Pekin, czwarta rano

o tej porze nie śpią tylko
foreigners podobni do mnie
żołnierze pełniący wartę
na placu tienanmen i tłum gapiów
czekających na podniesienie flagi

jak świetliki we mgle połyskują
kolejne kwadraciki w budynkach

jeszcze dym z papierosa i łyk herbaty
zanim przyjedzie taksówka i powita mnie
słodki uśmiech uroczej Wu Xinwei

doprawdy przedziwna to chwila
brakuje tchu

Wiersz ten napisałem rzeczywiście w Pekinie i rzeczywiści o czwartej rano, 15 października tego roku, czterdziestego piątego i ostatniego dnia pobytu w Chinach. Tekst właściwie oddaje nastrój, który towarzyszył mi podczas całego pobytu w trakcie Writing Program For International Writers w miejscowości Tianjin Binhai New Area, jakieś dwieście kilometrów od Pekinu. I na tym mógłbym poprzestać, jednak oprócz poezji, pisałem też felietony, które złożyłem w jeden spory reportaż. Oto jego fragmenty.

I
Wspólny dom nad wielkim dachem nieba. Już nie wiem, który to krok w chmurach. Tym bardziej dla nich. Zgrabnych i długonogich.
Osiem godzin z muzyką Rojka, Nohavicy i Tori Amos. Żadnych filmów i gier. Żadnego shitu. Trochę czytam o amerykańskich hakerach.
Jak zwykle, przy lądowaniu bolą mnie uszy. Ale nie jest tak źle. Bywało gorzej. Słyszę, więc jadę pociągiem po bagaż. Z tym pociągiem to lekka przesada, ot kolejka po prostu jak WKD. Znajduję bagaż. Znajduję Jin. Stało się. Welcome to China. Można palić.
W taksówce dochodzę do wniosku, że ruch jak w Rzymie to jakaś ściema. W obliczu Pekinu, Rzym traci na znaczeniu.
Witam się ze wszystkimi – I am from Poland, I am from ... i po kolei: Australia, Serbia, Irlandia, Armenia, Jordania. Jordania? Yes, Jordan, powtarza Mohamad. It will be interesting, odpowiadam i wchodzę do autobusu. Jak zacznę chrapać, przestaną mnie lubić, myślę.
Jedziemy w kierunku morza. Jedziemy nad wodę. Ta woda jest tutaj wszędzie. Jedziemy przez nią. Nad nią. Może i pod nią, bo się trochę chmurzy.
(...)
II
Czuję się jak na Pradze w Noc Pragi. W myślach nucę kawałek TLove dirty streets of London. Nie wiem dlaczego i po co. Tak już mam, zawsze coś nucę i przypominam sobie melodie i słowa. Tym razem także.
A więc idę. Właściwie chodzą. Łażę. Łazimy wspólnie. Takie porozumienie w chodzeniu Polaka, Australijki, Irlandczyka, Ormianina, Koreanki i Amerykanina (właściwie Afroamerykanina). Oni też chodzą, choć zdecydowana większość z nich jeździ. Jeździ i trąbi. Parkuje gdziekolwiek bez żadnej logiki. Daje po klaksonach, byle głośniej. Z prądem, pod prąd i nazad. Na szagę. Na dziko. Byle do przodu. I nie myśl Łęczuku, że jesteś do czegoś uprawniony, przechodząc na zielonym świetle. O nie!
(...)
I stoją z kramikami byle jak na chodnikach. Suszą pranie. Grillują. Piją piwo i pozdrawiają. Bo moja ulica jest w sercu miasta – zdają się mówić. Bo twoja ulica jest w moim sercu, chce mi się myśleć. Więc myślę. I siesie, mówię. I nihao. Tylko tyle, i aż tyle.
(...)
III
Podobno ludzki organizm nawet tydzień przystosowuje się do zmiany strefy czasowej. A jeszcze wczoraj zdawało się, że jest wszystko na dobrej drodze. Nie ma litości dla przyzwyczajeń!
(...)
Ubieram szlafrok i łażę jak ten cholerny cesarz po pokoju z wielkim łożem i służbą do dyspozycji. Robię kawę. Urywam kawałek chlebka zakupionego gdzieś w okolicach bazaru. W smaku jak nasz cebularz, tylko bez cebuli. I lżejszy na żołądek. Sprawdzam pocztę. Muli się. Ładuje. Cholerne działanie w toku. Łyk kawy. Włączam muzykę. Zapalam papierosa i myślę o kiełbaskach, które kupiłem przedwczoraj. Smaczne, choć nie wiem z czego. Pewnie z małpy – wszystko tutaj jest z małpy, jeśli nie potrafimy zidentyfikować z czego. Taki nasz żart wewnętrzny. Ale fajny. Śmieszny. Może nie dla Chińczyków, ale oni mam nadzieję tego nie wiedzą i nie czytają.
(...)
IV
Looks like Manhattan, mówię. I rzeczywiście. Robią wrażenie te wielkie konstrukcje. Za ciemno na zdjęcia, więc skupiamy się na rozmowie. Arab jest ciekaw jak się żyje w Polsce po transformacji. Zna trochę blok wschodni, bo czas jakiś spędził zawodowo w Bułgarii i na Węgrzech. Niedawno był też w Bułgarii i dostrzega duży postęp. Potwierdzam. U nas też postęp i generalnie lepiej. Jak dla mnie. Mówię, że pamiętam z dzieciństwa kolejki i różne takie peerelowskie klimaty i że chyba rozumiem te chińskie zagrywki, bo to trochę jak kiedyś u nas. Te głupie wesołe piosenki, te tańce na ulicach. Cała ta ceremoniada radości. I wielkie ekrany z wiadomościami. Nawet tutaj, nad rzeką. Wielka plazma, kilka ławeczek i wspaniałe wiadomości. Pewnie same dobre.
(...)
I tak łazimy gadając o różnych sprawach. Ja, o tym, że jego wiersze brzmią dla mnie jak teksty Whitmana i że to dobrze. Że moje są bardziej w klimacie epitafiów Mastersa. On, że poezja powinna być prawdziwa i płynąć z czystego serca. Dlatego my poeci zawsze będziemy buntowali się przeciw krzywdzie ludzkiej, niesprawiedliwości itd... No tak, wieczni buntownicy. Wieczne dzieci.
(...)
V
Dali nam telefony i są wciąż do naszej dyspozycji. Możemy o każdej porze dzwonić z każdym problemem. Przy okazji mają nas na smyczy, zapewne znają nasz każdy krok. Ale mamy to gdzieś. My pisarze, jak to mówi Chorwat Marinko, nie przejmujemy się pierdołami. Dokucza trochę różnica czasu, ale dajemy radę. Jakoś nawet się wysypiamy. Ważne, że dali nam wolność. Robimy co chcemy i gdzie chcemy.
(...)
VI
Ich gościnność nie zna granic. Dziś jeden z Chińczyków zaproponował lunch. Ok, lunch jak lunch, myślę. Ok. Idziemy przez park, wsiadamy w dwie taksówki, oni za wszystko płacą. Wielki budynek. Uśmiechają się, to tutaj. Nagle jakaś dziewczyna mówi, hello, nice to met you... To córka Zhanga, a dalej cała jego rodzina – żona, zięć, wnuczka i przyjaciel rodziny. Okazuje się, że dziś wielkie chińskie święto, które trzeba celebrować wystawnym lunchem zakrapianym alkoholem. Więc dzieje się. Godzina dwunasta, a my wódka za wódką w bufecie. Zhang podchodzi do każdego i wznosi toast z każdym osobiście stukając się kieliszkami. Wino, wódka, herbata. I zaczynają stawiać przystawki. Potem już tylko „gorzej”. I znów „do dna”! Po ichniemu Kambei – okej, kombei, mówię – radość ogólna i salwy głośnego śmiechu. Nawet radzimy sobie z pałeczkami – Kyle kiedyś powiedział – we are not monkeys i miał rację. Ten lunch to jedno wielkie neverending story przy stole. Dużo by mówić. Lepiej spróbować.
(...)
I tak czterdzieści pięć dni przyjaźni, inspiracji oraz niekończących się rozmów. Na koniec przytaczam tekst, który po jednym z „dekadenckich” wieczorów napisał dla mnie w języku arabskim jordański poeta Mohamad Migdady (tłumaczenie Hatif Janabi):

