaplanować uwzględniając oczekiwania i zamierzenia). A w Polsce? Kapryśność aury dojmuje. Jesteśmy – jak mawiał Adam Zagajewski – ludem północy. Nie takim jak Skandynawowie (nota bene oni mają też lepsze światło, ale chimerycznie), ale takim ludem ni to środka ni to północy. Miotamy się chyba pomiędzy fiestą i wycofaniem. Może to tłumaczy nasze powszechne narodowe fobie i kompleksy. Nie wiem?!
Ale to nie jedyne wyróżnienie. Opowiedz o swoich sukcesach w dziedzinie fotografii artystycznej poza granicami kraju.
Fotografowałem od dziecka. Nie uświadamiałem sobie strony artystycznej tej aktywności. Potem był, już w wieku dojrzałym radosny, że tak to ujmę etap konkursów. I tutaj mała dygresja, ale w nawiązaniu do całości naszej rozmowy, do poprzednich pytań, powiedziałem, że nie lubię konkursów. Otóż wyjaśnię czemu. Konkursy to loteria – nie wygrywają najlepsi, tylko tacy, którzy zaspokoją ego jurora czy grupy jurorów, i dodajmy – w Polsce. Konkursy fotograficzne w USA to czysta przyjemność. Tam rzeczywiście nie patrzy się na nazwisko, pochodzenie, kraj, kolor skóry czy inne okoliczności, tam docenia się meritum, pracę, jej nowatorstwo czy wdzięk, faktyczne piękno i artyzm. U nas zawsze kategoryzację uzupełniają czynniki pozaartystyczne i to jest, szczerze mówiąc okropne. Dlatego nie lubię wszelkich konkursów, zawłaszcza w Polsce. Proszę mi wierzyć, że byłem świadkiem konkursów (już tych obrzydliwie kapitalistycznych, merkantylnych, marketowych) polegających na „losowaniu”, w przypadku których dla przykładu mąż „zwyciężczyni” grubo przed datą „losowania” przychodził do naszej Kancelarii z pytaniem podatkowym „od wygranej” w konkursie. To są fakty. Nic nie wymyśliłem. Czy trzeba to dalej komentować?
Moje sukcesy fotograficzne. No przede wszystkim w Ameryce. Wygrałem konkurs w Los Angeles – 40 tysięcy uczestników z ponad 40. krajów świata, to jak zdobycie mistrzostwa świata, zwłaszcza, że konkurs organizowała prestiżowa galeria w Kalifornii (znana z intratnej sprzedaży wielu prac uznanych artystów fotografików), kiedy indziej wygrałem konkurs w Nowojorskim Instytucie Fotografii, albo w Arizonie. Jedna z moich fotografii trafiła też, w którymś tam roku do katalogu domu aukcyjnego Sotheby’s w Londynie. Niestety nie miałem samozaparcia, cierpliwości i szczerze mówiąc czasu (praca zawodowa), aby to podłoże artystyczne wykorzystać w kierunku zarabiania pieniędzy i pójścia na całość w tym kierunku. Może i odwagi nie miałem, nie chciałem zmieniać i komplikować swojego życia. Zostając w Polsce skazałem się na polską rzeczywistość i na fakt, że w naszym kraju nawet nikt znaczący nie pogratulował mi tych kilku sukcesów na polu fotograficznym, nawet nie zaproszono mnie do członkostwa w Polskim Związku Artystów Fotografików, choć sam związek raz opublikował moje prace (z wystawy Błękitno-Białej) na stronie internetowej (oczywiście bez mojej zgody). Nie jestem z tych, którzy „włóczą się” po sądach, polskich sądach, w których można liczyć na wszystko, tylko nie na sprawiedliwość. Polska to kraj, w którym prawa i człowieka się nie szanuje. To dziki kraj, zdziczał przez 45 lat upokorzeń i efekt mamy jaki mamy. Zostawmy politykę. Polityka jest dla małych, nie dla artysty, a ja z kolei przepraszam za ten wątek pełen być może frustracji i rozgoryczenia, ale to też nie tak. Po latach sądzę, że jako artysta po prostu jestem … literatem. Poetą z zamiłowania, publicystą z uzdolnienia i szczerego, żywiołowego pióra, co kocham i wierzę w głęboki sens słowa i pisania.
