Zmarł wielki pisarz, Julian Kawalec. Miał 98 lat.
Niemal w tym samym dniu zmarła serialowa aktorka, która zagrała też kilka ról w słabo zauważanych filmach. Miała 35 lat. Po jej śmierci ukazało się dziesiątki nekrologów, w tym podpisanych przez najwyższych dostojników, a programy wszystkich stacji telewizyjnych pełne były wspomnień, opisów życia i twórczości aktorki.

W kilku gazetach pojawiły się lakoniczne nekrologi Julka, żadna stacja telewizyjna i radiowa nie zająknęła się o śmierci pisarza. Zadzwoniłem do Ministerstwa Kultury, poinformowałem o śmierci Kawalca. Sekretarka wysokiej urzędniczki (do niej samej nie można się przecież dodzwonić) zapytała: a kto to jest? Odpowiedziałem, że to laureat nagrody państwowej, dwukrotnie nagradzany przez Ministrów Kultury i Sztuki, kawaler najwyższych orderów i złotej odznaki Gloria Artis (to najważniejsze resortowe odznaczenie przypinałem pisarzowi sam, ponieważ nikt z ministerstwa do Krakowa się nie pofatygował). Nie dodałem, że to współtwórca ważnego dla literatury polskiej nurtu wiejskiego, autor kultowych książek, na których wychowało się parę pokoleń czytelniczych – „Tańczący jastrząb”, „Ziemi przypisany” i wielu, wielu innych. Nie dodałem, ponieważ informacje te urzędniczce od kultury niczego by nie powiedziały.
Kiedyś uważałem, że wszystkie śmierci są jednakowe ważne. Myliłem się. Najważniejsze są śmierci celebrytów, mniej – lub wcale – śmierci prawdziwych twórców kultury. Odchodzą w społecznym milczeniu.
Kiedy zmarł Wojciech Żukrowski w „Gazecie wyborczej” ukazał się spory artykuł. Jego znaczna część poświęcona była przypomnieniu, że pisarz opowiedział się w telewizji za stanem wojennym, i że oburzeni Polacy zabarykadowali drzwi jego domu stosem zwracanych mu książek (w rzeczywistości było ich siedemnaście). Autorowi artykułu przez pióro nie przeszła informacja, że odszedł jeden z najwspanialszych polskich nowelistów, autor „Lotnej”, autor „Piórkiem flaminga”, „Porwania w Tiuturlistanie”, bestselerowych „Kamiennych tablic”. Nie powiadomiono czytelników, że nad grobem pisarza odczytano list od Jana Pawła II, jego przyjaciela z lat okupacji i pracy w kamieniołomach; Wojtek i papież mówili sobie po imieniu.
Na warszawskich Powązkach list od papieża odczytał Piotr Kuncewicz. Piotr był fenomenalnym erudytą, autorem fundamentalnej, wielotomowej „Agonii i nadziei”, „Legendy Europy”, eseju „Goj patrzy na Żyda”. Dla prasy było to mniej ważne, istotniejsza była informacja, że ten pisarz i krytyk pełnił funkcje wielkiego mistrza masonów.
Zmarł Krzysztof Gąsiorowski, ale jakby nie wystarczało tego nieszczęścia w tym samym dniu zmarł pewien gitarzysta basowy. Jego zdjęcia ukazały się w najważniejszych programach informacyjnych, wiadomość o śmierci wspaniałego poety przez nie się nie przebiła. W milczeniu odeszli – przedtem – Zbigniew Jerzyna i potem Roman Śliwonik. Poeci, o których dziś wiemy to, co wcześniej podejrzewaliśmy: byli wielcy. Ale nie grali na gitarach basowych i nie występowali w serialach.
Cywilizacja śmierci. A może raczej – cywilizacja obszarów zaśmieconych?