Zanim wejdziesz na pokład

wiersz dla Pawła Łęczuka

Swoimi palcami, poparzonymi ogniem muzyki,
gitarą, jakby z żebrami złączoną,
I ta młodość, i twarz
z której bije krew poezji.
Na krawędzi rozdygotanego serca,
Które skrywa w sobie szczęście dziecięcych lat.
Pozwala muzyce płynąć do nieba,
Uczy ptactwo nowej mowy,
I nowych pieśni.
Wszechświat stoi otworem,
W jego małych płucach
a swoim pełnym spojrzeniem, palącym
Najskrytsze z marzeń,
Trzęsie rękoma,
Jak dwa wróble otrząsają się z jesiennego deszczu
Szepcze do rzeki,
Jam jest twój bliźniak, który nigdy nie śpi
oczy pozostaną otwarte na twoje brzegi,
chroniąc ich przed rozbójnikami i wandalami
Szepcze do lasów,
jam jest jedyne stworzenie, które śpiewa
drzewom, by puszczały liście,
kwiatom, by kwitnęły,
rosom, by osiadły na drzemiących kiściach poranka,
i mówi do nas, obcych:
nie zostawiajcie mnie w ciemnych rogach,
pozwólcie mi powiedzieć ostatnie zdanie
przed waszym odejściem!