Poeta, fotografik, publicysta – czytam w twoim biogramie na stronie KO ZLP. Nie wiem Andrzeju, kiedy redagowałeś tę notę? Czy w tej samej kolejności określiłbyś siebie dzisiaj?
No właśnie. Jak wspomniałem – literat: czyli krytyk amator, żywiołowy publicysta, miłośnik poezji, ale później też fotografik – z tym, że dziś to tylko działalność rozrywkowa, dodatkowa, szczerze mówiąc oddana Sprawie uwiecznienia pisarzy i poetów dla potomności. Często fotografuję nasze środowisko literackie, rejestruję życie literackie, szczycę się znakomitymi portretami wielkich już dziś polskich poetów, takich jak dla przykładu: Adam Zagajewski, Marek Wawrzkiewicz, Józef Baran czy Tadek Zawadowski, albo Stefan Jurkowski (z papierosem, ha ha ha)… i wielu wielu bardzo wielu innych, albo powiedzmy … Innych Wielką Literą (śmiech). Sprawia mi to dużą radość i zawsze wszystkim koleżankom i kolegom „po piórze” oznajmiam – zdjęcia robię dla Was, korzystajcie z nich kiedy, jak i gdzie chcecie. To mój prezent dla Was, wyraz mojego szacunku i podziwu. Oczywiście lubię i doceniam, jeśli ktoś kulturalnie i z klasą zapyta czy może … Formy są ważne. Kreują atmosferę i wzajemną życzliwość. Są symbolem.
W której z wymienionych ról czujesz się spełniony?
No nie wiem, sądzę, że wiem, iż Opatrzność największy talent i lekkość wyrazu dała mi w pisaniu prozą – wszelkiej publicystyce, pracy dziennikarskiej, faktograficznej, eseistycznej i opisowej. Mam całkowitą łatwość, piszę żywiołowo, bez zbędnych korekt stylu i wyrażania myśli. Po latach wydaje mi się, że w jakiejś ważnej dla życia, spornej sprawie z kimś, wolałbym sformułować swój punkt widzenia, swoje stanowisko i zdanie w formie pisemnej niż ustnej – z mojej perspektywy byłoby to szczersze i pełniejsze, bardziej rzetelne i dokładniej oddające sens i meritum problemu. Słowa, tekst mi płyną skądś same. Nauczyłem się pisać w pracy. Wyłączyć się z otoczenia, nie reagować na bodźce zewnętrzne i pochłonąć całkowicie aktualnie pisanym tekstem. Jednak … spełniony to wielkie słowo. Ostatnio natknąłem się na nie kiedy słynny profesor Marian Zembala szukał tytułu dla swojego debiutanckiego tomu wierszy i wymyślił to „Spełniony”. Tak, On miał prawo na tym etapie swojego życia użyć słowo … spełniony, ale ja? Chyba pomimo przekroczenia 50tki nie zasługuję jeszcze na słowo spełniony. Jeszcze jestem nienasycony. Do spełnienia daleka droga.
Przejdźmy teraz do samego procesu twórczego. Gdzie dopada cię natchnienie? Nosisz, do czego przyznaje się wielu twórców, karteczkę i długopis w kieszeni, aby nie uronić ani jednego słowa z podszeptu weny?
