Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł Miłosza Kamila Manasterskiego „Krytyków zastępują promotorzy”. Główna teza jest bez wątpienia celna: wiele recenzji jest na usługach marketingu i stanowią „dźwignię handlu”. Recenzje są więc coraz rzadziej obiektywne i raczej mają swój inny, konkretny cel. To jest ściśle związane z przemianami rynkowymi, którym nie oparła się także kultura. To temat poniekąd na inny artykuł, toteż nie chcę tutaj brnąć w te sprawy. Ponadto rodzi się masa innych pytań, np. takie, czy recenzja w ogóle może być obiektywna? Moim zdaniem zawsze jest subiektywna. Może więc raczej powinniśmy posługiwać się innym pojęciem, np. wymagać od krytyków nie obiektywizmu, lecz kompetencji i niezależności.
Istnieje także – a jakże! – krytyka towarzyska czy koleżeńska. Ale to inna para kaloszy. Ona istniała zawsze i będzie istnieć zawsze – ot, zwykła ludzka słabość. Co nie znaczy, że kolega krytyk o koledze poecie nie napisze recenzji głęboko słusznej i mądrej. To zależy li tylko od recenzowanej książki – musi być dobra!
Zgadzam się z tezą, że krytycy tracą swą „moc opiniotwórczą”. Ale traci ją w ogóle literatura coraz bardziej spychana na drugi plan przez tzw. kulturę masową, komercjalizację kultury i – co jest następstwem tych zjawisk – spadek „kompetencji kulturo chłonnych” społeczeństwa.
Nie podzielam jednak zdania Pana Miłosza na temat tej krytycznoliterackiej posuchy, nad jaką ubolewa. Ależ są – i to liczni – dobrzy krytycy, bowiem jest niemało profesjonalnych pism literackich, pism „studyjnych”, pism literaturoznawczych itd. Tam trzeba szukać tych dobrych krytyków, a nie w prasie codziennej, kolorowej czy internetowej. Czytam dobre teksty recenzenckie czy krytycznoliterackie w „Arkadii”, „Autografie”, „Nowych Książkach”, „Toposie”, „Twórczości” i... mógłbym tak dalej długo wymieniać.
Czy brakuje środowiska krytycznoliterackiego? A czy w ogóle kiedykolwiek takie środowisko istniało? Dawniej, w dobie „grup programowych”, byli krytycy ideowo z tymi grupami związani (co naturalne), można by też wskazać inne okoliczności spajające te środowiska literackie, ale – moim zdaniem – postulowany przez Pana Miłosza ideał „krytyków jako grupy” jest niemożliwy i niepotrzebny. Wielcy tytani powojennej krytyki literackiej – Barańczak, Błoński, Kwiatkowski, Sandauer, Sprusiński, Wyka itd. – nigdy nie tworzyli żadnej wspólnoty, to byli na słońcach swych osobne bogi, samotnicy i pasjonaci własnych preferencji i idei literackich.
Owszem, powtórzmy: krytyka powinna mieć większą moc opiniotwórczą, powinna mieć siłę ustanawiania hierarchii wartości... Myślę, że wciąż to czyni, tyle że z powodów już wspomnianych ta funkcja nie przekłada się na odbiór czytelniczy, nie kształtuje go, bowiem tkwi – niekoniecznie z własnej winy – w niszy.
Płonne jest też oczekiwanie, że w ZLP powinniśmy mieć więcej krytyków. W ZLP zawsze krytycy stanowili mniejszość; tu w ogóle nie idzie o żadne kryteria ilościowe czy proporcjonalne, lecz o całą tę „biocenozę rynkowo-literacką”, która znakomicie bez krytyków się obywa.
A te spekulacje, ilu zdolnych i pracowitych krytyków zdołałoby w ciągu roku podlansować autorów zetelpowskich – wydają mi się zabawne, bowiem proponujące kolejną odmianę krytyki „na usługach”. Nie wyobrażam sobie istnienia w ZLP czy SPP takiego „komando” krytycznoliterackiego piszącego na „nasze potrzeby”. Tym sformułowaniem zresztą Pan Miłosz uprawia „filozofię Kalego”, bo jak Kali napisze recenzję na potrzeby wydawcy to źle, a jak na potrzeby środowiska pisarskiego – to dobrze? Deklaruję tu uroczyście, że jak natrafię na złą książkę zetelpowskiego autora i będę mieć taką wewnętrzną potrzebę – to napiszę krytyczną recenzję, a jeśli zachwyci mnie książka autora espepowskiego – to padnę na kolana. Bo gdzieś kończy się „przynależność”, a zaczyna literatura.
Czy recenzje negatywne są zbędne? Czy szkoda na nie czasu? Tu się zgadzam: są potrzebne! Janek Marx robił dobrą robotę, choć był takim zoilem, że pisząc o kimś źle, nie zawsze miewał rację. Ja nie mam dylematu: recenzja obnażająca słabość dzieła ma identyczne prawo bytu, co recenzja afirmacyjna. Problem w praktyce w czym innym: krytykom otóż szkoda czasu na recenzje negatywne. Zazwyczaj inspirują nas i dodają nam skrzydeł książki, które nas zachwycają; wolimy poświęcić swój czas i emocje odkryciu kogoś niż zdołowaniu kogoś. A ustanawianie sobie limitów recenzji „złych” i „dobrych” byłoby nonsensem.
Owszem, krytyków może jest za mało, zwłaszcza tych profesjonalnych i niezależnych. To jednak skutek tej ogólnej sytuacji, o jakiej wspomniałem na początku tego tekstu. Bo jak się zajmować krytyką, skoro zapotrzebowanie na nią maleje? Kształcić krytyków? Ha! Krytyków nie da się wykształcić! Jeśli można byłoby, to potencjalnie każdy polonista mógłby być krytykiem. A nie może! Krytyka literacka to osobny talent i osobna pasja. Do niej się „trzeba urodzić”.
Tak więc, podsumowując, zgadzam się z Panem Kamilem, że rozrasta się sektor „krytyki usługowej”, że krytyka ma coraz mniejszy wpływ na konstruowanie hierarchii i wartości literackich, natomiast zdecydowanie nie zgadzam się z drobniejszymi tezami tego tekstu, bowiem te diagnozy są nazbyt proste i niecelne, zaś koncepcje kuracji utopijne bądź wręcz niesłuszne.