Zastanawiałam się, skąd to przyszło. Już wiem! Zapłodnił mnie Kuncewicz.
Kilka dni temu dostałam „Bramę”, jego nową książkę wydaną sześć lat po śmierci dzięki wielkiej determinacji żony i przyjaciół. To książka do czytania w ciszy, bo w całkowitej ciszy ją słychać.
Piotr Kuncewicz mieszkał vis a vis mnie, niemal okno w okno, jeśli można to tak zdefiniować, zważywszy, że ja na siódmym, a on na dwudziestym piętrze socjalistycznego wieżowca. Wielokrotnie gapiłam się przez lornetkę z okna wychodzącego na skrzyżowanie Marszałkowskiej ze Świętokrzyską. Lornetka miała za słabą rozdzielczość, żeby dopaść Piotra na dwudziestym piętrze, tym bardziej, że nie miałam pojęcia – w dzieciństwie o jego istnieniu, w młodej dorosłości o jego miejscu zamieszkania. Ale... nie myślałam wtedy o pisaniu. Raczej jak Wielki Pan Bóg pozwolił zamknąć ludzi w dwudziestoczteropiętrowej wieży, w klitkach i pukając ich w głowę swym wszechwładnym palcem szeptać nie szepcząc: ani mi się waż nawet myśleć o tym! Jest winda! To jakaś cholerna prowokacja, czy sprawdzanie wiary?
Tak sobie dywagowałam z tą teatralną, radziecką lornetką przy oczach i konstatowałam (wtedy zauważałam) z radością, że gapimy się nawzajem z mieszkańcami z naprzeciwka. Próbowałam nawet machać w sposób wielce wyszukany, ale nie zawsze mi odmachiwano. Aczkolwiek zdarzało się, że czułam dotyk spojrzenia. Trudno było nie wykorzystać takiej możliwości prezentowania siebie. Zaczęłam chodzić nago po mieszkaniu. Ilość lornetek w oknach nad Horteksem wzrastała, zwłaszcza wieczorem przy zapalonym świetle. Tamte oczy oswajały mrok, a mnie otaczały westchnienia i pomruki, słyszane w wyobraźni. Seks smakował nieziemsko.
Pytasz, czy nudziłam się na wieczorze promującym „Bramę”? Wyglądałam na znudzoną? Nie, ale nastawiałam się raczej na „przewód” Twojego przyjaciela, a nie wykład profesorski. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że taka jest konwencja podobnych spotkań autorskich, zwłaszcza pośmiertnych spotkań autorskich, a właściwie spotkań z książką autora nieżyjącego. Ktoś niejako musi go reprezentować na ziemskim padole, ktoś godny, mądry i merytoryczny. Czytanie fragmentów było miłe, kobiecy głos dodawał tekstowi niebywałego ciepła i klimatu.
Czy się nudziłam? Bynajmniej. Obserwowałam. Twój portret, Piotrze, był za płaski – to zdanie przyjaciółki scenografki. Wielkie zdjęcie natomiast robiło niebywałe wrażenie. Patrzyłam na Ciebie już nie „przez lornetkę”. I czułam, że jesteśmy sobie bliscy, choć nieznajomi. Nie miałam pojęcia, skąd to wiem, bo nawet nie zaczęłam wtedy jeszcze Twojej książki, a więc nie przeczuwałam, że to Ty przed laty mogłeś przecierać soczewki w oknie na dwudziestym piętrze. Hipotetycznie, oczywiście. To porozumienie pozawerbalne, tajemnica, której bez wątpienia nie odgadnę. Ale tego, co Ty już wiesz, ja dopiero domyślam się. I nie spuszczając z Ciebie oka, to właśnie zobaczyłam. Patrzyłam na ludzi. Dopisali obecnością. I skonstatowałam, że jesteś mi bliższy, może nawet bardziej, niż im wszystkim. I znów – hipotetycznie.
Zerkałam również na salę Związku Literatów Polskich, której nie znałam, bo nigdy tam nie byłam. Tu wędrowałam za wzrokiem mojej przyjaciółki scenografki teatralnej i filmowej. Poza tym płaskim obrazem, kwiaty były za wysokie i nie w tym miejscu. Wiedziałeś?
Książka wyszła sześć lat po Twoje śmierci. Dla mnie, paradoksalnie w samą porę. Sześć lat temu byłam tylko ekonomistką „przy mężu”. Teraz dodatkowo początkującą pisarką. Piotrze, może to jednak Ty zasiałeś we mnie to metafizyczne ziarno talentu, plując z dwudziestego piętra na pasaż pod Domami Centrum...
Dziękuję Ci za to i za wspaniałą, wzruszającą, niełatwą, mądrą, wstrząsającą książkę. Nie znalazłam odpowiedzi na fundamentalne pytania, ale uporządkowałam je sobie i wiem, że takich odpowiedzi nie ma.