Proces twórczy Irenko dzieje się cały czas. Tak jak życie się wydarza, tak artysta proces twórczy przetrawia permanentnie i non stop, nie da się już inaczej, jak sama nazwa wskazuje to proces, a Tobie być może chodzi o sam akt twórczy, o moment pisania, czyli ów efekt tego procesu. No, tutaj jest różnie. Praca zawodowa niestety nie sprzyja pisaniu. Zazdroszczę zdrowym (bądź w miarę zdrowym) emerytom. Też planuję wtedy „rozwinąć skrzydła”, mój Boże, kiedy to będzie i czy będę wtedy taki zdrowy i w pełni sił? Kto wie. Czerpmy z tu i teraz. Życie to chyba bycie w teraźniejszości. Żywiołowe cieszenie każdym momentem, spotkaniem, każdą wizją, tym. co spotka nas „za rogiem”. Nie ma przypadków. W nieznanym nam „boskim planie” przypadek nie istnieje. I gdzie dopada mnie natchnienie? Zawsze nie w porę i nie na miejscu. Zawsze zaskakuje, przychodzi znienacka, nieoczekiwanie, sztuką jest je rozpoznać i okiełznać. Ujarzmić niejako. Panować nad tym. Jak? O to jest pytanie nas wszystkich. To trzeba wypracować, każdy musi sam sobie. To jest też aspekt „warsztatu” twórczego. Dziś jest łatwiej. Technologia i elektronika niebywale ułatwiły dziś rejestrację myśli. Tylko trzeba umieć z tego korzystać nie popadając w uzależnienie.
Wygładzasz spontanicznie napisany wiersz? Chowasz ten zaczyn do szuflady, czy też wrzucasz od razu do poetyckiego kosza?
I tak i tak. Raz piszesz wiersz i po dziesiątej poprawce to już jest inny wiersz, a raz piszesz dziesięć wierszy i są tak dobre, że poprawki to kosmetyka, a bywa, że przez miesiąc nic nie piszesz, a dopiero później wybuchasz całością. Poezja po Różewiczu ma łatwiej, bo to jest poezja esencji słowa, słowa które coraz więcej waży, pojawia się ze skrótu, ale nim nie jest – ma być właśnie esencją, ma frazeologicznie jak to ujął pięknie mój przyjaciel Zbysiu Gordziej z Poznania – przerwać ciszę. Skłonić do myślenia, do refleksji, do powtórzonego spotkania z intymnością tego słowa, z jego prywatnością i właśnie ciężarem. Różewicz zrewolucjonizował poezję. Jednak nie on sam, miał przecież swego rodzaju prekursorów, buntowników formy i stylu, którzy już przed nim publikowali utwory, które nie były niby poezją, a jednak nią były…
Zatem mamy w akcie twórczym (poetyckim) wszystko: i wygładzanie i zaczyny i szuflady i kosze – wszystko żywe, spontaniczne, ale potrzebne, niezbędne – to też warsztat, coś jak pracownia malarza – z tym, że nam wystarcza cichy zakątek z laptopem (dziś z laptopem) …
A recenzje, felietony, które wyjątkowo podnoszą ci, nie zaprzeczysz, temperaturę emocji, jak się rodzą? Czy do pisania potrzebny ci jest osobisty gabinet, jak np. Myśliwskiemu, który pisze na małym blacie biurka na poddaszu, posługując się tylko ołówkiem?
