Sępy i występy 
czyli przygody animatora kultury 

Niedawno opublikowałem na łamach e-dwutygodnika literacko-artystycznego Pisarze.pl tekst o ciemnej stronie naszego życia literackiego pod znamiennym tytułem: „Na peryferiach życia obserwując sępy”. Główną tezą tego tekstu był fakt, że świadomość i potrzeba kultury najwyższej, tej trudniejszej i dziś niestety niszowej przeniosła się ewidentnie z ośrodków centralnych na tak zwaną prowincję (albo mówiąc nieco bardziej elegancko – na peryferie). To te „małe ojczyzny”, ojczyzny bardzo lokalne, bardzo skromne i niejako trzeźwe, z wolnym i nieskrępowanym myśleniem, z intelektem i głową otwartą na sztukę, na piękno, na wrażliwość i duchowość nagle zaczęły być motorem wiodącym dla organizacji życia kulturalno-literackiego w naszym kraju. To tam zaczęło bić i tętnić serce wspierania kultury, tam poczęło bić serce i afekt dla poezji i dla poetów, a generalnie: dla literatury trudnej, wymagającej i cięższej w odbiorze. To tam uznano, że tak można dać opór i postawić tamę zalewaniu nas masowym chłamem i chałturą, że tak można promować coś innego i głębszego, piękniejszego, bardziej wytrawnego niż tylko sztuka dla mas – lekka, łatwa i przyjemna czasami nawet nie będącą sztuką, a jedynie jej ułomną i wulgarną imitacją. 

Tekst ten, jak się okazało, wywołał ogromny rezonans i odzew. Wywołał komentarze i dyskusje, a nie ukrywam, że właśnie o to mi przecież chodziło (oprócz dotarcia do władz i włodarzy środków) z nieśmiałym apelem o opamiętanie. Czasami też, wybaczcie, ostro należy napisać, nazwać sprawę po imieniu, wstrząsnąć posadami świata, aby świat nam nie uciekł. I tak warto przy tej okazji napomknąć o..., no właśnie, może zostawmy to na koniec. Zacznijmy od przytoczenia tego tekstu, celem dalszej jego siły sprawczej. A to, o czym warto napomknąć, sądzę, że Wy wszyscy powinniście chwycić pióra w dłoń i opisać, tak aby potwierdzić, że tam, na peryferiach jest ŻYCIE, jest poezja, żyją poeci, jest widownia, są odbiorcy, czytelnicy, nabywcy tomów i żywi, prawdziwi czytelnicy chcący podjąć z poetą dialog, konwersację, spór. Słowem kwintesencja naszego bytu. Tych wydarzeń jest mnóstwo. Całe bogactwo. Warszawa, Poznań, Kraków, Gdańsk idą w swoje masowo-celebryckie święta, a my wskrzeszamy prawdziwą kulturę, kulturę Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Miłosza i Herberta, kulturę Sienkiewicza, Reymonta, Żeromskiego i ... a niech tam, Tokarczuk.

Zapraszam do lektury tego tekstu: 

„Na peryferiach życia obserwując sępy” 

Właśnie wróciłem z trzech jakże ważnych polskich festiwali literackich w naszym kraju. Były to: te dwa, onegdaj słynne, najstarsze imprezy: 48 Warszawska Jesień Poezji i 42. Międzynarodowy Listopad Poetycki w Poznaniu (choć hasło „w Poznaniu” potraktowałbym umownie) oraz ten trochę młodszy, lecz z ugruntowaną już marką jakości literackiej - szesnasty Międzynarodowy Festiwal Poezji w Polanicy Zdroju „Poeci bez granic” imienia Andrzeja Bartyńskiego organizowany od zarania przez Dolnośląski Oddział Związku Literatów Polskich. 

Myśl generalna, po tych jakże energetycznych wojażach jest taka oto: jak to dobrze, że mogły się one jeszcze odbyć, a myśl druga, pochodna, ta już zdecydowanie mniej radosna, a zaczerpnę ją ze wstępu, który był łaskaw skreślić w kilku jakże ważnych słowach świetny poeta i jednocześnie Prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich Marek Wawrzkiewicz brzmi następująco: 

wiele rzemiosł, podobnie jak wiele gatunków zwierząt i roślin, znamy już tylko z atlasów i wspomnień. Nieliczni mistrzowie swoich fachów wegetują gdzieś na przedmieściach swoich miast i miasteczek. Podobnie jest z poetami: egzystują na peryferiach społecznej świadomości.” 