Bo ja jestem Irenko ulepiony z emocji i całe swoje życie usiłuję nad tym zapanować. Oswoić żywioł, oswoić go ku celowi, ku przyszłości, ku metodycznemu poszukiwaniu dobra, piękna i poezji. Felietony raz podnoszą temperaturę emocji, a innym razem ścielą te emocje i pozwalają im harmonijnie płynąć w zgodzie z analizowanymi wierszami. Ich analiza ma być nie krytyczno-literacka, a życiowa, praktyczna i odnajdująca nasz los, los niełatwy, nasz byt „ku śmierci”, której … nie ma, albo która jest, tyle, że naszym ludzkim tu zadaniem jest jej niwelacja do pojęcia równie abstrakcyjnego jak nasze narodziny. Polecam epokowy, genialny film Stanleya Kubricka „Odyseja kosmiczna 2001” z roku 1968, w którym dostajemy jedną z odpowiedzi na nasz los – wizję śmierci albo wręcz podróży ku śmierci, tej odysei wewnętrznej do pokoju dzieciństwa, w którego wszystko przecież wyrasta, rodzi się, ewoluuje i rozrasta się, pączkuje, dojrzewa, aby później z czasem, z wiekiem, z losem wytrawnie się skurczyć i pomniejszyć, aż do rozmycia się w jakimś kosmicznym oceanie … gwiazd? Wszystko jest naszym zachwytem i w naszym zachwycie. Zachwyt, ciekawość świata, pasja, żywioł – to jedyne co mamy, aby pokonać życie ku śmierci, a nawet i samą śmierć. Po to tworzymy, piszemy, wykonujemy fotografie, aby dotykać wieczności. To życie pomiędzy skończonością, a nieskończonością to wszystko co mamy. Wiele to czy niewiele. Od odpowiedzi na to pytanie wiele zależy… w zasadzie całe nasze życie. Po co żyjemy? Dla kogo żyjemy? Jak żyjemy…
Wracając jeszcze do pytania. Piszę wszędzie. Wszędzie potrafię się wyłączyć, ale mam też swoje miejsce, swój literacki gabinet, swój literacki kąt w naszym domowym salonie obłożony książkami, biblioteką i nastrojem wyciszenia i zadumy. Taki jest w ogóle nasz dom. To dom literacki. Moja Żona, przyjaciel i powiernik chyba nawet czyta więcej niż ja (ma trochę więcej czasu, bo nie pisze, żartowałem)… Każdy rodzaj sztuki rodzi się z życia sztuką. Chcesz lepiej fotografować – szanuj innych twórców, oglądaj tysiące ich zdjęć, a wtedy mimowolna inspiracja obejrzanym zdziała cuda i Twoje zdjęcia będą lepsze. To samo się dzieje na niwie literackiej. Czytaj, czytaj i jeszcze raz czytaj, a każdy Twój następny tekst będzie lepszy, bogatszy, pełniejszy. Obserwuję wnikliwie środowisko i wiem, kto nie czyta. Brnie wtedy w kontynuację swoich grafomańskich skłonności i powiela schematy, natręctwa i mielenie słowem do bólu przewidywalnym, wtórnym i jałowym. Narcystyczne wpatrywanie się w lustra – to największy grzech artysty.
Co cię inspiruje?
Inspiruje życie. Jego przeżywanie, czerpanie z niego, z biegu dni i wydarzeń. Inspiruje wszystko, co się wydarza, każdy spotkany człowiek, każde pogłaskane zwierzę, każda chwila, wschód, zachód słońca, jego zaćmienie, jego obecność. Inspiruje cierpienie i radość, lektura, galeria, teatr, debata. Czyjaś śmierć, czyjeś narodziny. Dzień dobry i dzień zły. Summa doświadczeń. Kumulacja emocji. Samoanaliza i analiza rzeczywistości. Modlitwa też może inspirować. Modlitwa obecności. Inspirują wiara, nadzieja i miłość, a nas inspiruje dobroć i poezja. Mój przyjaciel, gliwicki poeta Jan Strządała ostatnio stwierdził, że sztuka opiera się na trzech fundamentach, są to: dobro, piękno i prawda. To co się dziś czyni ze sztuką, czasami nie ma z nią nic wspólnego. Jest to celowe oszpecanie, poszukiwanie brzydoty, emanacja złem. Ta „sztuka”, pseudosztuka przeminie, zginie i nie przetrwa. Rozpadnie się jak domek z kart. Piewcy tej ohydy sami się skazują na unicestwienie. Tylko jeszcze tego nie wiedzą.
W twojej publicystyce zauważa się imponującą erudycję. Kiedy znajdujesz czas na czytanie? Doba ma tylko przecież 24 godziny. Czy da się pogodzić tyle pasji z pracą zawodową?
No nie da się. Doba ma niestety tylko 24 godziny. To zdecydowanie za mało. Jednak obiecano nam wieczność. Tam nie ma być czasu, zatem … to dość dobra opcja. Tę wybieram.
Jacy są twoi ulubieni autorzy?
Temat rzeka. Płynny i ulotny, zmienny w ramach ewoluowania i emancypacji. Są jednak klasycy, do których się wraca zawsze. Lista byłaby długa. Tak na szybko. W poezji: Różewicz, Zagajewski, Stachura, Baczyński, Broniewski, Iwaszkiewicz, Szymborska, Miłosz… z żyjących: Wawrzkiewicz, Baran, Świetlicki, Jurkowski… przykładowo. W prozie: Myśliwski, Koprowski, Wiśniewski, Małecki z autorów polskich, ale są jeszcze przecież autorzy zagraniczni, cała ich zastępy – żyjący, nieżyjący, po prostu wielcy. Niestety dziś nie są to nobliści, autorzy oklaskiwani czy nagradzani. Dziś Nagroda Nobla to powoli oprócz wymiernych finansów i ustawienia po grób niestety synonim nagrody politycznej, światopoglądowej i literatury drugiej bądź trzeciej ligi pisarskiej. Szkoda. Świat podąża w tym kierunku. Nagradza się literaturę słabą, nudną, niewiele wnoszącą do naszego istnienia i życia. To literatura psująca samą siebie. Smutne to…
Fotografików też mogę wymienić. Długa lista. Robert Doisneau, Robert Capa, Henri Cartier-Bresson, słynne nazwiska, słynne ujęcia, ale mam pokaźne zbiory fotografików mniej znanych, a genialnych – przywołam tutaj Wojtka Jakóbca z Kanady, Tomasza Gudzowatego czy choćby Jurka Lewczyńskiego z Gliwic, słynnego mistrza fotografii artystycznej, mojego też mistrza, który powiedział mi kiedyś: „-Andrzejku, pamiętaj, droga, którą wybrałeś to: krew, pot i łzy. Taka jest sztuka, niewdzięczna i trudna, droga olśnień i upadków, droga bez powrotu”.
I tego się trzymajmy – to jedyna i najpiękniejsza z dróg, pomimo tych dojmujących cech i konstrukcji samozniszczenia, którą ta droga w sobie posiada. Momenty ekstatyczne wynagradzają trudy, zapewniam. Nic nie może się równać tej chwili przed wernisażem wystawy autorskiej, kiedy wszystko jest już gotowe i autor wchodzi cichutko i dyskretnie do tej jeszcze pustej Sali i spogląda na te swoje „dzieci”, milczące, dostojne, przygotowane do konfrontacji z krytyką, z widzem, z jego spojrzeniem, z jego zrozumieniem bądź niezrozumieniem, z jego innym światem. To chyba tak jak strzelenie bramki w finale mistrzostw świata. Kiedy miałem 17 lat grałem w Grecji jako napastnik w meczu Polska – Niemcy. Wygraliśmy 2:1, strzeliłem te dwie bramki, była publiczność. Wszystko to mam przed oczami do dziś. Ten moment triumfu, uniesienia, szaleństwa i ekstazy, biegu na sam na sam, pokonania bramkarza i tej radości, nieporównywalnej z niczym czego się wcześniej doznało. Tak samo się czułem przed kilkoma wernisażami. Z książkami jest nieco inaczej, nieco ciszej, nieco dyskretniej, może subtelniej, ale też pięknie… Moment, kiedy książka trafia już do druku i nic nie można zmienić. Wtedy czas na świętowanie, a potem? Potem ta książka już nie jest Twoja – staje się dziełem świata, należy do świata, Ty jesteś tylko jej autorem. Życie tej książki oceni czas i historia, a właściwie przyszłe, może nawet odległe pokolenia, a może i nigdy nikt… Takie ryzyko i los artysty.
Owocem twoich licznych publikacji jest wydana ostatnio książka „Poezja mi wszystko wyjaśniła”, która już ma krytyczny odzew, znakomitą recenzję pióra Stefana Jurkowskiego. Co zawiera ten pokaźny zbiór? Zdradź, co wyjaśniła ci poezja?