Oto powracam więc z tych peryferii, powracam z krain dalekich, z przestrzeni dzikich, upadłych, zapomnianych, powracam z dalekiego kraju życia literackiego jeśli kogoś spoza tego środowiska w ogóle takie życie jeszcze dziś interesuje. 

Było tu, w Polsce, bowiem kiedyś takie życie – życie literackie, które kształtowało choćby czytelnictwo, a szerzej kulturę narodową. Dziś to życie przeniosło się „do katakumb”, do nisz, do zamkniętych gett bez publiczności, słowem, na peryferie właśnie. Dziś życie to nie stymuluje niczego i niczego w tym świecie nie zmienia, być może oprócz nas samych – uczestników tych niejednokrotnie pięknych przedsięwzięć i z pewnością wartościowych w niesieniu kaganka kultury wyższej tu i ówdzie. Kaganek ten zdaje się być nikomu niepotrzebnym hałasem kilku dziwolągów nazywanych poetami, względnie i rzadziej, a szerzej literatami, których świadomość społeczna wyparła poza przestrzeń jakkolwiek użyteczną. No cóż. Taką mamy dziś kulturę kraju. Polega ona na spoglądaniu na świat przez magię ekranów oraz na plemiennej wojence post-poglądowej polegającą na bezmyślnym zwalczaniu przeciwnika dla sztuki samego zwalczania. Głębszą myśl natomiast wyparł rechot, kabaret, spa, welnnes oraz wszelkiej maści gabinety przywracające sprawność ciała w miejsce sprawności ducha. Ducha już dziś nie ma. Ziemia w zasadzie posprzedawana. Nie ma zatem i czego odnawiać, bo ani ziemi, ani ducha. A oblicze? Oblicze piękne, nasmarowane kremami przeciwzmarszczkowymi i dobrze się prezentujące w lustrze ... samotności. 

Powracając do pojęcia życia literackiego w samej jego definicji , warto zauważyć, że bez niego żadna sztuka słowa nie mogłaby zaistnieć, żadna kultura wyższa, żadna Nagroda Nobla i żaden powód do dumy, że my Polacy mamy świetnych pisarzy, znakomitych poetów, którzy rozpoznają i leczą bolączki tego świata, krzepią upadłych na duchu i wyznaczają wzorce na przyszłość. Przyszłość przestała być tematem zgłębień, a duch jak już wspomniałem dawno był upadł. Co zatem pozostało? 

Pozostało wielokrotnie obserwowalne w wielu przypadkach jednostek ludzkich przeświadczenie, że istnieje jednak ścisły związek owego życia literackiego z rozwojem, postępem i poziomem sztuki współczesnej. Słowem zwyczajnym rzecz ujmując – nadal mamy na tym padole kilku ludzi, którym zostało jeszcze wiele w głowie i doskonale rozumieją wagę i powagę sytuacji. Zadziwiającym jest natomiast fakt, że takich ludzi jest coraz mniej w tych ponoć wiodących ośrodkach wielkomiejskich, zdawałoby się siedlisku elit oraz inteligencji. Natomiast coraz więcej znajdujemy ich ... na peryferiach właśnie. Oto tak się poczęło dziać, że jedne peryferie spotkały się z drugimi. Peryferie zdegradowanej kultury wielkomiejskiej w swojej fali zwrotnej pędzącej z peryferii lokalizacyjnej, z tak zwanej prowincji nagle lepiej wspierają i czują potrzebę takiego wsparcie, takich uroczystości, literackiego świętowania niż te zblazowane elity Warszawki czy Poznania. 

To, co wydarzyło się w tym roku w Śremie, Wągrowcu, w Lesznie, czy choćby w Polanicy Zdroju przerasta wyobrażenie wszelkie, że tam może się coś takiego wydarzać. Poeci z całego świata oraz poeci Polscy – przyjmowani są godnie, z honorem, z zainteresowaniem, z należnym szacunkiem. Literaturę uznaje się, nie za piąte koło u wozu – jak w Warszawie czy Poznaniu (mam na myśli władze, elity oraz decydentów), ale uznaje się ją jako sztukę ważną, wielokrotnie najważniejszą, ku ocaleniu tkanki społecznej zakorzenionej w intelektualnej kulturze słowa. Książki, w tym poezja są czytane, szanowane, omawiane, ba, podziwiane. Siłą rzeczy i twórcy tych precjozów są traktowani adekwatnie do wyrażonego zafascynowania. 

Dlaczego owa fascynacja umknęła z tych ogromnych miast? Dlaczego wśród krajowych elit zanikł jakiś instynkt samozachowawczy wyrażony w hierarchii potrzeb kulturalnych? To pytania trudne i złożone. Jedną jednak z brutalniejszych i trafniejszych odpowiedzi jest sformułowanie na granicy wulgarności i ordynarności. Bo nastała epoka kultury chama. Bo chamów wpuszczono na salony. Bo chamstwu nie stawia się dziś żadnej tamy, a niejednokrotnie chamstwo się dziś pochwala i popiera relatywizując je do: zaradności, przedsiębiorczości i umiejętności radzenia sobie w pracy i w życiu. 

Chamstwu się dziś klaszcze, byle stało za tym odpowiednie lobby i byle portfele były wypchane, a zaplecze właściwe i zaopatrzone. Smutna to rzeczywistość, ale jakże bardzo realna. Możemy przyglądać się jej na co dzień wraz z fontannami hipokryzji oraz złotoustych odwracaczy kota ogonem. Niestety pożyteczni idioci wywodzą się czasem i ze środowisk literackich. Nie załapali się na rewolucję, nie załapali na dystrybucję, to została im już tylko prostytucja. 

I nagle okazało się, że pomimo skromności środków wszystkie te Festiwale zakończyły się sukcesem. Warszawski dzięki ogromnemu wsparci Unii Polskich Pisarzy Lekarzy – tętnił życiem i dyskusją literacką, Poznański dzięki ośrodkom lokalnym, które oczarowały gościnnością oraz świadomością wagi literatury i kultury z tym związanej, Polanicki dzięki zaangażowaniu Władz lokalnych. Trudno wymieniać tu wszystkich z imienia i nazwiska, ale znamy przecież tych ludzi, tych którzy przechodzą piekło upokorzeń i afrontów, aby doprowadzić do zaistnienia tych wydarzeń literackich. Kilka postaci jednak zasługuje na wielkie brawa, a są to: Marek Wawrzkiewicz, Danuta Bartosz, Zbigniew Gordziej, Jerzy Beniamin Zimny czy Kazimierz Burnat. Bez nich, bez ich determinacji, samozaparcia, uporu czy konsekwencji nie byłoby kontynuacji pięknych tradycji podtrzymywania ... no właśnie, niczego innego jak życia literackiego w Polsce. 

Jeśli ktoś nie widzi, nie chce widzieć, czy nie rozumie korelacji tego życia literackiego u podstaw, u źródeł niejako z późniejszym efektem tego życia literackiego w postaci choćby tej nieszczęsnej (szeroko już omówionej od wszelkich stron) nagrody Nobla czy też innych achów i ochów okołoliterckich, to powinien powrócić do zagłębienia się od podstaw całej teorii literatury, wchodząc w szczególności w teorie jej kreatywności, powstawania, tworzenia i w atmosferę będącą podłożem tej siły sprawczej, że ktoś zaczyna pisać i jako debiutant musi później (ale szybko) spotkać się z odbiorcą, aby usprawniać czy szlifować warsztat, aby zaowocowały te relacje artystyczne: twórca – czytelnik i przyniosły w przyszłości obfity plon w postaci coraz to lepszych kolejnych książek, w których następuje rozwój autora po otrzymanych bodźcach. Takie spotkanie jak spotkanie autorskie, spotkanie w szkole, w bibliotece, czy z innymi twórcami w ramach festiwali to bezcenne doświadczenie dla artysty. Decydenci, którzy z powodu braku wyasygnowanych środków, braku chęci wsparcia i braku świadomości potrzeby takiego wsparcia powinni w przysłowiowym piekle się smażyć jako ocena ich przydatności społecznej. Czegóż my tu jeszcze jednak chcemy skoro Pan Premier w najnowszym swoim expose o kulturze nie powiedział ani jednego słowa. To straszne i porażające. Wnioski wyciągnijcie sobie sami. 