Poezja wyjaśniła mi po co jest moje życie. Nasze życie. Może to nazbyt idealistyczne, banalne i wielu udaje, że tego nie chce słyszeć, ale genialnie ujął to Adam Zagajewski:
Tylko w cudzym pięknie
jest pocieszenie, w cudzej
muzyce i w obcych wierszach.
Tylko u innych jest zbawienie,
choćby samotność smakowała jak
opium. Nie są piekłem inni,
jeśli ujrzeć ich rano, kiedy
czyste mają czoło, umyte przez sny.
I tego się trzymajmy – zbawienia u innych, nauczmy się pokory wobec tego co tworzymy. Nauczmy się zachwycać, podziwiać, czerpać siły i radość z lektury i jej przeżywania, a wtedy własna twórczość będzie podświadomym dialogiem z mistrzami i objawi nową jakość, nowe dźwięki, nowe wartości. Być może, rzecz jasna…
Moja książka jest próbą refleksji nad życiem i poezją, nad poezją i życiem, nad życiem z poezją i bez poezji, nad tym, czym faktycznie jest poezja – czy zapisem wiersza? Czy pięknym życiem? A co to jest piękne życie? Moja książka zadaje wiele pytań i nie daje żadnej odpowiedzi. Chcę wejść w dialog z czytelnikiem, w interakcję z nim, w spór, polemikę, dyskusję. Poddaję swoją wizję – wizję świata, wizję poezji, wizję literatury i naszego istnienia, bez naukowych i pseudonaukowych sformułowań, bez wpisywania się w maturalne i cywilizacyjne klucze, bez dogmatów i ocen. Żywiołowo, szczerze, czasami brutalnie nazbyt szczerze…
Nie jesteś pokornym felietonistą. Co chcesz Andrzeju wykrzyczeć?
Nie wiem. Mój krzyk jest nieco bezradny. To krzyk intelektualisty w świecie troglodytów. Krzyk żyjącego wielokrotnie miłośnika książek wobec świata palącego je na stosach, nawet jeśli stosy zamieniono dziś na telewizyjny czy internetowy śmietnik. Wymiar tych „stosów” jest ten sam. Ucieczka przed zbyt trudnym intelektualnie wyzwaniem, ucieczka przed komplikacją lektury, wejścia w nowy, inny świat, drapieżny i nieznany, ale fascynujący finalnie. To rodzi się z filozofii „enter”, z niecierpliwości tego świata, z jego pójściem na łatwiznę, z prymitywną masową rozrywką w miejsce skupienia, koncentracji, wnikliwości. Ten świat zmierza ku katastrofie z tak postawionymi priorytetami, tylko jeszcze o tym nie wie. Obserwujemy to na co dzień. Upadek dzieje się na naszych oczach. Być może będziemy świadkami tej katastrofy…
Jesteś w zespole redakcyjnym portalu literackiego Pisarze.pl, którego redaktorem naczelnym jest Bohdan Wrocławski. Właściwie nie ma numeru, by nie było w nim twojej publikacji a częstokroć nawet dwóch. Jesteś wierny temu literacko-artystycznemu pismu. Co sądzisz o warszawskim poczytnym e-Dwutygodniku?
Bohdan Wrocławski to trudny człowiek. Wymagający i porywczy. Jednak to bardzo mądry człowiek. Idealista. A ja wysoko cenię ten typ ludzi i od początku „było nam po drodze”. Wiele razy musiał mnie przywoływać „do porządku”, z czasem (tak sądzę) zaprzyjaźniliśmy się. To też świetny poeta. Jego wiersze są bardzo obfite w emocje, treści i tak ogromne, że wciąż czekam na impuls napisania o nich. Właściwie powinienem Go wymienić wśród autorów inspirujących. Na pewno nawet.
Bohdan uczynił wielką rzecz powołując Pisarzy.pl. To czasopismo ponad wszelkimi podziałami. Uniwersalne. Bogate treściowo, różnorodne, ważne. W pewnym sensie mój dom. Kiedyś Bohdan powiedział tocząc ze mną kolejny bezsensowny (z Jego perspektywy) spór – mam cię już dość, mam trzech krnąbrnych synów i na dodatek ciebie, to trochę zbyt wiele jak na jednego człowieka.