Wracając do Festiwali. Zewsząd otrzymywałem sugestie, że trzeba o tym napisać, że należy wystawić jakieś piękne laurki tym ludziom, którzy są jednak inni, którzy wspierają kulturę, sztukę, a zwłaszcza nasze bezcenne życie literackie jako podłoże do wszelakiego wzrostu. Ludzi, którzy mają wizję, chęci oraz potrzebę kultury najwyższej. To w pewnym sensie prawda. Niespotykany wcześniej rozmach tym imprezom nadali Starosta Wągrowiecki Tomasz Kranc, Burmistrz Miasta Wągrowca Jarosław Berendt oraz Wójt Gminy Wągrowiec Przemysław Majchrzak. Inicjatorką poetyckiej uczty była Przewodnicząca Rady Powiatu Wągrowieckiego, poetka Małgorzata Osuch. Z kolei w Śremie ogromne brawa należą się Burmistrzowi Śremu Adamowi Lewandowskiemu, przy okazji świetnemu poecie. Niedawno pisałem o Adamie jako o twórcy w tym jego unikalnym połączniu poezji z gigantyczną pracą dla społeczności lokalnej. Ten człowiek orkiestra doprowadził poziom kultury w czterdziestotysięcznym mieście Śrem (40 kilometrów od Poznania) na wyżyny przekraczające poziomem aglomeracje Warszawy i Poznania. Mówimy o skali oferty wobec liczby mieszkańców. I o poziomie tej oferty. To co nam tam pokazano: hipernowoczesna galeria sztuki wraz z salą widowiskową w ramach Muzeum w Śremie, Ośrodek Kultury czy sama biblioteka – nie odbiegająca w swej nowoczesności od biblioteki paryskiej to rzecz na mapie Polski po prostu bez precedensu. Wniosek zatem może być tylko jeden. Za tym wszystkim, aby w kulturze działo się dobrze stoją po prostu ludzie – ludzie pełni pasji, wiary i potrzeby tej kultury. Ludzie, na przeciwko sępom, które kulturę chcą rozszarpać i nas przy okazji... Ludzie, którzy stoją na antypodach tego społecznego marazmu, który zagnieździł się w świadomości wielkomiejskich elit i włodarzy. Przykład Festiwalu Poznańskiego dobrze oddaje zasadniczą tezę tej naszej smutnej peryferyjności. 

Poparcie dla tej tezy znajdziemy też w Polanicy Zdroju. Festiwal, nazwany w ubiegłym roku dla uhonorowania jego inspiratora imieniem Andrzeja Bartyńskiego napotyka na swej drodze już 16 rok wciąż nowe przeszkody, a pomimo tego trwa nadal i ciągle promieniuje swą kulturotwórczą rolą nie tylko na województwo dolnośląskie, ale na całą Polskę. Spotkanie autorskie przygotowane w Liceum Kłodzkim im. Chrobrego może być wzorcem spotkań tego typu na cały kraj. Znajomość współczesnej literatury polskiej uczniów tej szkoły wręcz zadziwia, a ich pasja książek szokuje wręcz na tle dzisiejszych młodych ludzi. Za to odpowiedzialni są rzecz jasna nauczyciele. I tak koło się domyka – wszystko tworzą ludzie. Ludzie likwidują albo utrudniają życie literackie, ale i ludzie je wskrzeszają, kultywują i pielęgnują. Zasługa Kazimierza Burnata w tym zakresie nie jest już nikomu obca. W tym roku dzięki Niemu mogliśmy się spotkać z poetami: Bangladeszu, Grecji, Serbii, Łotwy, Wietnamu i Ukrainy. Poeta z Bangladeszu mieszkający na stale w Nowym Yorku i jest ściśle związany z nowojorską literacką bohemą artystyczną. Utrzymuje stałe kontakty z wiodącymi poetami amerykańskimi. Hassanal Abdullah, gdyż o nim tu mowa znakomicie wpisał się w tegoroczną Polanicę, a my – jak zwykle – poczuliśmy się ubogaceni w nowe doznanie. Kolejna dykcja, nowa przestrzeń poezji, nowy człowiek i świat, który staje się dzięki takim akcjom coraz mniejszy i coraz przystępniejszy. Pomimo negatywnych aspektów unifikacji i globalizacji mamy nadzieję i potwierdzenie faktu, że jako poeci tworzymy jedną i jednorodną prawie rodzinę ludzką, która zdolna jest jeszcze coś zmienić na tym świecie. Choćby i na jego peryferiach... 

Kończąc tę może nazbyt długą relację i refleksję przytoczę wiersz Hassanala, który dosyć dobrze oddaje czym są dziś nasze peryferie i jak się w nich ... rozpoznać: 

Sępy mają się dobrze 

Kiedy byłem mały, widziałem ich kilka.

Lubiły siadać wysoko, na grubych konarach drzew.

Zazwyczaj więc były niewidoczne.

A one pewnie myślały, że są

lepsze od nas.

Dlatego rzadko widywałem ich wytworne skrzydła

i długie nagie szyje.

Jednak pewnego razu widziano je

po drugiej stronie drogi,

jak jadły mięso padłych krów.

 

Pobiegłem. Ujrzałem tylko stado wron, szakale

i urocze wiejskie pieski

pożerające smacznie krowie wymiona.

Sępy rzadko przebywają tam, gdzie są ludzie,

żyją w górach” – mówili starsi.

Ale niekiedy przylatywały w pobliże naszej wioski,

siadały na polu albo na wysokich palmach.

Jak to dzieciaki, patrzyliśmy na nie z oddali

z mieszaniną strachu i ciekawości.

 

A teraz – widzę mnóstwo sępów dookoła.

Wiodą cudowne życie, pożerają najlepsze kąski.

Widzę ich tysiące, miliony.

Zdrowi, barwni –

żółci, niebiescy, czarni i czerwoni –

czekają na okazję, by wyszarpnąć ostrymi dziobami

kawałek nas.

 

Dzisiaj sępy

są dookoła. 

(wiersz przełożył Tomasz Marek Sobieraj) 

Andrzej Walter, 26 listopada 2019, Warszawa 

Powiecie oto, może i u nas nie uświadczysz sępa, ale z pewnością mogą nas „rozdziobać (...) kruki, wrony”. Ten tekst wymaga poważnych uzupełnień, albo, tak naprawdę konstruktywnej kontynuacji. Ośrodki centralne pokazują nam środkowy palec uśmiechając się w zamian promiennie, a ośrodki małe, no cóż, na uboczu, na peryferiach (tego świata), a jednak ... pochylają się nad nami.  

Pierwszy odezwał się mój przyjaciel Kazimierz Kochański (świetny administrator naszej strony internetowej) i wspomniał, że mimo niełatwej sytuacji w otrzymywaniu (pozyskiwaniu) wsparcia dla inicjatyw kulturalnych jednak tu i tam ... dzieje się! - tam, gdzie dziać się może, bo są tacy "co im się chce".  

Oczywiście cieszą sukcesy ośrodków dużych; czasem i nam z ośrodków małych coś z pańskiego stołu spadnie, (...) albo sami się przysiądziemy. Choć, od strony finansowej, ci więksi nieźle zarabiają u mniejszych, sami wzajemnością nie grzesząc. Za spotkania autorskie nie zapłacą, kosztów przyjazdu nie zwrócą. Zawsze są trudności obiektywne. No cóż... 

W Grójcu płaci się, od zawsze - od ponad 40 lat, za spotkania autorskie, za udział w jury. Łatwo policzyć wpływy dla większych. Czterdzieści lat Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego "O Laur Jabłoni" pomnożone przez trzech jurorów daje określoną kwotę. Kilkanaście spotkań autorskich z okazji przyczółków Warszawskiej Jesieni Poezji oraz kilkadziesiąt spotkań autorskich na Kazimierza zaproszenie powiększa zyski (istniał Klub Miłośników Literatury i Sztuki - rozwiązany po zmianach prawnych dla stowarzyszeń zwykłych, Kazimierz działa teraz samodzielnie ze wspierającymi go, "swojego człowieka", członka Związku Literatów Polskich). Ponadto działają biblioteki mające swoje rozmiłowania w propagowaniu literatury. 

Kazimierz Kochański zauważa z lekką goryczą:

Nie żalę się ja, nie żali się Paweł Kubiak - ten od Konfraterni w Piastowie, nie słyszałem, aby żalił się Jerzy Jankowski z Żyrardowa, ani Stanisław Grądzki z Łochowa. Ot, paru, których znam i cenię. Nazywano takich kiedyś Pięknoduchami. Pięknie. 

Upomniałem się przeto o swoje, nie zapominając o innych. Może upomną się o swoje inni, pamiętając o mnie? Tak czy tak; wspierajmy się intelektualnie, wspierajmy finansowo, szukajmy wspierających nie tylko dla siebie.”

 

Smutne to wszytko, lecz – na peryferiach – dzieje się! Liczę na dalsze Państwa uzupełnienie, że jednak generalnie NIE JEST, AŻ TAK ŻLE. Duzi nas arogancko olewają, a mali (wbrew wszystkiemu) wspierają. A ta nasza, pożal się Boże, syzyfowa praca u podstaw, ma jednak jakiś sens i pozostawia ważny ślad. Na to pozostaje tylko taka perfidna anegdota. Nas nieodżałowany Rysio Ulicki układał swego czasu takie króciutkie fraszki. Jedna z nich dotyczyła właśnie nieszczęsnego Syzyfa, a brzmiała ona następująco: „Dam stałą pracę: Syzyf” (...)  

Mamy zatem stałą pracę. Intensyfikować kulturę na peryferiach. Robić swoje, stworzyć ogromny i uporządkowany kalendarz tych działań – ze wszystkich stron Polski i wyśmiać tych ponoć wielkich... w wielkich ośrodkach. Niech pozostają przy kabarecie. 

Andrzej Walter