I niech tak zostanie😊. Może moja krnąbrność też jakoś tam trzyma Go przy życiu😊))
Zagadaliśmy się, Andrzeju, michalikowa kawa stygnie, podelektujmy się więc jej poetyckim smakiem i drążmy, drążmy… Jesteś wiceprezesem KO ZLP, członkiem Zarządu Głównego ZLP, pracujesz w Komisji Kwalifikacyjnej tego literackiego stowarzyszenia. Wiedziesz prym w literackim środowisku, uczestnicząc w Festiwalach Poezji organizowanych od lat w Warszawie, Poznaniu, Polanicy…Czy Kraków – Miasto Dwojga Noblistów, nie jest godny powołania podobnego Festiwalu pod Wawelem? Bywały w Krakowie – zapewne pamiętasz - Spotkania Poetów Wschodu i Zachodu organizowane przez Jerzego Illga…
Jeśli środowisko Pana Illga chciałoby coś zrobić z naszym środowiskiem ZLP-owskim, czyli dla nich diabłem wcielonym i bękartem mniemanym to dlaczego nie? Związek Literatów Polskich – ponad stuletnia organizacja z tradycją, historią i tożsamością jest otwarty na wszelkie sensowne inicjatywy. Tylko już ma dość słuchania o tym, że Generał nas „rozwiązał”, a potem lizusy i ludzie reżimu powołali sami siebie pod auspicjami, a prawi i porządni z nimi nie poszli. Te same środowiska, które tak opozycyjnie "nie poszły” w tamte ZLePy potem fetowały Generała salwą honorową na Powązkach, a Jego zaufanego przyjaciela nazwały „człowiekiem honoru”. W Polsce sprzeczność goni sprzeczność. Nikomu to nie przeszkadza snuć swoją „jedynie słuszną” narrację, a że dziś już to nikogo i nijak nie interesuje… no cóż ZLP nazywano komuchami, SPP stalinistami (nie tylko od płaczącej szczerze po śmierci tego potwora Wisławy Szymborskiej), przeżyliśmy już to i dziś trąci nieco myszką, a problemy i bolączki świata literackiego jak były, tak są i pozostaną. Środowisko Pana Illga „nam ręki nie poda”. Trudno. Mądrzejszy się nie obraża. Jednak nie lubi też być obrażanym. Żyłem 20 lat w PRL, a 30 w wolnej Polsce. Mam już tej „wolnej Polski” powyżej uszu. Kłótnie, swary, spory, nie podawanie rąk, liberum veto wciąż żywe. I powstanie „nowych elit” – bez kultury, bez książek, bez ducha. Tak to miało wyglądać? A w Krakowie – (przecież druga stolica) – wszystko skupia się jak w soczewce. Polska w wersji mini. Taki zaścianek, czy jak kto woli „krakowski zakalec” jak mawiał Leszek Walicki, mój przyjaciel, artysta malarz, którego grzechem było być z dziada pradziada Krakusem, który miał czelność skończyć ASP w W-wie. Mój Boże – toż to grzech większy niż zabicie matki…
I na koniec naszej rozmowy… Gdyby kabaret Zielonego Balonika przetrwał do dziś, z jakim kupletem wystąpiłbyś na scenie? Zmierzysz się z tym wyzwaniem?
Nie. Nie zmierzę się. Żeby było śmiesznie wystarczy włączyć dziś jakikolwiek program informacyjny, albo takie dajmy na to obrady Sejmu RP. Kabaret goni kabaret. Nie róbmy im konkurencji. Jednak zastanówmy się wnikliwie nad tym. Wciąż mamy szansę im wszystkim (powtórzę po stokroć – Wszystkim!) wystawić rachunek przy urnach anno domini 2023, i tych mądrych wyborów Państwu szczerze życzę, współczując jedynie rozważaniom nad nimi…
Dziękuję za ciekawą rozmowę przy michalikowej smacznej kawie.
13 XII 2022